Leszek Libera
Dobra nowina
(fragment)
Część pierwsza
Ja, Utopek. Władca planety Utopia w pośrodku bezmiaru wszechświata.
Błyskawice świszczą mi koło głowy, grzmoty trzęsą moim tronem, czarne dziury dobierają mi się do planety, więc musiałem to wszystko uciszyć.
Paulek! – wrzasnąłem przez podręczny megafon (blacha ocynkowana), który trzymałem w lewej ręce, w prawej dzierżyłem kij bejsbolowy do roztrzaskiwania czaszek wrogów, tak jak widać na starożytnych tablicach z faraonem. Dwóch stanęło przede mną. Jeden Paulek Picasso z Malagi, a drugi Paulek Kolosska z Markowic.
Nie ty – powiedziałem do Paulka z Malagi. Ty – wskazałem palcem na drugiego Paulka. Pierwszy skrzywił się i zniknął, nie wiem nawet, jak się tu znalazł. Mówi się, że był wielkim malarzem, ale farby tylko psuł i płótna, kiedy wcale nie było tego za dużo. Potrzebne nam było wtedy na prześcieradła, żeby się nakryć przed bombą atomową. Nawet w szkole tego uczyli. Ale on tego nie wiedział, do szkoły żadnej nie chodził i napsuł płótna. I jeszcze gołębie malował. Jak tu się w ogóle dostał? Muszę powiedzieć moim ministrom, by to sprawdzili. Ministrów, powiedziano mi, mam pełno. I wiceministrów, i zastępców wiceministrów. I prokuratorów, oficerów wywiadu – ale to tajemnica, więcej nie powiem. Ani przez megafon, ani na ucho.
Paulek – powiadam do Paulka – niech mi tu Bóg zaraz przyjdzie.
Ale jak – rzekł Paulek Kolosska z Markowic i trząsł się ze strachu – jest w raju, to stąd jeszcze daleko.
Co z tego, że daleko, nie mamy jakiejś rakiety?
Spytam Ursl, może ona coś powie.
Dałem znak ręką Paulkowi, by się oddalił.
Paulek był Ślązakiem, więc bardzo głupi. Też nie wiem, skąd się tu wziął. Ale się do niego przyzwyczaiłem.
Ciężko jest rządzić całą planetą, szczególnie, gdy się jest nowym. Byłem trzecim z kolei w dynastii. Pierwszy władca, który stworzył wszechświat, umarł, bo już mu się nie chciało żyć. To znaczy żyje, ale jako ktoś inny, w ukryciu. Drugi zrobił to samo, wycofał się, więc wypadło z kolei na mnie za sprawą Fizioła. On jest głównym kronikarzem historii, w ogóle nikogo nie pytał, sam się nazwał. Kronikarz-Samozwaniec, czyli może być groźny dla każdego władcy.
Tych ministrów, bez których ani rusz, jeszcze wcale nie znałem (byłem, jak powiedziano, nowy na tym stanowisku). Wrzasnąłem więc przez megafon, mają się stawić przede mną!
Wnet pojawiły się liczne postacie spowite mgłą i oparami, wśród nich utopki, półutopki, ćwierćutopki, ludzie udający utopki, utopki udające ludzi. Fizioł też tam był, taki był stary, że wyglądał jak spleśniały grzyb, który zaraz się rozpadnie. Znajomych sporo było – ale wszystko umarlaki.
Jaki jest stan planety? – zadałem pytanie.
Tłum zaczął patrzeć sobie pod nogi, chrząkać, bełkotać i seplenić, aż było słychać zgodne niby-mlaskanie – dobry.
Ale za dużo pary i wody! – wrzasnąłem przez megafon. Kij od bejsbolu groźnie wzniosłem.
Znowu spoglądanie pod nogi, mlaskanie i popierdywanie – ino woda i para, mruczeli.
A kontynentów nie ma?! – zawołałem i trzaskały na nowo błyskawice.
Zebrani milczeli i już tylko pierdzieli głośniej od grzmotów.
Osuszyć mi tu planetę, melioracja. Jest minister od melioracji?
