Zapiski z dyniami

Czesław Sobkowiak

Zapiski z dyniami

 
 
Gienek

Gienek Kurzawa, wywodzący się ze Zbąszynia, pisze do mnie swoje maile czasem w środku nocy. Ja wtedy też czasami nie śpię, ale on – jak widzę – tak regularnie pracuje. Nocny, domowy spokój w Wilkanowie mu służy. Kiedyś napisał, że w tym roku już trzeci raz czeka go pobyt w szpitalu. Taka konieczność. Jakoś szczególnie to zwróciło moją uwagę, a nawet poruszyło, że konsekwentnie porządkuje swoje literackie archiwum. To wszystko, co nagromadziło się przez lata – kiedyś poszukiwane książki, pisma literackie, jakieś inne papiery, zwłaszcza cudze wiersze (okazuje się, że i moje, o których nie pamiętałem nawet), artykuły w maszynopisach. Teraz to wszystko poddaje selekcji na ważne, potrzebne i niepotrzebne, których może się wyzbyć. Albo oddać komuś. Poczułem w jego decyzji jakąś nutę ostateczności. Może tak w pewnym momencie należy? Bo nigdy nie wiemy, w swoich późnych latach, co się stanie. I lepiej żeby cała spuścizna piśmiennicza nie sprawiała nikomu kłopotu i nie prowokowała do nierozsądnych decyzji o potrzebie jej zniszczenia, bo komu i na co ona ma zalegać w domu… To są nie tylko jego dylematy. Przecież niszczy się niepotrzebne papiery. W tym wypadku chodzi jednak o człowieka, który przez lata zajmuje się twórczością literacką, ma duży, szeroki tematycznie, dorobek wydawniczy (ostatnio Kurzawa wydał biograficzną prozę Rynek 11), uczestniczy w życiu środowiska literackiego, nie tylko lubuskiego tutaj, i miał, albo nadal ma, liczne kontakty z wieloma ludźmi w Polsce, np. miał szczególnej wagi długoletni kontakt z Andrzejem Waśkiewiczem. Napisał dużą księgę wspomnień Spis treści. 66 osób ważnych dla kultury polskiej (2020), zostawił liczne ślady animatorskiej obecności. Przykładał się do upamiętnienia tablicą w Laskach Odrzańskich Mietka Warszawskiego, można też mówić o upamiętnieniu pisarza Eugeniusza Paukszty w Kargowej. Teraz Gienek przekazuje swoje różne rzeczy w teczkach do bibliotek, do Archiwum. Robi selekcję materiałów. Prowadził jakiś czas w Wilkanowie swój prywatny „Ogród Sztuk”. Powiewają obecnie wszystkie jego postanowienia smutkiem. Zapewne też często nawiedza Gienka Kurzawę nieunikniona refleksja o tym, co się zrobiło, co się udało zrobić ważnego, tutaj i w Suwałkach, i w Białymstoku. Komu ta dziedzina osobistego dokonania będzie potrzebna itd. Jaki los spotka poezje pisane z nadzieją, że będą dalej żyć, zmieniać świat, ustalać hierarchie wartości, wzruszać czytelników. Świat się mocno zmienił i w miejsce dawnych pojawiły się nowe preferencje kulturalne, literackie, moralne, polityczne. Nastała inna epoka, mentalność, inne mody, inne zjawiska, degeneracje, które trudno akceptować. Wchodzi pokolenie, którego buty są dosyć ciężkie, a głowy uschematyzowane. Wobec takich faktów pojawiają się pytania o sens literackiego wysiłku. Zostaje prywatna egzystencja. I kartka w katalogu.

To, co za życia

To, co się uda za czyjegoś życia komuś wyświadczyć, to może być dzieło twojego życia, powód do spokojnego spojrzenia w lustrze na swoją twarz i pewność, że nie zaniedbałeś jakiegoś ludzkiego obowiązku. Tylko dopóki żyjesz. Po śmierci swojej lub cudzej już nic. Ani jedno słowo, ani litera.

