Mirosław Kuleba Archives - Pro Libris https://prolibris.net.pl/tag/miroslaw-kuleba/ Lubuskie Czasopismo Literackie Pro Libris Thu, 22 May 2025 12:28:00 +0000 pl-PL hourly 1 https://prolibris.net.pl/wp-content/uploads/2022/09/cropped-ProLibris2-32x32.png Mirosław Kuleba Archives - Pro Libris https://prolibris.net.pl/tag/miroslaw-kuleba/ 32 32 Piąta hipostaza (z cyklu „Obrazki z wystawy”) https://prolibris.net.pl/piata-hipostaza-z-cyklu-obrazki-z-wystawy/ Tue, 20 May 2025 12:26:32 +0000 https://prolibris.net.pl/?p=15827 Mirosław Kuleba

The post Piąta hipostaza (z cyklu „Obrazki z wystawy”) appeared first on Pro Libris.

]]>

Mirosław Kuleba

Piąta hipostaza

(z cyklu „Obrazki z wystawy”)

Czesławowi Osękowskiemu

Jerzy Hulewicz, ilustracja do Genezis z Ducha Juliusza Słowackiego, Spółka Wydawnicza „Ostoja”, Poznań 1918. Drzeworyt oryginalny, 15 × 17,5 cm
Jerzy Hulewicz, ilustracja do Genezis z Ducha Juliusza Słowackiego, Spółka Wydawnicza „Ostoja”, Poznań 1918. Drzeworyt oryginalny, 15 × 17,5 cm

Najważniejszemu dziełu swojego życia Jerzy Hulewicz-pisarz nadał tytuł Ẻγὼ εἰμί; egō eimi ja jestem. To słowa Jezusa z Ewangelii Jana. Mistyczne niedopowiedzenie, za które Judejczycy chwycili kamienie, aby Zbawiciela zabić. Kiedy usłyszeli słowa, które brzmiały dla nich jak niesłychane bluźnierstwo: „Zaprawdę, zaprawdę mówię wam, pierwej niż Abraham się stał, jam jest”.

Hulewicz – artysta, malarz i grafik – stworzył wizerunki kobiet, które należą do najpiękniejszych w polskiej sztuce. To istoty z arkadyjskiego mitu, albo snu, gdzie piękno krystalizuje w postaciach smukłych dziewcząt zbudowanych z geometrycznych zagęszczeń światła.

Był apostołem rewolucyjnego ekspresjonizmu lat dwudziestych XX wieku. Kilka dekad po śmierci tego nurtu sztuki i literatury pisarz, Tennessee Williams, odkrył pewną formułę, która trafnie, choć anachronicznie, może opisać ekspresjonizm. To słynne boom! – „the shock of each moment of still being alive”, wstrząs spowodowany każdą chwilą istnienia, z opowiadania Man bring this up the road, a później z filmu Josepha Loseya. Wstrząs, nie przeżycie estetyczne czy intelektualna spekulacja, który musiał znaleźć wyraz w sztuce. To sztuka, która ten egzystencjalny wstrząs próbuje pochwycić i pokazać.

To jest ten moment, kiedy Chris Flanders zdejmuje z palca dopiero zmarłej gwiazdy filmowej, Flory Goforth, pierścionek z wielkim diamentem, aby go rzucić między skały klifu.

Czysta emocja chwili, budząca gwałtowną wewnętrzną ekspresję, wymagała najprostszych środków wyrazu: nerwowej, pośpiesznej kreski, brutalnej formy, rytmu, ostrego kontrastu czerni i bieli. Rewolucyjny bunt przeciwko społeczeństwu i dziedzictwu całej sztuki prowadził do awangardowej estetyki, kontestującej nawet dotychczasowy modernizm. Konieczna stała się ekstremalna deformacja rzeczywistości, kubizowanie kształtu dla nadania mu dynamiki, drastyczne prymitywizowanie formy. Twarz Chrystusa z drzeworytu Hulewicza Pocałunek Judasza zbudowana jest z siedmiu kresek. Była w tym jawna burzycielska, anarchistyczna intencja, płynąca po części z modnej nietzscheańskiej filozofii, a po części z lewicowych zapatrywań artystów.

