Czesław Sobkowiak
Zapiski na powitanie jesieni
Werstler
Jechałem, zresztą nie sam, pod koniec września do Żar. Tą samą co zawsze drogą, przez Nowogród, Bieniów, wśród lasów i jesiennych już pól, jak w latach wcześniejszych, często wtedy, gdy jeszcze żył Janusz Werstler. Już legendarny. I warty pamiętania, bo gdyby nie on, gdyby nie jego ambicje i wielorakie starania organizacyjne, to nie byłoby dzisiaj w tym nie za dużym miasteczku środowiska literackiego, mającego swoją ciągłość. Żyje tu i swoje książki wydaje mniej lub bardziej sukcesywnie kilku autorów. Poza Zieloną Górą nie ma drugiego takiego środowiska. Więc praca nie poszła na marne. Dobre to były lata. Pamiętam odwiedziny w Antykwariacie. Niepowtarzalny jego wystrój i klimat pomagał wymieniać nam zdania na różne tematy literackie, społeczne, polityczne. Janusza obchodziło wszystko, co dzieje się w Żarach, ale i w Polsce. Czuł się zaangażowany i odpowiedzialny. Na pewno bardziej niż wielu dzisiaj. Czasami bywał bardzo krytyczny w ocenach bieżących spraw. Gdy się czyta jego poezje, to te pasje liryczne wyraźnie widać. Piękne są jego wiersze o ludziach, o mieście, o jego architektonicznym wyglądzie, zaniedbaniach fasad i epizodach historycznych. Zachęcał mnie, bym napisał prozę o swoim ojcu. Regularnie dopytywał o to. Ponaglał, że powinienem. Jemu się chciało tym wszystkim żyć. Także przywoływał swoje utracone kresowe rodzinne strony – Kałusz, Bitków i inne. A po takich rozmowach zawsze dbał, by prowadzić mnie do baru po przeciwnej stronie ulicy, bo muszę coś zjeść przed powrotną drogą.
Zimno
Zimno. I co najgorsze wydaje mi się, że jest zimniej niż lata temu o tej samej porze. A to nieprawda, bo jest tak samo jak kiedyś. Tylko ze mną już nie tak samo.
Pomarańczowe pasma na niebie
Teraz ranek. Niebo całe w szerokich pomarańczowych pasmach. Światło na niebo dopiero zza horyzontu idzie. Słońce pojawi się za kilka chwil. Można rzec, że to jest ekspozycja kosmicznego, na niebie, nad ziemią, piękna. A na ziemi tego piękna mniej z każdym dniem, tygodniem, miesiącem. Czuć rozlewające się tchnienie niepokoju, strachu, niepewności. Między ludźmi to najczęstszy teraz temat. Na Ukrainie śmierć, ruiny, nieszczęścia. Czytam relacje, wywiady, wiadomości. Piekło zgotowane ludziom przez ludzi.
Głos z Ukrainy
„Czasem wpadamy do naszego starego mieszkania. Posprzątać, zabrać jakieś rzeczy. Każdy pretekst jest dobry. Ale jak staję przy klatce schodowej i patrzę na zniszczone górne piętra bloku, rozumiem, że strach jest silniejszy od tęsknoty. Ludzie przemykają w pośpiechu. Byle do metra. Z metra – byle do domu. A z tyłu głowy zawsze ta sama myśl: gdzie dziś przyleci? Czy ostrzelają budynki mieszkalne? A może uderzą w obiekty infrastruktury krytycznej i skończy się prąd, ogrzewanie, woda, stanie metro? Nie schodzimy już do schronu. Nikt nie schodzi, bo na dłuższą metę nie da się tak żyć. Czasem zrywamy się z łóżka kilka razy w nocy. Rano przychodzę do pracy nieprzytomna, patrzę na ludzi, wszyscy są tak samo niewyspani i zmęczeni.”
