Ryszard Jasiński
złoty mężczyzna
Do popołudnia czytałam teksty zawierające motyw studni. Na pewno jednak każą pisać o martyrologii albo o wyzysku chłopstwa. Marzyłam, aby temat był o narcyzmie mistyków. Słoneczny blask już pierzchał za niewidzialną górę. W tej chwili usłyszałam głuchy łoskot, jakby ktoś zatrzaskiwał skrzynię, stało się ciemno. Wypełzłam na łąkę. W rowie melioracyjnym nagusieńka pląsałam pośród jaskrów, aldrowand pęcherzykowatych, jeżogłówek (Sparganium emersum) i marun. Uniosłam ręce, zadarłam głowę. Komety lawirowały między księżycami. Heavymetalowy riff piosenki Valhalla Reborn zespołu Wulfgar wabił pioruny. Zaraz zbiegły się zza wzgórz, biły we mnie, łaskotały płonącymi wężami.
Podpłynąłeś łodzią, wiosła postukiwały o pomost i ten drewniany akompaniament trwał do zuchwałego świtu. Może to się nie zdarzyło? Może fałszywą pamięć ktoś wsunął w mój umysł jak chwasty między dalie…
Złote trzciny osaczyły nas, połyskując jak bagnety. Mgła w kotlinie wyglądała jak ogon drapieżnika. Obsypałeś się złotym pyłem z trzcin. A kiedy już caluśki byłeś złoty, rozszlochałeś się:
– Wszystkiego miałem malutko, maleńki dom, malutkie auto, maciupki ogród, tyciutką nadzieję, mikre szanse. Jedynie pustka we mnie zwiększała się z każdym rokiem.
Usiadłam na najkrótszej wskazówce. Żmijowate sekundy skapywały z cyferblatu. Wtem zachichotałeś, sypiąc złoty piach na moje stopy.
– Wszystko będę miał wielkie. Przeogromny dom. Gigantyczny ogród. Moje ciężarówki nie zmieszczą się w hangarze.
Z łódki przyniosłeś naręcze banknotów, rozpaliłeś ognisko, dorzucałeś zwitki dolarów do ognia, grzałeś wychudzone nogi. Nagle wyszeptałeś:
– Nie śpię od wielu tygodni. Gdy przymknę oczy, zaraz pojawia się balladowy widok. Mam stopy przyklejone do powały. Spod sufitu widzę siebie leżącego na polepie. Ze szpar wyłażą świerszcze i przez aortę w karku rozpełzają się po moim ciele.
Dlaczego nie wyłączam zmysłu słuchu? Złoty mężczyzna zamula mi mózg wulgarną obsesją. Niemożliwe, ażeby jedynie swym strachem przykuł mnie do siebie.
– O czym myślisz? Na pewno knujesz coś… – burknąłeś.
– Nie porzucę cię. Nie kierują mną ani litość, ani ciekawość – mówiłam, nie patrząc na niego, a obserwując niemrawe księżyce pośród rozhasanych komet. Kiedyś będę jedną z nich.
Czy można pamiętać to, czego się nie przeżyło… Po krótkim śnie emeryci szli do pracy. W celu poglądowym nauczycielki pędziły ósmoklasistów do kamieniołomów. Rowokopy ostrzyły motyki. Nadciągał dzień patriotyzmu. Sterane starowinki maiły stodoły, weterani przywiązywali się do pawęzu. Przy strumyku recytatorki klepały wersy romantycznych ód. Wojsko wyskakiwało z wozów drabiniastych.
Łyknąłeś wody, dorzucałeś studolarówki do ogniska. Dym jak poskręcane druty. Kpiąco mówiłeś:
– Procesor habilitowany zrobił kobietę o świetlistej urodzie. Wiedziała, że narkotyzuje swym pięknem, lecz nie uświadamiała sobie, iż odstręcza słowami użytymi w dobrej wierze. Do wielbicieli wołała: „Nienawidzę cię, jesteś brzydal, durniu, spadaj…”. Procesor chichrał, ale się wydało, że nauczył kobietę słów przeciwnych do ich sensu. Dla niej słowo „nienawiść” znaczyło… „miłość”. Procesor stracił zainteresowanie dla zabawki. Schował ją do paki, z której niekiedy słychać krzyk: „Ależ jasno! Jasno! Nie wypuszczajcie mnie…”. Teraz wiem, że tą kobietą jesteś ty.
Kotlinę kolonizował wiatr zewsząd.
– Zanuć mnie – wychrypiałam ci do ucha.
– Nie zanucę – wzdrygnąłeś się. – Nie masz melodii.
– Dobrali mi się do nut. Pamiętasz? Niegdyś słuchaliśmy się wplątani w biel czereśni…
Strapiłeś się, przypomniałeś sobie zaledwie to, że bardzo mnie lubiłeś i że ukrywałeś się w moim refrenie.
– Nie gryź się – usiłowałam się zanucić, ale nazbyt fałszywie.
Machnąłeś ręką, podszedłeś do łodzi. Przyłożyłam skroń do lepkiej deski pomostu. Mrówka niosła nasionko czosnku niedźwiedziego. Kiełkował majownik dwulistny. Chroszcz (Teesdalea nudicaulis) pielgrzymował ku bałamutnej chmurze. Kanciaste tobołki polne kornie powierzały się niewidocznej władzy przeznaczenia.