W malarstwie ekspresjonizm objawił się dynamiką kompozycji, kolizją napięć i kierunków, zderzeniem barw. W grafice najlepsze efekty dawał linoryt i drzeworyt. Salome z innego drzeworytu Hulewicza porywa swoim tańcem całą rzeczywistość. To nie młoda dziewczyna, lecz drapieżca w najbardziej powabnej postaci. Nawet ścięta głowa proroka wiruje w obłąkanym tańcu, jego rozwiana broda oplata ciało tancerki, blask bijący od świętego oblicza spływa na nagie piersi Salome, a strugi krwi bryzgającej z tętnic szyi zdają się wnikać wprost do jej lubieżnie rozwartego łona.

Polski ekspresjonizm lat dwudziestych wytrysnął z poznańskiego „Zdroju”, pisma założonego i redagowanego przez Hulewicza. Zależność tego nurtu od dominującego ekspresjonizmu niemieckiego, od awangardy skupionej w ugrupowaniach Die Brücke i Der Blaue Reiter, później wokół pisma „Der Sturm”, widoczna w technice graficznej nie tylko artystów poznańskiego Buntu, ale także w kręgach ekspresjonistów krakowsko-zakopiańskich czy lwowskich, była zjawiskiem powszechnym w całej ówczesnej kulturze europejskiej. Oryginalnym rytem „zdrojowców” stało się ugruntowanie własnej wizji sztuki, a może przede wszystkim literatury, na mistycznej teozofii Juliusza Słowackiego.

Poszukując „już wprost z rozpaczą” – jak to określił Przybyszewski – proroka dla swojej buntowniczej postawy, „zdrojowcy” pasowali Wieszcza na ekspresjonistę. Rezerwuar nowej wiary został odkryty zwłaszcza w mistycznej kosmogonii wyłożonej przez Słowackiego w traktacie Genezis z Ducha, zdumiewającym świadectwie pogrążenia się poety w odmętach towiańszczyzny i prywatnej ezoteryki, postrzeganym przez niektórych jako wręcz majaczenie. Ogłoszono „spekulację mistyczną zasadą rewolucyjnej sztuki, wypływającej ze zdroju ducha”, napisał Stanisław Kasztelowicz, krytyk literackiej twórczości ekspresjonistów. Paradoksalnie, za przejaw proroczego prekursorstwa został przez nich uznany przebrzmiały, łabędzi śpiew schyłkowego romantyzmu.

Sam Słowacki postawił Genezis z Ducha na szczycie swojej twórczości, uważał ją za rzecz najważniejszą ze wszystkich, jakie kiedykolwiek napisał – „zawiera bowiem Alfę i Omegę świata”. Uznał dzieło za owoc objawienia, nie twórczości, a podczas pisania w stanie dwuletniej, samotnej ekstazy, „słuchając tylko wichru bożego we włosach”, miał wizje znaków z niebios. Zdawał sobie sprawę z niedoskonałości formy, ubranej w powłóczystą, majestatyczną prozę, zarazem jednak uznał Genezis… za ewangelię wyrytą na złotej tablicy, która z prawdy będąc, przetrwa wieki.

Co prawda, dzieło nie znalazło początkowo uznania wydawców. Biegeleisen w 1884 roku uznał je za dojrzały owoc obłędu mistycznego poety i suponował, że ten podczas pisania palił haszysz. Dopiero Lutosławski, wydawca z 1903 roku, określił Genezis… jako utwór „przenajcudowniejszy”, który Słowacki pisał nie dla kilku pokoleń, lecz dla tysiącleci.

