Martyna Mościcka
Z rejestru światła
Mijało trzy lata, odkąd zamieszkałam w dwupiętrowym domu z czerwonej cegły, godzinę drogi od miasta. Latem słońce rozlewało jasne plamy na drewnianej podłodze w sypialni. Codziennie rano przecinałam je bosymi stopami, zsuwając się z łóżka. Ze skrzypiącej zmywarki w kuchni wyjmowałam wyszczerbiony kubek z czerwoną miniaturką wieży Eiffla, kupiony na dziale z chemią i środkami czystości. Wsypywałam do niego tanią, czarną kawę i dwie małe kostki cukru czcionkowego, przyklejając przy tym palce do wypukłych wzorków na krawędziach pożółkłego plastiku. Przestępując ciężko z nogi na nogę, czekałam, aż będę mogła zatopić dno kubka w gorącej wodzie. Twarz trzymałam nad otwartym otworem czajnika. Para przyjemnie parzyła skórę, osadzając się przezroczystymi kroplami na brodzie. Do południa przesiadywałam w salonie. Chwiejące się drzewa przebijały przez balkonową, brudną szybę w oknie. Z każdym podmuchem wiatru świat przesuwał się lekko na boki, pęczniał w oddali, rósł i zastygał na szybie. Potem upadał ciężko na trawę.
W tamtym czasie moja siostra znowu trafiła do szpitala. Jej poranne telefony wyznaczały rytm mojego życia w tym miejscu. Po prostu kładłam się na dywanie, wchłaniając w siebie chłód podłogi. Często znajdując jakiś mały okruch, długo wciskałam go sobie w skórę na nadgarstkach. Ślady wgnieceń tworzyły nieregularne, czerwone wzory. Wpatrywałam się w nie zaspanym wzrokiem, przybliżając i oddalając ręce. Po chwili wszystko znikało. Przed dziewiątą zawsze dzwonił telefon. Głos mojej siostry wibrował w uszach, jak ostatnie tchnienia popsutej lalki na baterie. Jej słowa zawisały w mojej głowie, jak mokre pranie, suszyły się przez pewien czas bez mojego udziału. Po prostu słuchałam. Na koniec pakowałam wszystkie jej problemy do tekturowych pudełek i wysyłałam tam, skąd się wykluwały. Wyłączałam telefon. Ściany domu znowu mocno przywierały do ziemi.
Nie znałam tu nikogo. W letnie wieczory miejscowi ludzie gromadzili się na poboczach głównej drogi, dzielącej na połowę naszą wieś. Ich opuchnięte nogi mocno wgniatały piasek w ziemię. Przed dorosłymi bawiły się dzieci. Dziewczynki w spranych, kraciastych sukienkach za kolana udawały swoje matki, gotując piasek w srebrnych, przypalonych garnkach. Chłopcy zaciskali dłonie na długich patykach, szukając ślimaków. Potem rozszarpywali je na rozgrzanym słońcem asfalcie, wykrzywiając w zygzaki swoje poczerwieniałe twarze. Patrzenie na śmierć napełniało ich życiem. Głośne rozmowy tworzyły prostą architekturę tego miejsca. Spuchnięte ręce ludzi opowiadały nieznane mi historie, nie chciałam być ich kolejną częścią. Jedynym sąsiadem, z którym wtedy rozmawiałam, był Janek, chłopak w moim wieku. Odziedziczył dom w tej okolicy po zmarłym dziadku. Nigdy go nie widział, dom miał być wypełnieniem nieobecności, zaschniętym strupem na ranie. Okazał się pojemnym magazynem, do którego przywoził rzeczy, które nie mieściły się w domu. Bywał tu co roku od lipca do sierpnia, mieszkał w czterdziestometrowym mieszkaniu w mieście. Przyjeżdżając swoim białym samochodem osadzonym na terenowych kołach, rozjeżdżał mój misternie szyty tygodniami spokój na części. Małe odłamki całości wpadały do brudnej wody. Czyściłam je potem całymi dniami, nigdy nie były już takie same. Nosiły na sobie ślady jego współczujących spojrzeń.
Po pewnym czasie zaczęłam chować przed nim prawdę o moim życiu w tym miejscu. Upychałam monotonną codzienność po kieszeniach, mówiłam, że to tylko na chwilę. W jego ciemnobrązowych tęczówkach widziałam drogę powrotną, ale uznałam, że jeszcze mu o tym nie powiem. Zapisałam to wszystko jakby na małej kartce i przykleiłam to do pleców, przykryłam czarnym, oversizowym swetrem. Nie mogłam dać mu się dotknąć. Nie był chłopakiem w moim typie. Miał dłuższą, rzadką grzywkę, zawsze ułożoną starannie w lewą stronę. Jego rozpłaszczony nos obciążały druciane okulary w kształcie dwóch dużych kwadratów. Nosił jasne, pogięte koszule, pachniał proszkiem do prania i miętową gumą do żucia. Kiedyś pewnie nie zwróciłabym na niego uwagi, ale tutaj wybijał się nad zatęchłe powietrze okolicznych podwórek. Moje nozdrza potrzebowały zapachu świeżego tlenu.
