Taki duży chłopak

Edward Derylak

Taki duży chłopak

 

Stał przed lustrem i z uwagą wpatrywał się w swój prawy profil. W zarysie jego twarzy można się dopatrzyć znamion szlachetności. Jednak to nie narcystyczne pobudki kierowały jego zachowaniem dzisiejszego poranka. Przyczyna była nad wyraz prozaiczna: prawe ucho było nabrzmiałe, gorące i czerwone jak spirala rozgrzanego farelka. Ten palący rumień zataczał z każdym dniem coraz większe półkole (obserwacje prowadził od kilku dni). Dzisiejszy ogląd nie dawał żadnych złudzeń, że nastąpi samoistna poprawa. Karminowy pąs pełzał do środka policzka.

Czy się zatrzyma? A jeśli tak to kiedy? – pomyślał i poczuł niepokój. Niczego podobnego dotąd nie doświadczył. Zaczerwienienia od ukąszenia osy, pszczoły, komarów czy meszek mijały szybko, wręcz niezauważalnie. Tym razem nie był to żaden z tych przypadków. Żeby jakichś powikłań nie było – po raz pierwszy się zaniepokoił. „To nie ręka czy noga, tylko okolice głowy, wszelkie stany zapalne mogą być niebezpieczne” – przywołał w pamięci zasłyszane powiedzenie. Gdy tylko mógł, to unikał lekarzy, prywatnie to co innego. Jednak tym razem bez lekarza pierwszego kontaktu się nie obejdzie – pomyślał i wreszcie się zdecydował.

Po piętnastym wybraniu numeru w telefonie usłyszał „słucham” pielęgniarki z recepcji i nazwę przychodni. I ledwie się odezwał, gdy ten sam głos wszedł mu w słowo z informacją, że dzisiaj limit zarejestrowanych pacjentów został wyczerpany.

– To na jutro – powiedział szybko, by zdążyć przed rozłączeniem rozmowy.

– Na jutro rejestracja jest jutro. Trzeba stanąć rano w kolejce…

– Tak, tak, wiem. Pierwszych dziesięć osób zostanie zarejestrowanych, a pozostałe dziesięć telefonicznie…

– Dokładnie tak.

– A jak nie będę miał szczęścia, jak dzisiaj.

– Trudno. Nic nie poradzę.

Nazajutrz w kolejce nie stanął, tylko zadzwonił. Miał szczęście. Załapał się na ostatni numerek – dwudziesty. Uff, odetchnął z ulgą. Przyszedł o podanej orientacyjnej godzinie i okazało się, że jest mały poślizg: przed nim dwie osoby.

Gdy szczęśliwy znalazł się przed obliczem lekarza pierwszego kontaktu – lub rodzinnego, jak kto woli – ten wskazał krzesło z boku biurka i spytał, co mu jest. Powiedzieć, że ucho boli, to nic nie powiedzieć, ono pulsowało teraz od środka jak gejzer przed erupcją. Powiedział jedynie, że ucho i ujął w dwa palce małżowinę wielkości gruszki lekarskiej leżącej na szafce przy ścianie.

Lekarz podniósł się z krzesła i pochylił w jego stronę. Przechylił głowę w lewo, patrzył wnikliwie, potem zrobił to samo w drugą stronę i obejrzał ucho zdrowe. Chrząknął. Mężczyzna nie wiedział, czy lekarza coś załaskotało w gardle, jak się to czasami zdarza, czy to komentarz do tego, co widzi? Nic to pewnie nie dało, bo wstał i wyszedł zza biurka, pochylił się i delikatną, ciepłą dłonią, ujął jego podbródek i obrócił w jedną stronę, potem w drugą, jeszcze raz powtórzył to samo, jakby miał ocenić, który profil pacjenta jest ładniejszy. A jemu od tego patrzenia tak jakoś dziwnie się zrobiło. Poczuł, jakby to spojrzenie przeszyło go na wylot i lekarz zobaczył więcej, niż powinien zobaczyć. Dlaczego tak długo? – zastanawiał się. Przecież to lekarz mający opinię dobrego specjalisty. A taki to tylko spojrzy i wie, co pacjentowi dolega. Jednak w jego przypadku nie wiedział. Skoro nie wie, to być może to wyjątkowy przypadek. Wyjątkowe przypadki nie dają nadziei szybkiego wyzdrowienia – pesymizm ogarnął jego myśli.

Lekarz pierwszego kontaktu wrócił za biurko. Ani słowa nie rzekł. Po chwili sięgnął po gruby tom w foliowanej niebieskiej okładce, chwilę kartkował, aż pewne znalazł to, czego szukał. Poczytał, popatrzył na jakiś obrazek, potem znowu wychylił się zza biurka, polecił jeszcze raz odwrócić głowę w lewo. Znowu chrząknął – nie chrząknął. Zabrzmiało tym razem jak „mhm”. Ten cieszący się dobrą opinią laryngolog zachowywał się, jakby pacjent już wyszedł i został sam w gabinecie. Ale pacjent siedział na wskazanym po wejściu miejscu i miał wewnętrzną potrzebę się odezwać: „Halo, tutaj jestem”, a gdy lekarz podniósłby głowę, pomachać ręką. Ale nie powiedział i nie pomachał. Brakło mu zapewne śmiałości. Chyba większość pacjentów czuje się u lekarza bardziej nieśmiało niż na co dzień.

Lekarz odłożył ciężkie tomiszcze i zajął się scrollowaniem (wskazujący palec rytmicznym ruchem poruszał się po rolce myszki). Kiedy skończył, odsunął się od laptopa, rozparł w fotelu i spojrzał na pacjenta. Ten znowu poczuł się nieswojo, spiął się w sobie, skurczył. Bał się przełknąć zebraną w ustach ślinę, by odgłos nie przeciął wiszącej nad nimi ciszy. W kącikach ust lekarza dostrzegł – a może tylko tak mu się wydawało – uśmiech zażenowania.

