Kolejką za miasto

Sławomir Bączkowski

Kolejką za miasto

 

Wyszedł z klatki schodowej na zalany słońcem placyk przed blokiem. Światło było zimne, obojętne. Przystanął na chwilę, odwrócił się i zadarł głowę. Patrzył bezmyślnie na ciemny masyw bloku, na szarpane wiatrem firanki w jednym z okien, na ciągnące się w górę liszaje. Przez moment ta powiewająca konwulsyjnie firanka skojarzyła mu się z pożegnaniem.

Poczuł, że od patrzenia w górę kręci mu się w głowie.

Ruszył wolnym krokiem w kierunku stacji. Filtrowane przez konary drzew promienie słońca tworzyły fantazyjne wzory na spękanych płytach chodnika. Patrzył uważnie, próbował doszukać się w przypadkowych kształtach zarysów znajomych rzeczy i istot. Dostrzegł!

Znieruchomiał i oniemiały zaczął wpatrywać się w falujący podmuchami rysunek. W jednej sekundzie stanął mu przed oczami prześladujący go od dzieciństwa sen, ten powracający niemal co noc koszmar. Ruiny fabryki oplecione zardzewiałymi rurami i przegniłymi izolacjami. Ucieka stamtąd ścieżynką, ociera ręce o sterczące na wszystkie strony łodygi krzaków, odwraca się co chwila. Wreszcie dobiega do furtki, małej odrapanej furteczki i szarpie ją z całej siły, i uderza piąstkami w pręty. Krzyczy. W śnie jest małym, przerażonym chłopcem. Nagle czuje, że to nadchodzi, zbliża się od strony starej fabryki… Budzi się.

Z obrzydzeniem odwrócił wzrok od wzorów na chodniku i przyspieszył kroku. Widział już przed sobą budynek stacji – mały barak przewiewany coraz silniejszymi podmuchami. Nikt nie czekał na kolejkę. Pusto, jak w niedzielę po południu. Popychana wiatrem płachta gazety przemieszczała się wzdłuż peronu. Sunęła powoli, prawie płynnie. „Jak żywe” – pomyślał i otworzył odrapane drzwi poczekalni. Popatrzył na rękę. Rudy ślad rdzy. Potem smutna szara ściana i okienko biletowe z zaciągniętą zasłonką. Wpatrywał się w dziwny deseń tkaniny. Nagle doznał wrażenia, że materiał się uwypuklił. Jakby ktoś delikatnie oparł głowę tam po drugiej stronie kotary. Podszedł bliżej. Złudzenie.

„Nie kupię biletu – pomyślał. – Nieczynne. Dziwne, dziś chyba wtorek”.

Zerknął na rozkład upstrzony obscenicznymi rysunkami i wulgarnymi napisami. Widział rubryki, nazwy stacji, ale godziny odjazdów zostały przekreślone czerwoną kreską. Jak błędne wyrazy w wypracowaniu. Zbliżył rękę do żółtej tablicy i delikatnie dotknął czerwonej linii. Zostawiła wilgotny ślad na palcu. Powąchał. Ciężka, dusząca woń, ale gdzieś w głębi ożywczy aromat, jak Fanta. Wytarł rękę o spodnie, ale ślad został.

Nagle dosłyszał odległy stukot podkładów kolejowych. Kolejka jechała powoli. „Za wolno” – powiedział w pustkę, a słowa porwał podmuch. Otworzył przerdzewiałe drzwi baraku i wyszedł na peron. Wiatr wzmagał się. Kolejka dojechała powoli do stacji, zwolniła, ale nie zatrzymała się. Wszystkie drzwi po obu stronach wagonów były otwarte. Widział puste foteliki przesuwające się monotonnie przed oczami. Kolejny wagon. I jeszcze jeden.