Cmentarz

Chodzę po cmentarzu w Zawadzie powoli, na granicy zmierzchu. Mam swój powód. Pełno chryzantem na kamiennych płytach grobowych. Aż gęsto. Tłoczno. Kwiaty okazałe, ładne, wyszukane dekoracje. Zniczy mnóstwo. Ale. Wzrusza mnie samotny, pojedynczy bukiet, niewielka doniczka żółtych kwiatów, osadzona trochę w trawie, trochę w darni, przeznaczona dla kogoś, kogo litery imienia i daty życia, i wezwania błagalne do Jezusa o litość na tabliczce są słabo widoczne, już niemal zatarte. I tylko jedna lampka od serca, z prawdziwej, szczerej pamięci i żalu, zapalona. Tym więcej zauważalna, że samotna. Podeszły dzieci i patrzą.

Jeszcze

Porobiło się i w dniu listopada to widać. Stroimy groby na potęgę, pysznie, na pokaz. Mam wrażenie, że ku własnemu zadowoleniu. Bo stać nas na duże wydatki. Kilkanaście plastikowych, szklanych zniczy na jednej marmurowej lub udającej marmur płycie. Mają te światła być prawdziwe i wspomagać umarłych. Lecz nie świecą, bo w tych pudełkach są jakby zduszone, zamglone, zdławione i mroczne. I oddychać powietrzem mocno zadymionym, cmentarnym prawie nie da się. Taka to pamięć.

Czytam

Czytam tomiki poetów. Widzę, że skupiają się na mikrourazach. Nie kwestionuję ich ani lekceważę, wnętrze można na tysiąc sposobów rozpisywać, upoetyczniać „łyki kawy”, bo każdego dnia coś się przytrafia, rani, zwłaszcza gdy ktoś bardzo wrażliwy. Ogólniejsze racje są im mało dostępne. Przewrażliwienie podmiotowe może jednak przeszkadzać, rozdmuchiwać egotyzm, mylić rzeczy ważne z nieważnymi tak naprawdę, sensowne z bezsensownymi, bo przecie nie żyjemy w raju, w świecie o idealnej konstrukcji ani wśród anielskich ludzi. Kłopoty są i będą. Skrajnie subiektywne doznania dalekie bywają od prawdy. Gdy jednak dostaje się twarde ciosy i uderzenia, wymierzone celnie, to wtedy co o tym rzec? Może wypadałoby coś rzec. A się unika drobnego gestu, byleby się nie wychylić. Jest to człowieczy problem. Też literacko nie do zlekceważenia.

Szron

Już listopad. Położył się szron na drzewach, dachach, na ziemi. Wczoraj wieczorem poczułem idące ochłodzenie, zdążyłem wnieść z dworu do domu doniczki z pelargoniami. I tak to te delikatne rośliny zostaną ze mną na zimowe dni. Cała życiowa rzecz to zdążyć.

Emocje

Trudno bez emocji przeżyć dzień, być zupełnie od nich wolnym. Ciągle coś się wokoło dzieje, chyba już za dużo. I to komplikuje ludzkie relacje. Na to reagujemy. Należy czasem obowiązkowo reagować, nie zgadzać się, nie popadać w obojętność. Nie milczeć. Ani udawać, że wszystko w porządku. Tego wymaga dbałość o szacunek dla wyznawanych zasad. Ta odwaga wiąże się z ceną, którą przychodzi zapłacić. I tak nakręca się spirala życia. Rozumnie lub bezrozumnie.

Portret z dyniami

Dynie urosły i są urodą ziemi. Kiedyś na wsi były obowiązkową, wszechobecną uprawą. Było na wsi prawdziwe życie, więc i dynie sadzono na polach. U mnie w ogrodzie tego roku same się wysiały, same urosły, licznie pojawiły się w cieniu dużych liści. Jest wrzesień, zbieram je. Urodziwe. Pobiegły ich pędy daleko w różne strony. Teraz na nie patrzę. Trudno mi nie cieszyć się na koniec lata ich pięknem oraz prostą użytecznością. Wszystko to wspiera człowieka. Zebrałem te owoce, poznosiłem duże, mniejsze, żółte, czerwone w jedno miejsce. Okryłem przed szronem. Utworzyły plastyczną przestrzeń. Zrobiłem zdjęcie tej mimowolnej instalacji i ci, którzy to zdjęcie oglądali, od razu dostrzegli wyjątkowość tego ujęcia. Tak powstał mój portret z dyniami. Świat jest pełen takich przestrzeni, które są raczej mało dostrzegalne. A są wszędzie. Przy tych dyniach powszednio ubrany, więc nieelegancko, na jedno kolano przyklęknąłem, by podkreślić znaczenie ich urody. Nie chciałem żadnego wywyższania się, lecz być blisko. Przyklęknąłem. Urosły, doskonale urosły, osiągając swój kształt i pożywność. Jedną dynię na dłoni uniosłem ku górze. Widać to na zdjęciu.