Spotkanie w Żarach
Jechałem z Andrzejem i Ewą na spotkanie promocyjne debiutu poetyckiego („spóźnionego”) Romana Krzywotulskiego pod wymownym tytułem, odnoszącym się po części do sytuacji na Ukrainie Po drugiej stronie granicy. Co prawda poeta solennie zapewnia, że chodzi nie tylko o tak rozumianą granicę. I ma sporo racji, bowiem granica może pojawić się wszędzie, zwłaszcza między ludźmi, gdy coś istotnie ich podzieli, postawi po przeciwnej stronie, co widzimy. Główny ciężar tego słowa odnosi się jednak do polskiego świata kresowego, którego w zasadzie już nie ma. Zostały szczątki. Stamtąd, czyli mówiąc dokładniej, z Czerniowców wywodzą się tematy i też korzenie biograficzne samego żarskiego poety. Przywołuje Roman w swoim zbiorze ów dramatyzm życia, gdy weszli i panoszyli się „czerwonoarmiejcy” i wszystko się zmieniło na gorsze. Kościoły zamienili na magazyny cementu, splugawili sacrum religijne, ludzie zostali wysiedleni ze swoich domów, mieszkań, wywiezieni wagonami do Polski. Albo zabrali ze sobą obrazy religijne, jakieś drobne sprzęty, wspomnienia i na nowo na „Ziemiach Odzyskanych” byli zmuszeni układać od początku codzienne życie. Niektórzy trafili na Sybir. Wszystko to jest znane i weszło do literatury polskiej. Roman jedne (kresowe) i drugie (tutaj) doświadczenia i obrazy ze sobą połączył, jakby ustanowił ciągłość czasu dawnego i nowego. Wpisał też w wiersze, poprzez odsłony domowe i rodzinne, bieg swojego życia, np. pracę zawodową w Żarskim Domu Kultury. Zaznaczył osobiste sprawy, ale i duchowe wzrastanie, lektury przemycanych zza granicy paryskich druków zakazanych, poezje Miłosza. Herberta. Treściom poetyckim dobrą dynamikę nadaje, bo po prostu trzyma ten jego wielki, wielowątkowy cykl poetycki, ów tytuł, który ciągle przywołuje problem „drugiej strony granicy”, i staje się retorycznym leitmotivem. W jakimś momencie mającym znaczenie uniwersalne.
I like
I like nature landscapes, rural farms, still life, port views – this interests me. Napisałem do pewnego człowieka w Holandii.
Poeta Roman
Sala żarskiej Biblioteki była wypełniona do ostatniego miejsca. Można rzec, że poeta Roman Krzywotulski został zaszczycony. Mógł czuć się dobrze i zachowywać jak bohater wydarzenia. Ileż gratulacji i pochwalnych słów zostało do niego skierowanych. Potrafił się w tym wszystkim odnaleźć. Jest nawykły do bezpośrednich, żywiołowych reakcji w kontakcie z publicznością. I już nieważne, czy zawsze miał rację. To było jedno z ciekawszych spotkań, w jakim miałem ostatnio okazję brać udział. Nie było nudne. Poetę spotkało uznanie i pochwalne przyjęcie, śpiewanie, przemowy, upominki. Czytano jego wiersze i on sam czytał nowe utwory. Przyszedł czas dzierżenia palmy pierwszeństwa w lokalnym środowisku, a to będzie zobowiązywać. Potem sernik jedliśmy, wino „Primitivo” piliśmy.
Grzyby
Pojechałem na krótko do znajomych. Rozmawialiśmy o grzybach, bo akurat z obfitym plonem wrócili z grzybobrania, więc tylko o tym mówiliśmy. Jesienny ich czas nastał. W lasach pojawił się wyjątkowy wysyp. I chyba udało się zupełnie na kilka chwil oderwać od przytłaczającej determinanty, jaką jest wojna, jaką stało się na Morzu Bałtyckim uszkodzenie ładunkami wybuchowymi dwóch nitek rurociągu gazowego Nord Stream. I udało się oderwać myśli od coraz częściej powtarzanych gróźb nuklearnych ze strony Rosji. Ten lęk jednak wrócił.
Osoba
Jeśli coś złego może człowieka spotkać, zresztą nie tylko w pojedynczych relacjach, ale zwłaszcza w szerszych społecznie, bo międzynarodowych, to jest to insynuacja, dopatrywanie się czegoś, czego nie ma, świadomie przypisywanie zmyślonych intencji i faktów, które nie mają miejsca, bo tkwią w urojeniowym mózgu. I rodzą podejrzliwość. Takie zachowania mają katastrofalne konsekwencje. Wiem coś o tym, gdy nagle ktoś pisze do mnie rzeczy, o których nawet nie pomyślałem. Tak jak pewna osoba z monstrualnymi pretensjami do bycia całym alfabetem jedynie słusznego rozumienia świata.
Nie
Nie zdziwię się już niczemu. Nastąpiło rozprzężenie międzyludzkich zachowań, taka degeneracja w sferze zasad, że można spodziewać się wszystkiego. Jedynym regulatorem, i to negatywnym, są emocje, ślepe emocje. Skrzywiony charakter zachowuje się krzywo. Dialog zostaje wycięty. Arogancja wiedzie prym. Destrukcja na całego. Jeśli ten stan radykalnie się odmieni i karta myśli wróci na jasną stronę, to będzie to już wyłącznie cud. Interwencja z innego świata.