Treścią Genezis z Ducha jest transformacja ducha dążącego do coraz doskonalszej formy istnienia. Wymowa dzieła jest dogłębnie egocentryczna: świadomość sublimacji własnego talentu Słowacki przeniósł na prawa wszechświata, w którym miał wedle tej wizji dokonywać się stały postęp i doskonalenie jako owoce pracy Ducha, działającego w aurze odwiecznej, bożej miłości. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, iż totalna pneumatyzacja natury w procesie „genezyjskiej” kosmogonii jest wyłącznie poetycką egzaltacją.

Duch, który prowadził pióro Słowackiego, by mógł przy uśpionych władzach rozumu, a jedynie „widzącą wiarą” odczytać zagadkę wszechbytu, zstąpił najwidoczniej także na Hulewicza, kiedy ten tworzył Egō eimi. Dedykował swoją egzegezę Ewangelii Jana, którą uważał za najdoskonalszą z czterech kanonicznych, „w duchu wierzącym”. Uprzedził, kto nie powinien brać jej do ręki: którzy wierzą tak słabo, że ich wiara może się zachwiać pod wpływem tych rozważań. Nie jest to bowiem zdrój katolickiej ortodoksji. Jest to rzecz „w Duchu ujrzana”; a Duch kędy chce, tchnie – jak napisano.

Już pierwsze zdania komentarza do tekstu ewangelisty dowodzą, jak zasadne są zastrzeżenia autora. Dzieje wszystkiego nie zaczynają się bowiem według Hulewicza słynnym zdaniem tej najbardziej tajemniczej z Ewangelii, które można postawić na samym szczycie chrześcijańskiej mistyki: „Na początku było Słowo, a Słowo było u Boga, a Bogiem było Słowo”. Hulewicz sięga głębiej. Jego księgę z Ducha otwiera bezrodzajowe TO BÓG. Istność sama w sobie. „Bóg położyło kres swej bezosobowej wyłączności i zrodziło z siebie Boga Ojca, pierwszą w sobie Osobę”. Był to już – ale też dopiero wtedy – TEN BÓG, ewangeliczny τὸν Θεόν. Lecz to nie Hulewicz odkrył nieznaną chrześcijańskiemu trynitaryzmowi czwartą hipostazę Boga. Jest to koncepcja znana od tysięcy lat.

Jako wydawca artystycznej edycji Genezis z Ducha w 1922 roku, Hulewicz dał wyraz ideom Słowackiego w ilustrujących tekst oryginalnych drzeworytach. Jego prace egzemplifikują ekspresjonistyczną grafikę Buntu, niekiedy całkowicie już abstrakcyjną. Niepoznawalnemu nie można bowiem nadać formy. Hulewicz porywa się jednak na kreacyjny eksces, ukazując realny efekt pracy Ducha nie tylko w postaciach żywych stworzeń, ale też samego Stwórcę w działaniu. Pokazuje świat, który dopiero się staje. Stąd mamy jego pierwsze rudymenty, przybierające kształt w pierwszym obrocie sfer niebieskich, kiedy bezosobowe BÓG – niepoznawalny Absolut w jego aspekcie nieskończoności, pozaczasowego trwania, transcendencji – ziszcza się w duchowych bytach BOGA i jego żeńskiego dopełnienia, Szechini. Na drzeworycie Hulewicza oba aspekty boskiej istoty tworzą krąg, zakreślając w nieobjętej, kabalistycznej nadprzestrzeni Ejn Sof uniwersum Stworzenia. Kształt, jaki przybiera emanacja Boga, przypomina zwiniętego koliście węża, archaiczny symbol życia wszechświata. W ukrytym, ezoterycznym znaczeniu, jest to siła, która wprawia życie w ruch.