Kupiłem

Pojechałem po południu. Kupiłem winogrona czerwone i białe. Nie za dużo. Nie za drogo. Smakują wybitnie. Świat się przybliżył. Wybór owoców śródziemnomorskich jest duży. I stać nas na to wszystko, co w dalekich krajach stworzyła natura, z siebie dała to, o co ludzie tam zadbali. Teraz żyć można znośniej. W sklepowej kasie nie potrafiłem jednak samodzielnie zapłacić kartą elektroniczną. Podeszła i pomogła mi tę czynność wykonać dziewczyna o prostych, kasztanowych włosach. Okazało się, że Ukrainka. I było to dosyć proste, takie jak jej uśmiech. Kupiłem też chryzantemy białe i czerwone na groby moich rodziców i braci.

„Czas na mnie…”

Kiedy tracimy kogoś bliskiego lub nawet jakąś ważną dla siebie rzecz bezpowrotnie, to myślimy o nim, o niej, już dalece inaczej, bardziej głęboko, poważnie, osobiście, intymnie, szczegółowo, więc odczuwamy wyjątkowość istnienia osoby w całości wszystkich cech i ludzkich znaczeń, które pełniej rozumiemy, niż to było wcześniej. Zmienia się nasze spojrzenie, ach, gdyby tylko spojrzenie, gdy tę utratę powoduje śmierć, śmierć człowieka, który był na wyciągniecie ręki. I wspólnota życia była prawdziwa, bardzo ważna. Ktoś otwierał swoje wnętrze, serce, myśl, ufność, darzył uczuciem. Wtedy film życia znowu powraca. Wtedy doznania traumatyczne silnie dochodzą do głosu. Domagają się, niekiedy albo i więcej niż niekiedy, choćby opowiedzenia o człowieku wszystkiego, co zapamiętane. Co się wie. I po prostu rodzi się pragnienie jakiegoś ocalenia kogoś przed nicością i zapomnieniem. Agnieszka Kowalska napisała taką właśnie przejmującą, prawdziwą książkę pt. Czas na mnie… o Macieju Kozłowskim, aktorze i człowieku nietuzinkowym, wielkiej miary, znanym z wielu ról filmowych (Psy, Lista Schindlera, Ogniem i mieczem i innych). O swoim mężu, urodzonym w Kargowej (8.12.1957), już zmarłym (11.05.2010) w szpitalu w Warszawie, o swoim z nim związku, niedługim, bo trwającym zaledwie sześć lat. Mimo to, czego ta proza jest dowodem, jego wnętrze dobrze poznała. Jego odejście tym więcej uwyraźniło całą postać. Książka jest emanacją jej kobiecego żalu, smutku, wspólnego uczucia, historii życia, niepogodzenia się z ostatecznym faktem. Jedyne, co mogło przyjść jako zadanie, to ukazanie wielu spraw życia, w maksymalnym stopniu prywatnych relacji, obrazu związku, w którym była miłość. I tę miłość przeniosła na stronice biograficznej prozy, bardzo konfesyjnej opowieści, dbałej zarówno o szerokość przedstawienia, jak i o dobry styl. Zapewne też dlatego, aby uwolnić się od trudnego osobistego ciężaru i by nabrać nawet jakiegoś dystansu do własnego cierpienia, mając nadzieję, że napisanie książki przyniesie ulgę, bowiem da choćby w części życie temu, kogo już nie ma. To jest celem tej książki, która na pewno wymagała sporo trudu pisarskiego, ale i dozy warsztatowej odwagi. Rzecz w tym, że autorka łączy swoją żarliwość uczuciową z literacką apologią Macieja Kozłowskiego. Zarazem nie stroni od treści anegdotycznych. A poza tym autorka dba o faktografię, nie konfabuluje. Nie jest to stricte biografia Macieja Kozłowskiego, ale też cenna literacko opowieść o życiu. Tym niewątpliwie zaciekawia czytelnika. Nie tak jak pamiętnik, pisany po czasie. Staje się bowiem rodzajem publicznego świadectwa. Zapewne też rodzajem hołdu, gdyż autorka wie o swoim mężu, artyście dużo więcej niż ktokolwiek. I wie, że na taki portret zasługuje. Ale – jak pisze – to „tylko portret, mój portret”. Nie farbami na płótnie namalowany, lecz wdzięcznie oddany słowem. Do słowa „portret” Agnieszka Kowalska odwołuje się nieprzypadkowo. Pamiętać trzeba, że jest z zawodu malarką, która taki gatunek (portret) głównie uprawia. Dzięki jej prozie poznajemy autentycznego człowieka, który miał różne trudne przejścia życiowe. Nie zabrakło w nich epizodów ciemnych, „szemranych”, wręcz gangsterskich, z pobytem w więzieniu włącznie. Ale, co ważne, los od kłopotliwych uzależnień i determinacji uchronił M. Kozłowskiego, więc poszedł drogą artysty. Książka przypomina jego filmowe dokonania i legendę Kozzi Film Festiwal, organizowanego niegdyś w Kargowej, a obecnie w Zielonej Górze z inicjatywy Andrzeja Bucka.