Nikt się nie zgłaszał. Tylu ministrów i ani jednego od melioracji – pomyślałem sobie. Tu trzeba założyć państwo od nowa i kontynenty potworzyć i kraje, żeby były wojny. Ale bez rewolucji, do rewolucji nie miałem zaufania.
Nagle rozległ się huk gorszy od grzmotów i pierdzenia tłumu ministrów.
Co to jest?! – zawołałem. Czy asteroidy się walnęły?
Rakieta wylądowała, ktoś się odezwał.
To Bóg już przyleciał? – zapytałem.
Nie, ludzie z Ziemi.
Skąd się wzięli, chciałem dokładnych informacji i wskazałem palcem na jednego ministra, który wyglądał jak król Kazimierz, ostatni Piast na polskim tronie i przyjaciel plemienia żydowskiego.
Chrząknął, wysmarkał się, tu wszyscy mieli katar i kaszel, czyli infekcję górnych dróg oddechowych zwanych też nie wiadomo skąd koroną, zaczął:
Oni teraz robią wycieczki rakietami kosmicznymi do różnych planet, szukają wody.
No tu mają jej dosyć – mruknąłem do siebie. Czy wciąż noszą maski? – chciałem wiedzieć i wskazałem palcem na innego ministra, który wyglądał jak Herbert Hupka. Skąd ten się tu wziął, pomyślałem, ale minister już spieszył z odpowiedzią. Mają wszyscy.
Czy jest wytłumaczenie? Tu wskazałem palcem na innego ministra, który był podobny do proboszcza Kuli z R.
Proboszcz, smarknął, kaszlnął: Najpierw wymyślił człowiek majtki na przyrodzenie. Nawet kobiety noszą majtki, choć nic tam nie widać. Chłopy czasami mają. Tak ogólnie nie ma co tam zasłaniać, nic takiego, ale twarz o wiele bardziej jest wstydliwa, jest co zasłaniać i ludzie do tego w końcu doszli, więc cały czas noszą i mówią pieszczotliwie maseczki, nawet śpią w nich.
To im nie szkodzi? – chciałem wiedzieć. Czy jest tu minister zdrowia? Nie było. O nie, powiedziałem sobie, tu trzeba państwo urządzić na nowo.
A ty możesz mi odpowiedzieć? – Wskazałem palcem na innego ministra, który wyglądał jak bandyta. Bandyci wśród ministrów, to nic nowego – powiedziałem sobie – kiedy bandyta wysmarkał się i zaczął mi tłumaczyć. Bardzo szkodzi – rzekł i co chwila kaszlał. Przez te maseczki, które już małym dzieciom zakładają, nie oddychają dobrze, za mało tlenu mają i za dużo gazu, który sami wytwarzają i na nowo wdychają z bakteriami. Od tego śmierdzącego gazu rozpuszczają się ludziom organy wewnętrzne, a także miękną poszczególne części ciała jako to głowa, ręce i nogi. Często im te nogi i ręce, i głowy odpadają, jak na przykład podskoczą na nierówności. Ale łatwo się te kończyny dają na nowo przykleić, takie mają ciało kleiste.
A puloki im też odpadają? – chciałem wiedzieć i wskazałem palcem na innego ministra, który był podobny do prezydenta Pompidou. Ten coś odpowiedział, ale chyba po francusku i nie zrozumiałem.
W każdym razie po słowach Pompidou podniosła się wrzawa, tłum okazał duże poruszenie, więc wrzasnąłem przez megafon: Ruhe! Co oznacza, że cicho ma być w języku germańskim, którym często się posługiwałem, bo się najlepiej nadaje do rządzenia.
Uciszyło się i zapytałem, czy dużo tych emigrantów z Ziemi przybyło.
Dużo, była odpowiedź.
To zrobić zasieki z drutu kolczastego – rozkazałem. A jak następni przylecą, strzelać do nich. Jest tu minister obrony? Nikt się nie zgłosił. O nie, tak dalej nie może być – rzekłem.