W letnie wieczory przesiadywaliśmy w ogrodzie za moim domem. Z wgłębień na jego twarzy odczytywałam wiele pytań. Brałam po jednym, a potem opowiadałam pokrętnie, jak bardzo potrzebuję teraz tego miejsca. Słowa nie trafiały w przestrzeń, odbijając się od jego długich, chudych palców, wracały do mnie, jak rozpędzone bilardowe kule. Bolały. Złączał wtedy dłonie koniuszkami palców, tworząc piramidę, jego ramiona kurczyły się do środka, stając się małe. Wyglądał, jak ktoś bardzo zmęczony. Oczy zachodziły mi wtedy rosą, uśmiech rozgotowywał się na twarzy, policzki wpadały do środka, zazwyczaj byłam już wtedy pijana.
Ostatniego wieczoru poprzedniego lata zostaliśmy w ogrodzie dłużej, chłód przyjemnie wchodził pod skórę. Nisko, nad trawą unosił się ruch chrabąszczy. Moje włosy pokręcone rano na małej lokówce, tworzyły napuchniętą ramę wokół twarzy, letnia sukienka na wąskich ramiączkach podkreślała przebijające przez skórę kości. Za każdym razem, gdy spoglądałam w swoje odbicie w okiennej szybie, widziałam tylko ładną dziewczynę, nic więcej. Uspokajałam się. Dużo wtedy rozmawialiśmy, krztusząc się wypluwanymi słowami, usilnie próbując zagłuszyć całość pojedynczych znaczeń. Słowa topiły się w zatrutych rzekach, zanim dopłynęły do brzegu. Przed północą cisza była lepka i gęsta, ciężko osadzała się na ramionach. Długo obserwowaliśmy, jak żółtawe krople opadały powoli po ścianach dużego słoika ze śliwkami. Uliczne latarnie oświetlały zimnym światłem wyblakłe etykiety na słoiku, unoszące się na rogach, jakby chciały uciec od szkła. Śliwki zatapiały się i wynurzały z mętnej wody, gdy wolno przechylałam słoik raz w lewą, raz w prawą stronę. Potem postawiłam słoik na stole i długo naciskałam ręką na metalową zakrętkę. Szkło wysyłało drgania, naciskałam jeszcze mocniej, przenosząc na słoik swój cały ciężar. Próbowałam wcisnąć w szkło wszystko to, co miałam wtedy do stracenia. Janek patrzył w moją stronę, przeskakując wzrokiem przez kolejne trójkąty, tworzące wypłowiałą mozaikę stołu. Zaciskał przy tym dłonie, sprawiając wrażenie, że trzyma w nich coś bardzo ciężkiego, jakiś ciężki kamień, który mógłby w każdej chwili upaść i zatrzymać nas w tym miejscu na zawsze. Potem potarł nos, jakby chciał sprawdzić, czy nadal jest na swoim miejscu. Wyciągnął z kieszeni zapalniczkę, papieros w jego dłoni ożył, ręce złagodniały. Wyszedł, szurając krzesłem. Odstawiłam słoik na ziemię, łokcie wbiłam w stół. Długo patrzyłam, jak zjadają go pnie drzew, jego nogi i ręce pojawiały się i znikały za kolejnymi drzewami. Potem z ciemności przebijało już tylko pomarańczowe, jaskrawe światło papierosa. Rozszerzyłam oczy, zieleń coraz bardziej wsysała go w siebie. Pomarańczowe światło słabło. Wiatr pulsował lekko nocnym spokojem. Wszystko wokół mnie gasło. Wtedy jeszcze bardziej chciałam wracać, ale moja skóra była pokryta zapachem tego miejsca. Musiałam się stąd wyczyścić.
W ostatni wtorek świat zalała woda. Deszcz padał przez całe popołudnie, przykrywając schody przed domem. Rozpędzone fale przelewały się pośpiesznie przez kolejne stopnie, żeby uspokojone przepływem przez podjazd przed domem mogły wniknąć w ziemię. Świat znowu spodziewał się lata, a mój żołądek czekał na ostateczne uderzenie zimy. Musiałam wyjść na pocztę opłacić rachunek. Mijał ostatni termin, inaczej w następnym tygodniu mogłam spodziewać się braku prądu. Założyłam za duże kalosze i długi płaszcz przeciwdeszczowy. Zapinając ostatni guzik, zauważyłam dziurę pod lewą pachą, zaczęłam z całej siły rozpychać ją palcami. Zbliżyłam się do lustra w korytarzu, zmarszczki na moim czole ułożyły w harmonijkę. Z sufitu zwisał chudy kabel, zakończony żarówką. Z żarówki wylewały się wstążki ciepłego, oleistego światła, cienie przedmiotów powolnie przysuwały i oddalały się od ścian. Światło łamało się na pół, spadając na podłogę. Nasłuchiwałam, jak na zewnątrz rozrasta się deszcz, ściskając mocno w rękach chropowaty ortalion płaszcza.