Dowiedziałem się

Nie chodzi o to, aby coś namalować, ale o to, by namalować dobrze. Poniekąd podobnie jest z pisaniem poezji. Dobrze napisana, zawsze będzie dotyczyć ważnych spraw.

Wernisaż

Można powiedzieć, że towarzyszę już od dawna poczynaniom malarskim Adama Bagińskiego. W ostatnim tygodniu października miał miejsce wernisaż jego wystawy w pięknej sali pałacu w Starym Kisielinie. Artysta, pisarz, poeta potrzebuje zainteresowania swoją twórczością. A więc upublicznienia. To stanowi siłę napędową jego twórczości. Sam wyłącznie tego dokonać raczej nie może. Tym razem tak się stało. Inicjatorem wystawy była Maria Idzikowska, która przeprowadziła z malarzem ciekawy wywiad. A kiedyś, dawno temu, miała galerię przy ulicy Fabrycznej, w której kupiłem dwa piękne obrazy kwiatów jakiejś artystki z Poznania, dosyć niedrogo. I mam je nadal. A ten wywiad był dla twórcy szczęśliwym, wernisażowym momentem. Dużo w nim mówił o swoim życiu, zwłaszcza o dzieciństwie. Na ścianach rozwieszono płótna z niedawnego okresu oraz akwarele. Oba te rodzaje Bagiński uprawia równolegle. Publiczność dopisała, tak jak dopisuje za każdym razem. Mimo poważnego wieku jest Bagiński artystą wyjątkowo pracowitym. Różne etapy powstawania dzieła mogę obserwować i wiem, jakie to są zagadnienia, którym trzeba sprostać. Ma Adam stałą publiczność, przychylnie odbierającą jego malarstwo, ale i nieprzychylną, skłonną wypowiadać się krytycznie o jego obrazach. On sami nie powstrzymuje się przed głoszeniem kategorycznych opinii o wielu twórcach. Tych pierwszych (zwolenników) jest jednak zdecydowanie więcej. Nawet ich przybywa. Lubi i cieszy się, gdy swoimi pracami daje komuś radość. Dlatego nawet obdarowuje swoimi pracami bliżej sobie nieznane osoby. Mam wrażenie, jakby tylko dla sprawienia komuś radości tworzył. W pustce społecznej zapewne inaczej by to wyglądało. Na każdym wernisażu wygłasza swoje credo artystyczne, które jest wyrażaniem przekonań o znaczeniu duchowości człowieka. Wskazuje na potrzebę oglądania malarstwa nie tylko typowo estetycznie, ale też na ważną szansę nawiązywania wewnętrznego z dziełem dialogu. I myślę, że zainteresowanie, które wiele osób wobec jego twórczości żywi, jest głównie z tych powodów. Bagiński jest pewny swojego credo, może ma nawet poczucie pełnienia w tym kierunku swoistej misji. Kultywowaniem poetyckiej obrazowej ogólności skutecznie sugeruje jej znaczenie. I w jakimś stopniu ma rację, ale o tym decydują gusta odbiorców. Czuje też, że niektórzy nie rozumieją jego wysiłku. Uważa, że np. w Japonii cieszyłby się dużym uznaniem i lepszym odczytaniem swoich obrazów. I to byłoby możliwe. Oczywiście można dyskutować, a nawet nie zgadzać się z każdą jego tezą, ale artysta ma prawo mieć swoje przekonania. Nawet kontrowersyjne. I nawet upatrywać sens w odejściu od realizmu, od przedstawiania, jak to określa, domu, drzewa, przedmiotu, gdy uznaje się, że to są malunki tylko. Czy nawet wielce ryzykownie sądzić, że obrazy Gauguina, Picassa, Matisse’a to plakaty. Dla niego pozytywnym przykładem jest głównie malarstwo Turnera. To podkreślił. W jego sztuce dostrzega Bagiński swoje pokrewieństwa ideowe. Uniwersalizm i ambicje Bagińskiego cenię. Rzeczywiście cechuje go chęć zbliżenia się do wizji całości istnienia. Zwłaszcza wskazywania na poetyckie jego piękno. Taki malarz może być tylko jeden, który… jednak, co by nie powiedzieć, aktywizuje odbiorcę. Ale ja i dzieła innych malarzy cenię jako bardzo dobre, gdy zanurzone są w realności. Nie mogę się zgodzić, że inna postawa artystyczna, ukierunkowana na konkret, już nie jest w stanie wielkich wartości wyrazić. To, że wielu twórców w sposób dalece uproszczony obecnie tworzy, to zagadnienie innego rodzaju. Ale. Uwzględnianie zmysłowej rzeczywistości też może być wielką inspiracją. I owocować wysokim dokonaniem. Jeśli się oczywiście uda. Choć udaje się raczej rzadko. Różnymi drogami dochodzi się do podobnych wartości. Bagiński już ma swoją rozpoznawalną sztukę. Ustalił swoją linię. To efekt lat pracy i jednak zauważalnego ewoluowania stylu. Byłoby chyba niedobrze, gdyby w jego malarstwie dochodziło do ciągłych, częstych zmian i nowych wyborów form wyrazu. Wypracowywany przez lata styl gwarantuje Bagińskiemu wiarygodność ideową i artystyczną.