Nietrudno wskazać artystyczną inspirację dla edytorskiego przedsięwzięcia Hulewicza. W 1913 roku w Monachium ukazał się tom poematów prozą Wassilego Kandinskiego, zatytułowany KlängeDzwony, ozdobiony jego barwnymi drzeworytami. Był to plon poszukiwań przez artystę „czystego dźwięku języka”, który wprawia duszę w wibrację. Hulewicz naśladował tę mistrzowską edycję, rzeczywiście zachwycającą w każdym szczególe. Zastosował identyczny, jednoelementowy i bezszeryfowy krój pisma – Akzidenz-Grotesk, winietki en tête, otwierające części tekstu, nawet tłoczoną złotą farbą, abstrakcyjną winietę okładkową. Podobieństwo formalne dotyczy również rycin, zdobiących tekst. Hulewicz zaczerpnął od Kandinskiego amorficzną formę z pogranicza abstrakcji i odrealnionej figuracji, płynną linię, liryczny nastrój, oddający klimat poematu. Wielką wagę przyłożył do estetycznej strony publikacji, harmonizując ryciny z walorowym zestrojem kolumny tekstowej. Poprzez dobór dość masywnej czcionki, gęste spacjowanie i szerszą interlinię, a także rozrzutne szafowanie światłem, uzyskał równowagę kontrastowych rycin oraz wierszowego i kolumnowego zestawienia tekstu.

Świat przedstawiony w drzeworytach jest to rzeczywistość ujrzana zarówno przez pryzmat mistyki Genezis z Ducha, jak i teozofii zawartej w Egō eimi. Ta z kolei czerpie obficie z pism mistrzów okultyzmu, kabały Księgi Zohar i teozoficznej prozy Édouarda Schuré.

Według Schurégo, już dokonane w epoce Salomona pierwsze tłumaczenie na język i alfabet fenicki Księgi Rodzaju, zapisanej hieroglifami egipskimi przez kapłana świątynnego Mojżesza, „wielkiego wtajemniczonego”, spowodowało utratę symbolicznego i duchowego, ukrytego znaczenia tekstu. Pozostała tylko najbardziej oczywista warstwa przekazu; do odczytania dwóch pozostałych potrzebny był klucz kapłański, którym władał Mojżesz. Identyfikowany dzisiaj jako autor przynajmniej jednego z czterech źródeł Pięcioksięgu, Mojżesz postąpił zgodnie z nakazem Boga, zawartym w Księdze Wyjścia: „Zapisz to na pamiątkę w księdze”. Nie mógł uwiecznić słów Pana inaczej, niż używając hieroglifów.

Dalsze zniekształcenia spowodował przekład Tory na archaiczny hebrajski, a także tłumaczenie Ezdrasza na język aramejski, dokonane po wyjściu z niewoli babilońskiej. Tłumacze Septuaginty i święty Hieronim nie znali już ezoterycznego znaczenia pierwotnego tekstu. Tymczasem, jak pisze Schuré, w świętym języku hieroglifów egipskich każda głoska miała znaczenie „wszechobejmujące”. W budowie fonetycznej słów zawarte jest znaczenie ukryte – są to głoski magiczne, język bogów.

Jako przykład podaje Schuré tetragram. Według niego, niewymawialne imię Jahwe, zapisane w języku hebrajskim jako JHWH, czyli יהוה, literami jod-he-waw-he – to przystawka jod oraz imię biblijnej Ewy, „pierwiastek wiekuiście męski i wiekuiście kobiecy, w nierozerwalnej spójni”. Co prawda imię Ewy pisze się jako חַוָּה, ḥawwâ, chet-waw-he, ale i tak stanowi ono jeśli nie trzy czwarte imienia Jahwe, jak chce Schuré, to jego połowę. W gematrii JHWH to liczba 26, ḥawwâ ma wartość 25, co mówi o znaczeniu elementu żeńskiego w porównaniu z męskim.

Etymologicznie, hebrajskie imię Ewy oznaczało „życie”. W dialekcie fenickim, należącym wraz z hebrajskim do języków kananejskich, znajdujemy jednak jeszcze inne, ukryte znaczenie imienia Ewy – w pokrewnym słowie הות, he-waw-taw. Oznaczało węża, ale też boginię-węża, wężycę.

Zdaniem niektórych w jakiejś najstarszej, niezachowanej do naszych czasów opowieści o grzechu pierworodnym, uczestników zdarzenia pod drzewem poznania dobra i zła jest nie troje, lecz dwoje. Pierwszy człowiek, Adam i Kobieta-Wężyca, jedyna winowajczyni, kusicielka.