Dałem niecierpliwy znak ręką, że audiencja skończona. Tłum ministrów i gapiów rozproszył się, a raczej rozpłynął w wodzie i mgle. Co to za planeta, pomyślałem, jeszcze mi się wszyscy potopią. I ten tron też muszą mi zmienić, siedzę na jakiejś chmurze i gacie mam przemoczone, jedyne, jakie mam. Jak się tak rozchodzili, wydawało mi się, że widzę wśród nich Platona. Skąd się tu wziął – pomyślałem. Muszę go do siebie ściągnąć na rozmowę, zwaną też dialogiem, ale żeby nikt nie widział. Kobiet wśród tłumu nie dostrzegłem, ale to nic nie znaczy, bo jestem półślepy, chyba zaćma, nadto dzisiaj kobiety często są mężczyznami i odwrotnie. A inni jeszcze jednym i drugim. Ciekawe, czy Swietłana też tu jest. Każę jej szukać moim szpiclom. Jak ją znajdą, przyprowadzą, nawet jak nie będzie chciała, moi kapłani i lekarze mnie odmłodzą, wtedy ogłoszę ją moją siostrą i ożenię się z nią. Jako władca muszę myśleć o następcy. O wszystkim muszę myśleć. Teatr też każę zbudować, na scenie w dekoracji będzie śląska ziemia, bo mi jakoś tęskno do niej. Ale chyba będzie to teatrzyk kukiełkowy, bo na prawdziwy nie ma tu dość materiału budowlanego.
Zarządziłem przerwę, trwała trzy rozdziały. W tym czasie wyciągnąłem się na moim łóżku, była to taka sama wodnista chmura jak mój tron, kości trzeszczały mi od wilgoci, trzeba coś z tym zrobić, powiedziałem głośno, ale nikt mnie nie słyszał. Cała moja nadworna świta gdzieś się rozproszyła w poszukiwaniu jakiegoś suchszego miejsca. Ludzie na Ziemi mówili, niby ci uczeni, że życie jest tylko dzięki wodzie możliwe. Ale tu była sama woda i co to było za życie. A jednak cała hołota się tu zbierała, głównie z Ziemi, domyśliłem się, że moja planeta służyła jako czyściec. Jedni trafiali do piekła, nikt nie wie, gdzie się znajduje, inni mieli nadzieję, że trafią do nieba, ale Bóg pilnował, by nikt się tam nie dostał, większość lądowała na mojej planecie, licząc na lepszy los, bo im nic innego nie pozostawało. Dobry władca dba o swoich poddanych, powiedziałem do siebie głośno, wiedząc, że nikt mnie nie słyszy. Zapomniałem, że Bóg-Jahwe na swojej suchej planetce wszystko podsłuchuje, jako Wszechmocny. Działałem mu na nerwy i dlatego postanowił mnie zaatakować ciężkimi meteorytami.
Minęło chyba sto lat, nieprzerwanie w wodną planetę waliły bryły ze skały, żelaza, złota i pełne innych minerałów, wszystko się trzęsło, eksplodowało i grzmoty grzmociły nad głowami, jakby diabły pierdziały. Trochę ludności zginęło w tych opałach, ale większość przetrwała, bo takie półżywe umarlaki trudne są do skasowania nawet dla Boga-Jahwe i jego przybocznych zwanych też archaniołami. Najgorszy był Gabryel, walił na oślep, na prawo i na lewo ognistym mieczem o sile atomu, inny nie byli tacy groźni i bardziej dmuchali w złociste trąbki. Znałem ich wszystkich z kościoła imienia Jana Chrzciciela, do którego ciągała mnie matka w niedzielę i święta. Pamiętać trzeba jeszcze o Lucyferze, który był prawą ręką i tajną bronią Pana Boga, zwanego u ludu śląskiego Ponbóczek. O Luceferze będzie jeszcze mowa. W rozdziale czterdziestym dziewiątym, bo jest to u mnie zaplanowane w opowiadaniu, tylko to, co jest opowiedziane, istnieje, co nie jest opowiedziane, tego w ogóle nie ma. Opowiadanie należy dobrze przemyśleć i zaplanować, bo inaczej nic z tego nie będzie, a jeszcze krytyk w gazecie wyszydzi.
Ale teraz opanowała mnie melancholia, Mora się nazywa i chodzi po całym wszechświecie. Jak taka się uweźmie, to nici z opowiadania. Głowę ściskają kleszcze smutku i nic innego głowa nie czuje, tylko smutek i rozpacz, i niczego nie wymyśli. Ale od czego jest medycyna.
