R. Turnieyov
U siebie
To była stara historia, ciągnąca się od wieczności, od kiedy wynaleziono drzwi. Będziemy w niej uczestniczyć, będziemy ją powtarzać aż do samego końca nieskończoności.
Kiedyś codziennie szukaliśmy odpowiedniego miejsca na odpoczynek. W nocy zawsze ktoś z nas czuwał, jeszcze częściej czuwaliśmy wszyscy. Sny były płytkie i nerwowe. Jeśli się chroniliśmy, to jeden w drugiego.
Potem zaczęliśmy budować schronienia i to było coś nowego. Miały chronić nas i naszą własność przed zniszczeniem, zimnem, niebezpieczeństwem.
Mój brat okazał się szczególnie dobry w zapewnieniu nam schronienia, zrywał gałęzie albo zbierał te, które same spadły z drzew, układał z nich gęsty stos, potem wygrzebywał w nich norę i wpełzaliśmy do środka. Nie wiem, jak na to wpadł, czasem budził w nas strach swoim sprytem, a strach skłaniał do różnych pomysłów, ale nigdy nie zrobiono mu krzywdy. Przyjemnie było leżeć pod liśćmi, ciepło szybko zbierało się pod nimi jak w zaciśniętej pięści i nagły deszcz nie lał się z nieba prosto na głowę. Pozostali często zabierali nam gałęzie albo wpychali się pod nie mimo protestów, czasem w kilkanaście osób, czasem w kilkadziesiąt. Przestańcie, wołaliśmy. Wyjdźcie. Co robicie? To się nie uda, wszystko zniszczycie. Wołaliśmy na nic. Próbowaliśmy ich odpychać, ale nawet nie reagowali, tylko dalej, powoli wchodzili pod liście, jeden za drugim, niezgrabnie, i zbierali się, dopóki gałęzie się nie rozsypały. Nie było już pod co wchodzić. Potem stali w stadzie, każdy patrząc w swoją stronę, żując coś powoli, drapiąc się po brodach, nie interesując się bardziej niż zwykle tym, co się dzieje, zbierając obojętnie jagody. W końcu zasypiali bez pomysłu, gdziekolwiek, jak dzieci, przytuleni, jak dzieci, i przestrzeń między nimi była jedyną najbliższą drzwi.
Dopiero później, tak późno zaczęliśmy myśleć: tu zostaniemy, tu jest nasz dom, a ziemia, przysięgam, chichotała, zastanawiając się, co też może znaczyć, że jest czyjaś i wszystko zaczęło się szybko zmieniać, drzewa, rośliny, zwierzęta, a najbardziej my. Ktoś, nie pamiętam już kto, zaczął lepić ściany z błota i gliny. Porwaliśmy go innym, musieliśmy mieć wśród nas chociaż jednego, który potrafił zrobić coś więcej, nauczyć nas swoich sztuczek.
Potem przyszli kolejni, a każdy następny lepszy od poprzedniego, z dziwnymi wizjami. I ci dopiero, nieprzytomni, wymyślali kostki i bryły, wymyślali, nie wiem jakim cudem, żeby je lepić i wypiekać w ogniu, a potem te piece, dużo ciepła, oczy piekące od światła palącego się dzień i noc, dzień i noc.
Potem ktoś wysunął propozycję budowania wyżej, powstały piętra i schody, niezliczone ilości schodów. Nagle zaczęliśmy zamykać przestrzeń, po raz pierwszy na moich oczach przestrzeń została podzielona i wydarzyło się, że mieliśmy to, co wewnątrz i to, co na zewnątrz, i coraz więcej wewnątrz, mnożące się wewnątrz, tam właśnie się gromadziliśmy, tam gromadziliśmy rzeczy, tam chcieliśmy przebywać coraz częściej i drzwi stały się koniecznością. Drzwi, które na razie tylko się przymykało.
Przez okna widać było parujące lasy, jesienią brunatne, w czerwone łaty, których częścią być przestaliśmy. Dopiero wtedy, odrębni, mogliśmy zacząć się nawzajem podziwiać, nie swoją siłę, nasze piękno. Mieliśmy wnętrze i zewnętrzność, i drzwi, które je od siebie oddzielały, i pracę.
*
Zdarzyło się, że wracałem z pracy do domu, na miejscu zastałem wyważony zamek u drzwi. Nacisnąłem klamkę, drzwi się nie otworzyły. Przyłożyłem do nich ucho i próbowałem podsłuchać, czy ktoś jest w środku, ale nikogo nie usłyszałem. Przyłożyłem do dziury oko, ale nikogo nie widziałem. Zadzwoniłem na policję.
Dopiero pół godziny później przyjechał ślusarz i pomógł rozmontować zamek. Policja stwierdziła, że wewnątrz nikogo nie ma i mogę bezpiecznie wejść z nimi do środka.
Moje rzeczy leżały na podłodze, stosy pomiętych ubrań, dokumentów, butów i książek. Ale narobili, powiedział policjant. Nie, tak już tu było, odpowiedziałem szczerze, krzywiąc się ze wstydu.
W salonie rozbite doniczki, sterczące ze ścian kable, szklana szafa potłuczona na drobne kawałki. Wzięli sprzęty i kosztowności, w tym obrączki rodziców, zostawili natomiast po sobie smród, czuć było wyraźnie smród potu i papierosów, jak w licealnej sali gimnastycznej. Zrobiło mi się słabo. Łóżko, kanapa ani krzesło nie mogły mnie już przyjąć, przestały być moje. Ktoś chodził po przestrzeni, którą kupiłem, którą miałem na własność.
W kuchni stały dwie szare, puste puszki po tanim piwie, którego nie piłem. Sprawcy przynieśli je ze sobą i wypili spokojnie, bez pośpiechu, obrzydliwie i upokarzająco spokojni. Nie wiedziałem, czy uda mi się kiedykolwiek doszorować po nich zlew, krzesła, stół.
Obiecywano mi przecież, chociaż nie wiem, kto tak właściwie składał obietnice, że wszystko jest pod kontrolą, że jestem bezpieczny.
Najczęściej, powiedział funkcjonariusz, zamiatając małą miotełką koty kurzu, zbierając odciski, to ktoś znajomy, z rodziny, przyjaciół, kto zna pana rozkład dnia. Trzeba być bardzo ostrożnym na to, co się wrzuca w internecie. Nie wiadomo komu zaufać. Zdarza się.
Zszedłem z policjantami do radiowozu. Nie chciałem, żeby odjeżdżali, ale mieli własne rodziny, chcieli wrócić do siebie. Na zewnątrz padał deszcz, mokra ziemia śmierdziała. Poczułem się nagi i bezbronny, i bezdomny. Stanąłem pod drzewem skulony jak zwierzę, oparty o pień, wypluwając przez ściśnięte gardło watę wilgotnego oddechu. Było mokro, zimno i niebezpiecznie. Policjanci śmierdzieli potem i dymem papierosowym.
Kiedy palili, stanąłem tak blisko nich, jak pozwalała mi kultura, żeby tylko poczuć się blisko. Nic się nie zmieniło, nie miałem się gdzie schronić. To była stara historia, będziemy w niej uczestniczyć, będziemy ją powtarzać, aż do samego końca nieskończoności.