Obraz zaczął zachodzić mgłą, próbowałam łapać palcami rzeczywistość, ale moje myśli topiły się pod powierzchnią wody, szukając kolejnych wymówek, żeby zostać w domu. Wilgotne powietrze przeciął tępy dźwięk dzwonka. Skierowałam nogi w stronę drzwi. W małym oknie dostrzegłam młodą kobietę. Rysy jej twarzy tworzyły zgrabną całość, długie włosy poruszały się ciężko na ramionach, gdy zmrużyłam oczy, były jak topiące się ryby. Ciemna karnacja nadawała ostrych konturów jej ciału, wycinając się przed znajomą mi przestrzeń. Zdecydowanym szarpnięciem klamki otworzyłam drzwi. Było w niej coś, co przypływało do mnie z przeszłości, odklejając zapiski z moich pleców. Zsuwając się, dotkliwie drapały mnie w żebra.
Ścisnęła energicznie moją dłoń, pytając, czy może wejść do środka. Nic nie odpowiedziałam, a ona stała już po drugiej stronie progu. Ciepło jej uścisku otwartą falą wlało się do domu, nie pasowało tutaj. Dźwięki jej słów zawisały na wysokiej gałęzi. Nie mogłam ich dotknąć.
Była dziewczyną Janka. Powiedziała o tym, zdejmując z ramion pomarańczową, neonową kurtkę z tandetnym ściągaczem na dole. Dopiero wtedy zobaczyłam, że ma mokre włosy. Małe krople skapywały na podłogę, tworząc rosnące koła. Jej słowa zawisły między nami, nie zajmując dla siebie miejsca. Mówiła o starym sąsiedzie z domu pod lasem, z którym Janek często spędza tutaj wieczory. Nie żył od dwóch lat. Prawda wyrywała mi się z naprężonych palców, zatrzymując się na poobgryzanych paznokciach. Upychając dłonie w kieszeniach obcisłych spodni, kobieta dotykała wzrokiem każdej część mojej twarzy, jakby łaskoczącym narzędziem do badania dzieci. Nie chciała zrobić mi krzywdy.
Nie wiem, jak długo moje spojrzenie wisiało na uchwycie niskiej szafki na buty, wydawało mi się, że coś wypełza ze środka, gdy na ramieniu poczułam ciężar jej dłoni. W mojej głowie szalał pożar. Zostałam z nią tylko w połowie, resztę schowałam w bezpiecznym miejscu, na potem. Miałam nadzieję, że coś ze mnie zostanie.
Usiadłyśmy w kuchni przy okrągłym, obdrapanym stole z imitacji drewna. Okruchy na dywanie szeleściły pod naszymi stopami. Ugrzecznionym głosem dwunastolatki opowiadała o tym, jak dwa lata temu poznała Janka, pracując w sklepie z podrabianą porcelaną. Mój żołądek wysyłał trawienne soki. Bulgocząc w ustach, parzyły podniebienie. Wpuszczałam jej słowa do swojego wnętrza, paląc sobie przy tym organy. Z każdą minutą coraz bardziej nie mogłam się ruszyć. Moje kości płonęły, chciałam wydostać się przez okno, ale w mojej głowie było pełno martwych ciał. Czas zaczął wbijać się w moją skórę, jak naostrzony nóż. Byłam już gdzieś daleko, jakbym tylko obserwowała swoje ciało przez szczelinę w podłodze.
Gdy wychodziła, trzepocząc rzęsami na pożegnanie, do mojego brzucha ściekały krwią wszystkie dni spędzone w tym domu. Wypowiadane przeze mnie słowa nie miały wnętrzności, ale wychodząc na zewnątrz, były igłami. Kaleczyły mi gardło. Z każdą minutą ulatywało ze mnie powietrze. Uniosłam pośpiesznie rękę na pożegnanie, obawiając się, że zapyta, dlaczego krwawię. Kartka z moich pleców odpadała. Leżała na podłoże, łącząc się z kurzem i brudem. Była niewidoczna.
Tego wieczoru nigdzie już nie poszłam. Następnego dnia elektrownia odcięła prąd w moim domu. Moja siostra nie zadzwoniła rano. Przez cały dzień cisza wwiercała się we mnie, tworząc otwarte rany. Wieczorem księżyc powoli wysuwał się zza zielonej kurtyny drzew, tworząc jaskrawą dziurę w niebie. Spojrzałam w małe lusterko osadzone w czerwonej, plastikowej ramce stojącej na obsypanej rdzą lodówce. Wyglądałam w nim jak przedłużenie ponurego zapisu wczorajszej ulewy. Mój cień upadł na podłogę, a potem długo się nie ruszał. Wnętrze domu pokrywała coraz grubsza warstwa ciemności. Tak bardzo starałam się oddychać, ale nie rozpoznawałam już smaku powietrza. Weszłam do sypialni, pościeliłam łóżko, wygładzając pościel na rogach, równo ułożyłam poduszki, jakbym próbowała ukryć, że kiedykolwiek tu byłam. Założyłam odświętną koszulę z kołnierzem, starannie wywinęłam rękawy. Potem włożyłam kubek do zmywarki. Podarłam kartkę z podłogi. Wyjechałam, żeby otworzyć drzwi między tym, kim wtedy byłam a tym, kim chciałam się stać.