– Wie pan co… czegoś takiego jeszcze nie widziałem. Coś pełza pod skórą i wcina tkankę od środka… Tak bym to określił – powiedział i zamilkł.

Wtedy on poczuł rozlewające się od środka takie dziwne ciepło, jakiego jeszcze nigdy nie zaznał. Skoro taki doktor powiedział, co powiedział, to… do cholery, co mu jest? – pomyślał zaniepokojony. Co to znaczy „wcina”? – zastanowił się. Przecież to nie budyń czekoladowy, który będąc chłopcem, wcinał z apetytem. Nie miał czasu dłużej się zastanawiać, bo spadł na niego deszcz pytań: Od kiedy to ma? Czy boli? Jeśli tak, to kiedy? Czy chodzi na basen? Tak, chodzi? Jak często? On starał się odpowiadać najdokładniej, jak mógł. Pomoże lekarzowi zrozumieć tę niezwykłą przypadłość i postawić diagnozę. Muszą wzajemnie sobie pomóc – tak pomyślał.

– No tak, no tak… – Laryngolog pewnie prowadził w głowie jemu tylko wiadome analizy i się zastanawiał. I po chwili: – Mógł pan zarazić się na basenie.

Na basenie?! Przecież basen miał być panaceum na jego kłopoty z kręgosłupem.

– Tak mogło być! – Lekarz postawił diagnozę. Przebiegł palcami po klawiaturze, potem wydrukował i przybił dwie pieczątki. – Kieruję pana do dermatologa.

On wziął do ręki skierowanie.

– A może jakąś maść, tabletki? Czasami to spać nie mogę – zagadnął. – Nie wiem, za ile dni czy tygodni dostanę się do dermatologa.

– Od razu. Jeszcze dzisiaj.

– Dzisiaj?! – nie krył zdziwienia.

– Kieruję pana do ordynatora dermatologii w szpitalu. Z tym skierowaniem zgłosi się pan na izbę przyjęć.

– Gdzie!? Do szpitala? – Miał wrażenie, że się przesłyszał. W szpitalu był parę razy na odwiedzinach, ale żeby on sam miał się położyć, co to to nie – pomyślał z niepokojeniem. – To chyba coś poważnego, skoro sam ordynator zajmie się diagnozą. A czy… czy przypadkiem nie będą chcieć mnie położyć?

– Jest to… całkiem możliwe. Spodziewam się, że… raczej tak. – On odebrał, że to „raczej” stanowi tylko kruchą nadzieję, że nie warto się jej chwytać, że z pewnością go zatrzymają. Po chwili, jakby po namyśle, by pacjentowi nie robić złudzeń, lekarz dopowiedział: – Radzę wziąć piżamę i przybory toaletowe.

Pojechał. Jednak piżamy i przyborów nie wziął. Pomyślał, że skoro nie będzie przygotowany, to go nie położą. Nie był gotowy tak od razu iść do szpitala. Jeśli będzie musiał zostać, to najpierw wróci do domu, przygotuje, co potrzeba i przyjedzie.

Na izbie przyjęć poszło gładko. Pokazał skierowanie, pielęgniarka postukała w klawiaturę i po chwili spytała, kogo upoważnia do dostępu do swojej dokumentacji medycznej.

– Blok numer osiem, na pierwszym piętrze – dodała.

Okazało się, że to nie pan, tylko pani ordynator; atrakcyjna, jak ocenił, brunetka. Spojrzała na to jego nieszczęsne ucho – jak stał, na środku gabinetu – i powiedziała zdecydowanie:

– Położymy pana na oddział… Tylko się upewnię, czy mamy miejsce. – Zakręciła się na pięcie i już była na korytarzu.

A jednak… – zdążył pomyśleć i ruszył za nią, wyznając zasadę, że nadzieja umiera ostatnia. Może miejsca nie będzie. Na schodach, pół kroku za panią ordynator, nieśmiało zagadnął:

– Tylko że… ja nie jestem przygotowany, by zostać.

Ona nie zwalniając, rzuciła przez ramię:

– A co pan potrzebuje?

– Nie wiem – odparł bezradnie jak sztubak.

– Oddziałowa panu wszystko powie.

Na drugim piętrze, na końcu korytarza urzędowały pielęgniarki dyżurne.

– Pani Edyto, będziemy mieć dla pana wolne miejsce?

– Mamy jeszcze jedno w trójce, tu obok. – Bez zastanowienia, jakby oczekiwała tego pytania, ręką wskazała pierwsze drzwi. – I będzie komplet – powiedziała półgłosem bardziej do siebie niż do nas, wyjmując z szuflady książkę.

– Aha – żachnęła się pani ordynator. – Proszę powiedzieć panu, czego będzie potrzebował.

Pielęgniarka uniosła głowę.

– To, co jest potrzebne w szpitalu. Nie leżał pan w szpitalu? – spytała ze zdziwieniem.

– Niee… – wydusił, jakby się wstydził, że jeszcze nie leżał.

– Ooo! Taki duży chłopak i nie wie, co do szpitala potrzebne – powiedziała żartobliwie i pokiwała głową. – Piżama, kubek, sztućce, chyba, że woli pan aluminiowe. Ma kto panu przywieźć?

Przytaknął. Ona wstała i wyszła zza biurka.

– Zaprowadzę pana do sali. – Otworzyła drzwi na odległość wyciągniętego ramienia i oznajmiła tym w środku: – Macie pana do kompletu.

Wszedł niezdecydowanie, obejrzał się, jakby zamierzał wyjść, ale zobaczył tylko zamykające się za nim drzwi.