Niczego im nie zaoferuję. Do nikogo nie przystanę – w myślach usprawiedliwiałam się przed złotym mężczyzną. Nie oni kształtują, ale ja się lepię, takoż będę gibka i jasna na ścieżce, która prowadzi donikąd. Matura dopasowywała do państwowych struktur, ale nie była funkcjonalna. Nie dopuszczano do niej melancholii, zdumienia i fascynacji szczwołem. Minister ogłosił, że zreformuje egzaminacyjny rytuał, miał poważny atut, można otrzymać świadectwo, nie znając nazwisk wieszczów, nie rozumiejąc słów „sufizm” czy np. „deklinacja”. Zdanie egzaminu dojrzałości zależeć powinno od mięśni, nie od IQ, dlatego budowano nową kotlinę pełną wilczych dołków, zapadniętych klamek, matni, ślepych korytarzy, stopni donikąd, kolczastych pochylni. Błędnych kół. Płonących mostów.
Czułam się, jakby mnie wyjęto z zamrażarki i przystawiono pyszczkiem do rozgrzanej blachy. Złoty mężczyzno, odpływałeś w ciszę pełną przeźroczystości.
tylko nie zakopuj studni
Na pagórkach ślubne czereśnie gaworzą z nagimi modrzewiami. Blask wsiąka w kępę jabłoni dziczejącego sadu. Wiatr gorliwie wypłasza kota ze strzechy. Zbędne sanie szczerzą płozy. Mgły pełzną pośród kęp nadrzecznych olch. Nad studnią omszały daszek z deszczułek, pod nim na wyślizganym, próchniejącym, jodłowym wale wiadro zwisające z zardzewiałego łańcucha.
– Uff, zdążyłam, uff, uff, a myślałam, że za późno, że to i tamto, i wszystko na nic! Nie zakopuj studni. Odłóż szpadel. Nie zakopuj, odłóż szpadel, nie zakopuj studni. Postarzeliśmy się, a przecież to tu za cembrowiną… Nie zakopuj studni.
– Kpisz? Kim ty? Znasz mnie? Dlaczego tak obcesowo?
– Nie pamiętasz?
– Studnia wyschła.
– Jak ja, a kiedyś inaczej, bulgotało tu, o, tu, sam wiesz, we mnie, chlupotało…
– Nie pamiętam cię. Czego chcesz? Niczego ci nie dam!
– Zakopujesz studnię. Głuptasku, tylko w tym jednym celu tu przyszłam aż stamtąd, zza góry, której nie widać, bo w dole. Nie zakopuj studni!
– Ciekawe rzeczy bajdurzysz, ale…
Niecierpliwie strzepnął pot z nosa, rękawem przetarł czoło, odłożył szpadel, odwrócił taczkę, usiadł, z glinianego kubka popijał kompot. Podała mu skibkę posmarowaną miodem, patrzyła z tkliwością.
– Nie pamiętasz…, mamy troje dzieci. Wykarczowałeś las, postawiłeś chałupę na podmurówce, w izbie piec kaflowy, kupiłeś motor jawę… Miałeś pasiekę, osiem złocistych uli. Klepałeś kosę. Upiekłam kołacz i przekładaniec…
Słońce zamyka dzień na czerwony klucz. Sołtys jedzie na rowerze, dzwonkiem straszy kury. Chłopcy rwą listki agrestu, wołają do dziewczyny w białej sukience z bufiastymi rękawami: „Zielone!”. Bułanek ciągnie wóz z gnojem. Furman siedzi okrakiem na parującym oborniku.
– Czego chcesz? Nie znam cię.
– Pod kolanem masz okrągłą bliznę, niechcąco widłami dziabnął cię stryjek, gdy jako dziecko pętałeś się koło półkopka… Nikomu o tym nie mówiłeś, tylko mnie, więc sobie dobrze zważ. Nie domyśliłeś się, że niczego nie musiałeś obiecywać po próżnicy. Sama czyhałam na ciebie, gdy szedłeś po wodę. Niczego od ciebie nie chcę. Mamy troje dzieci, ale tam. Tu żyj sobie po swojemu, nic mi do tego. O jedno mi…, nie zakopuj studni…
Nie podzielał jej entuzjazmu. A, ch…j to! Wstał, wylał resztkę kompotu, z gniewem złapał szpadel, wbił w jałową ziemię.
– Nie jawa, a junak. Niczego ode mnie nie wydusisz! Ciekawe rzeczy mówisz o swoich dzieciach, ale… jaki to ma związek ze mną? Ze studnią?
– Po co ci wiedzieć!
– W chałupach mamy bieżącą wodę. Gdy tylko sołtys powiedział, że i u nas powinien być wodociąg jak w ościennych wsiach, zaraz wyschła tego samego dnia.
– Nie zakopuj studni. Na mnie czas. Daj mi jeszcze wody, ugaś, to ci się udawało, gdy rozchylałam nogi.
– Ha, wyschnięta studnia teraz pełna wody! Sama sobie weź!
– Gdy już zmajstrowałeś mi dzieci, jak chciałam, i gdy powiedziałeś, że się ze mną nie ożenisz, żebym sobie poszła stąd, też nie chciałeś dać łyka wody. Napiję się. Tak samo słodkogorzka, jak wówczas. To hej, bo nie zdążę wrócić…