Istnieje także relacja, wedle której pod drzewem wiedzy w Edenie stanęła tylko jedna istota. W koptyjskim apokryfie „Apokalipsa Adama”, znalezionym w 1946 roku w Nag Hammadi w Górnym Egipcie, jest to androgyniczny Adam, z którym Ewa stanowi jedno. Stworzony przez Boga człowiek idealny, łączący w swojej pełni pierwiastek kobiecy i męski. „Chodziłem razem z nią w chwale – wspomina ten czas Adam. – Ona nauczyła mnie słowa wiedzy Boga Odwiecznego”. Zdobyta pokątnie wiedza staje się jednak powodem interwencji Stwórcy: „Wtedy rozdzielił nas Bóg, Władca eonów i potęg, w gniewie”.

We wszystkich wersjach Ewa jest postacią kluczową: dopiero jej grzech wprawia w ruch odwieczne koło życia.

Nie wiadomo, jakimi hieroglifami zapisał Mojżesz imię Wiecznej Kobiety. Oczywiście, na myśl przychodzi egipska Izyda. Z kontekstu ukazanego w papirusie z Nag Hammadi wynika, że pierwowzorem apokryficznej Ewy mogła być też matka Izydy, bogini nieba i nocy – Nut, która przez całą wieczność leży złączona w miłosnym zespoleniu z bogiem ziemi. Jest nagą kobietą, której obsypane gwiazdami, błękitne ciało, wygięte w ekstazie, tworzy sklepienie niebieskie. Cały wszechświat znajduje się pomiędzy ciałami kochanków. Kiedy dzień chyli się ku nocy, Nut połyka słońce, które następnego ranka wydaje na świat, barwiąc jutrzenkę swoją boską krwią.

Wstecznego tłumaczenia Tory na zapis hieroglificzny, o ile jest to w ogóle możliwe – jak się zdaje, nikt jeszcze nie podjął. Wsteczne tłumaczenie Ewangelii Mateusza z greki na język aramejski, w którym została spisana, okazało się wykonalne i rzuciło światło na pewne niejasne miejsca w tekście. Objawienie jest zapewne tak stare jak ludzka świadomość. Źródłem wszystkich religii mogło być pierwotne Objawienie dane całej ludzkości, pierwszy etap stopniowego samoobjawiania się Boga Jedynego, zakończonego przyjściem na świat Jezusa Chrystusa.

Egzegeza Hulewicza do Ewangelii Jana, oparta na mistycyzmie Słowackiego i teozofii Schurégo, miała stać się filozoficzną nadbudową sztuki ekspresjonistów skupionych wokół redakcji „Zdroju”. Jak ocenił jednak surowy krytyk tych poczynań, Kasztelowicz, program ekspresjonistyczny Hulewicza, zmierzający do nadania rzeczywistości metafizycznej nadwartości, okazał się nieporadnym i anachronicznym eklektyzmem. Sztuczność, krzykliwość i przesadę, jarmarczny patos i „zwariowane bełkoty duszy” ekspresjonistów uznał za destrukcję sztuki.

Rzeczywiście, literacki ekspresjonizm okazał się drogą donikąd, co nietrudno ocenić na podstawie opublikowanych w „Zdroju” tekstów, niekiedy boleśnie grafomańskich. Kasztelowicz upatrywał przyczyny porażki w niedostatkach kontyngentu pisarskiego, który zapełnił strony pisma „istnemi miernotami”. „Nie starczyło sił ubogich” – konkluduje.