Doktora! – wrzasnąłem, na ile miałem siły. Lekarzy miałem jako władca kilka tuzinów. Osobno od brzucha, osobno od lewej strony, osobno od prawej strony, od lewego oka i od prawego oka, od języka i od nosa. Od każdego palca jednego z osobna. Był też jeden od puloka, ale ten jakoś nic nie umiał, choć był najważniejszy. Nikt nie przychodzi. Jeszcze raz wrzasnąłem przez blaszaną tubę, którą zawsze miałem przy sobie, tak samo jak kij bejsbolowy do roztrzaskiwania czaszek wrogów. Nic to nie dało, bo grzmociło za mocno i moi poddani mnie nie słyszeli. Nawet nie było wiadomo, czy jest dzień, czy noc, bo my tu nie mamy swojego słońca i księżyca też nie ma. Ani zegara na ścianie, bo nie ma tu żadnej ściany. W końcu mnie zdenerwowały te braki i postanowiłem wprowadzić zmiany na mojej planecie. Myśl ta spowodowała, że melancholia się oddaliła, ale zawsze gdzieś tam na mnie czyhała w jakiejś chmurze.
Minister budownictwa! – wrzasnąłem przez tubę bez większej nadziei, że ktoś się zgłosi.
Jestem – odpowiedział piskliwy głos.
Gdzie jesteś? Nie widzę nikogo, czyli ciebie też nie widzę.
No bo przez tyla mgły nic nie widać.
Dobrze, nie muszę ciebie widzieć, najważniejsze, że mnie słyszysz. Słyszysz mnie?
Słabo, ale słyszę.
A jak się nazywasz? – chciałem wiedzieć.
Nie wiem – odpowiedział piskliwy głos.
Jak to nie wiesz, a wiesz, że ciebie wołałem?
Bo nazwali mnie ministrem budownictwa, przedtem byłem ministrem marynarki wojennej, a jeszcze przedtem ministrem nauki i szkolnictwa wyższego. Ale obecnie ministrem budownictwa.
A kto tak mianuje?! – wrzasnąłem zniecierpliwiony, że ktoś tu za moimi plecami rządzi się bezczelnie.
No ten Fizioł.
Fizioł? Ten stary Fizioł?
Nie wiem, czy stary, bo go nigdy nie widziałem.
To jak się dowiadywałeś?! – wrzeszczałem przez megafon, chociaż nastała przerwa w bombardowaniu planety i zrobiło się cicho.
Pisali mi – odpowiedział głos nagle blisko mnie.
Na papierze?
Nie, faksy wysyłali.
Ale tu nie ma faksów.
To było dawniej, jeszcze na Ziemi.
I byłeś ministrem nauki i szkolnictwa wyższego, a nawet nie wiesz, jak się nazywasz, tak? Nie masz nazwiska, tak?
Nie, królu, mam nazwisko, ale zapomniałem, to tak dawno temu było. Demencja, królu.
Jezus Maryjo – pomyślałem sobie – takich tu jest pełno, czy oni mnie wrobili w jakiś dom starców.
Nie nazywaj mnie królem – powiedziałem, megafon odłożyłem, bo nie był mi teraz potrzebny, za to pałę wzniosłem w górę, dla nadania godności.
Tak, wielmożny cesarzu.
Nie nazywaj mnie cesarzem.
Tak, panie prezesie.
Co za głupek – pomyślałem sobie. I takiemu mam powierzyć misję przebudowy planety.
Ten Fizioł za bardzo mi tu bruździ. Będę musiał go ukrócić. Najlepiej będzie wsadzić go do więzienia. Ten głupi minister bez nazwiska jako pierwsze wybuduje mi tutaj więzienie, ale duże. Na szczęście dzięki atakom Boga asteroidami miałem coraz więcej materiału budowlanego i to dobrej jakości kosmicznej. Wkrótce będę miał tu więcej skał i ziemi niż wody, pomyślałem sobie uradowany. Temu Bogu nigdy nic się nie udawało, zawsze wychodziło mu coś odwrotnego do jego zamiarów. Niekiedy żal mi go było.