Zawdzięczamy

Jeśli umiemy przyznać, że komuś wiele lub choćby cokolwiek zawdzięczamy, a przecież zawdzięczamy zawsze, bo ogólnie całe życie zależy od przychylnych, pozytywnych sytuacji i czyichś tego rodzaju decyzji – wyciągnięcia pomocnej ręki, zrozumienia, dania dobrej rady, powzięcia konkretnego postanowienia, które rzutuje na całą drogę życia, to nie jest jeszcze z nami źle.

Szeleszczą liście

Szeleszczą liście przydeptywane butami, liście na ścieżki osypane. Szeleszczą, gdy jeszcze mają się dobrze na drzewach, gałęziach, gałązkach i poruszają je powiewy, trzepoczą nimi, silnego lub nawet delikatnego wiatru. Upadają, gubią kolory, lecz wracają. Człowiek upada, traci samego siebie i nigdy nie wraca.

Słoneczniki

Ujrzeć pole kwitnących słoneczników w porze lata to poniekąd nic nadzwyczajnego. Dostrzegamy, że świecą i to oczywiście robi jakieś wrażenie. Są poezją. Ale gdy ujrzy się ogromne pole kwitnących słoneczników w listopadzie, wtedy, gdy już szarzeją dni, drzewa gubią liście i prawie boli widok nagich gałęzi, to przychodzi myśl, czy na pewno to pole ze słonecznikami jest aby prawdziwe. Może to jakieś przywidzenie. A było prawdziwe, rzeczywiste, co mnie właśnie zdumiało. Aż stanąłem na poboczu, by na nie patrzeć, zanim zgasi promienie nieubłagany szron.

Mgła

Wieczorem nagle pojawiła się mgła. Krajobraz zasnuty. Drzewa, drogi, budynki otulone. Co robi ta mgła? Przybliża do ziemi całe życie. Wydaje ostatnie tchnienia, zanim i ją zetnie mróz.