Ogród
Ogród ma rację. Wiosenny, a teraz jesienny. Też bujny, lecz bardziej bujny w panoszące się zielsko. Zajęty jest jednak nadal kreacją. Każde ziarenko i łodyga wzywana zostaje do owocowania przez wilgoć i światło. Spełnia się. Nigdy łodyga nie rośnie przeciwko samej sobie. A co potrafi człowiek? Jak potężnieje w nim ładunek ciemności, kiedy tylko ciemnością się napawa. Też ogromnieje, owszem, ale w kierunku ciemności.
Sikorki
Przyleciały ze Skandynawii. Już są. Lubię te ptaki kolorowo upierzone. Z gałązki na gałązkę przeskakują. Pożywiają się z nadzieją, że wrócą, skąd przyleciały. Chętnie też bym gdzieś poleciał przetrwać ten okropny czas, ale nie da się. Miejsce jest tylko tu i teraz. Więc przetrwam czy nie przetrwam. Wraz z innymi.
Wyłączyć się
Po trzech godzinach siedzenia przy komputerze, szukania czegoś, klikania, już nadszedł czas wyłączyć się, gdzieś bez celu iść, na bezdroża najlepiej. Gdzie kosmos kształtów, barw, tonacji, zapachów, odzywających się głosów, form natury. Wszystkie te, jak je nazywam, rzeczy powszednie, drobiny, wymagają wrażliwości, żeby na skutek nazbyt długiego myślenia i namyślania się, co słuszne, a co nie, nie popełnić głupiego błędu. Idę więc, choć jeszcze nie wiem dokąd.
Obraz
Na holenderskim obrazie widok łąk i dalekiego horyzontu. Gdzieś pasą się ledwo zaznaczone krowy. Bliżej spore siedlisko wierzb. Woda. Pomyślałem, że to nie inaczej niż w Jaromierzu, w moich stronach rodzinnych. I poczułem płynące od trawy, nieba i drzew jakieś ciepło.
Liście brzoskwini
Obudziłem się, a potem wstałem, gdy było jeszcze dość ciemno. Jednak już widniało. Z kuchennego okna miałem widok na zarysy ogrodu, którego ciemna roślinność tonęła w mroku, ale liście brzoskwiń już zaznaczały się bordowo. Było urzekające widzieć ich czerwień wtopioną w czerń, emanującą tajemniczą barwą. Jakby starały się wyodrębnić nie natarczywie, lecz stanowczo swoją obecność. Wraz z nimi dramatycznie z nieistnienia wynurzało się piękno.
77 wydań „Pro Libris”
Kiedy składałem tekst do pierwszego, oczekiwanego wydania pisma, o które upominało się środowisko twórcze, nie przypuszczałem w najśmielszych rojeniach, że przetrwa ono 20 lat. Chętnie policzyłbym, ile przez te lata moich tekstów się ukazało? Ile było spotkań, rozmów, telefonów i odwiedzin Ewy Mielczarek w związku z kolejnymi wydaniami kwartalnika? Za sprawą opublikowania przez Jolantę Chwastyk-Kowalczyk monografii „Pro Libris”. Lubuskie Pismo Literacko-Kulturalne (2001-2021) można się przekonać, że nie tylko ogrom treści literackich i stricte publicystycznych się uobecnił (na bieżąco tego nie dostrzega się), ale w dużej mierze spełniła się jego rola kulturotwórcza. Środowisko pisarskie i intelektualne mniej lub bardziej skutecznie wykorzystało tę szansę. Oczywiście. Jego kształt wzbogacił się o wiele nowych nazwisk i różnych postaw. I tekstów. Można mówić o normalności. Często myślimy o lubuskim regionie i trzeba rzec, że został on znacząco, wielorako opisany, a to dowartościowuje polską tutaj obecność. Każdą wydaną książkę, napisany wiersz, namalowany obraz, i także tę monografię, można, należy potraktować jako swoistą pieczęć obecności. Trzeba taką świadomość kultywować. Można byłoby mi wspominać różne epizody, nieuniknione spory, ale i zastanawiać się, czy szansa została należycie wykorzystana? Czy poza regionem pismo będzie zauważone jako ważny uczestnik życia kulturalnego w Polsce? Raczej w niewielkim stopniu. Każde środowisko dba o siebie, a już mniej o tych spoza. Moim zdaniem najważniejsze jest, by „Pro Libris” istniało nadal i jak najpełniej dawało wyraz artystyczny i opis spraw tej naszej, lokalnej ziemi. W bezprogramowej służebności dopatrywałbym się jego najważniejszego atutu.