Zaczął iść szybciej. „Wsiadać czy nie?” – zastanawiał się przez sekundę, a potem zupełnie naturalnie, jakby ćwiczył to od lat, wskoczył na stopień pociągu. Kolejka minęła już stację i zbliżała się do wiaduktu. Podkłady uderzały miarowo.

Rozejrzał się wokół. Pusto. Żadne z miejsc nie było zajęte, nikt nie stał przy drzwiach. Przez przybrudzoną szybkę widział wnętrze następnego wagonu. Tam też nie było nikogo. „Usiąść?” – zapytał szeptem. Podszedł do siedzenia, ale w ostatniej chwili dostrzegł dużą plamę czerwonej cieczy. Przykucnął i przez chwilę wpatrywał się w zastygłą, równą powierzchnię. Delikatnie dotknął. Ten sam ciężki zapach i ta odrobina świeżości. Nagle na powierzchni cieczy pojawiło się wybrzuszenie. Powoli, ociężale podniósł się obły kształt. Chwilę potem opadł i plama przybrała swoją pierwotną formę.

Poszedł wzdłuż wagonu. Na każdym siedzeniu widział plamy czerwieni. Niektóre zaczynały już skapywać na podłogę. Nie było to zwykłe kapanie, a raczej jakiś spowolniony proces, jak film oglądany klatka po klatce. Przykucnął. Krople formowały się leniwie i opadały powoli, spuszczane na cieniutkich czerwonych nitkach. Dopiero na podłodze nitki cofały się, albo raczej były wciągane przez plamy na siedzeniach. Dostrzegł, że krople na podłodze powiększają się. Co jakiś czas na ich powierzchni pojawiało się wybrzuszenie i zaraz znikało.

Spojrzał przez okno. W jego rogu zagnieździła się mała czerwona plama i szybko rosła. Za przybrudzoną szybą przesuwały się powoli domki i płoty. Kolejka zbliżała się do Leśnej. Chciał oprzeć rękę o stoliczek, ale cofnął ją, nie chcąc dotknąć czerwieni. Pociąg zwolnił przed zakrętem. Plama na szybie rozlazła się we wszystkich kierunkach, ale zdołał jeszcze dostrzec jeden z domów stojących najbliżej torów. Na powierzchni tynku bezwstydnie przyciągał wzrok czerwony kleks.

Poczuł ukłucie paniki. Wnętrze wagonu zaczynało przypominać kadr z filmu odmiany gore – wszędzie czerwone wybroczyny. Właściwie tylko kwadrat podłogi, na którym stał, pozostał nietknięty. Podskoczył do drzwi i rzucił się z nasypu. Upadł ciężko na piach i kamienie. Ostatni wagon malał w oddali. Po chwili zrobiło się zupełnie cicho. „Za cicho” – pomyślał. Spojrzał na zieleń krzewów. Czerwone cętki. Na liściach, łodygach, pniach. Gdzieniegdzie czerwone, rozlewające się plamy połyskujące w słońcu. I cisza. Żadnych odgłosów rozgrzanej słońcem łąki. Poszedł przed siebie, zwinnie przeskakując czerwone kałuże. W oddali wyrosła znana mu kępa drzew. Rzeczka. Przyspieszył kroku. Pnie pyszniły się nową barwą. Jeszcze tylko u nasady kora pozostała ciemnobrązowa. Spojrzał z nadzieją na wijącą się rzeczkę jego dzieciństwa. Tu czerwień była jeszcze bardziej intensywna. I piana. Czerwona piana zbierająca się przy brzegu. Nagle poczuł zimno rozlewające się falą po całym ciele. Zerknął na odsłonięty tors. Wrzasnął. Zdarł koszulę i zrzucił spodnie. Jedna noga była już stracona. Jęzor purpury dotarł niepostrzeżenie aż do klatki piersiowej i w błyskawicznym tempie obejmował w posiadanie szyję i ramiona. Krzyk ostatniego człowieka – jego krzyk, odbił się echem o ścianę czerwonego lasu.