Większość tego, co stworzył Hulewicz, spłonęło w powstaniu warszawskim. O ile nie padło łupem niemieckich wielbicieli sztuki z oddziałów rzeźnika Woli, SS-Gruppenführera Heinza Reinefartha, czy SS-Obergruppenführera von dem Bach-Zelewskiego, rzeźnika Warszawy – na co mogą wskazywać obrazy pojawiające się od czasu do czasu na niemieckich aukcjach. Jego samego też zabili Niemcy. Nie ścięli mu w Moabicie głowy toporem, jak innemu ekspresjoniście z grupy poznańskiego Buntu, Stanisławowi Kubickiemu. Hulewiczowi pękło serce, na wieść o zamordowaniu 12 czerwca 1941 roku w Palmirach młodszego brata, Witolda, z którym działał w konspiracji. Miał wtedy 55 lat.

Wśród ocalonego dziedzictwa sztuki Hulewicza przetrwał obraz, podwójny akt, w którym został ukazany jeszcze jeden aspekt Wiekuistej Kobiety: dobro i zło splecione ze sobą w jej naturze. Pokazał to w cudowny sposób, wprowadzając na scenę teatru życia dwie bliźniacze istoty, niczym pieśń rozpisaną na głosy. Jak te nimfetki z wiersza Rymkiewicza:

Trzymają się za ręce patrzą sobie w oczy
Obie śliczne jak ciepłe czerwcowe poranki
Może to są siostrzyczki a może kochanki

Ale w swojej kobiecej naturze śliczne lolitki z kolejki WKD mają też dziedzictwo Ewy, Astarte i Nut. Poeta to widzi:

Może to są kochanki a może siostrzyczki
Ale oczy im błyszczą jak ostre nożyczki.

Zobaczyłem ten obraz Hulewicza w zbiorach pewnego zielonogórskiego kolekcjonera. Z zielonego cienia monumentalnych płócien Dresslera zjawiły się niespodziewanie dwie smukłonogie kobiety. Niewinne dziewczęta z obrazów Wlastimila Hofmana, oderwane od rozmyślań o ostatnim dniu dzieciństwa, wpatrywały się w ich nagie ciała.

Były uosobieniem manichejskiej dwoistości w duchowej strukturze kobiety. Ta dobra, wcielenie niewinności, łagodnym gestem okrywała swoją nagość. Druga, ze zmarszczoną brwią i pochmurną twarzą, obnażona bezwstydnie, starała się zerwać materiał z łona towarzyszki, podając jej zakazany owoc. Scenerią tych zmagań, toczących się w głębinach duszy, były barwne refleksy światła załamanego na krawędziach kryształów, przenikające całą przestrzeń i ciała kobiet, namalowane transparentną farbą. Hulewicz odszedł już w pracach z lat trzydziestych od ekspresji wcześniejszych grafik, poszedł drogą bliską kubizującego formizmu o własnej, oryginalnej stylistyce, osiągając doskonałość w przedstawieniach kobiecego aktu. Tak właśnie namalował swoją Ledę, wyglądającą jak wyrzeźbiona w mahoniu, z łabędziem, którego wyprężona w ekstazie szyja jest niczym fallus anioła. Tak na wielu płótnach pokazywał kobiety igrające z faunami.

Ekspresjoniści wierzyli, że sztuka jest obcowaniem z wiecznością. „Bogowie jesteśmy – pisał Hulewicz. – Obraz Boga w nas jest i Bogu podobni jesteśmy i bóstwo mamy w sobie”. To już piąta hipostaza Najwyższego, jaką odkrył. Z tym poczuciem pisał swoje Egō eimi, wydawał „Zdrój”, przetłumaczył Fausta Goethego, malował obrazy, na których w przestrzeni zbudowanej z wirujących figur nierealnej geometrii, z chaosu zwierciadlanych refleksów rosła krystaliczna konstrukcja, piętrząca się w doskonałą formę kobiecego ciała.

Może tę samą pewność, że wszyscy do Boga dojść mamy, miał w sobie jego ukochany brat Witold, przyjaciel Rilkego, biograf Beethovena, tłumacz Goethego, Kleista, Tomasza Manna, kiedy stawał nad dołem śmierci w palmirskim lesie.

Dalej poszli już razem.

 

 

The post Piąta hipostaza (z cyklu „Obrazki z wystawy”) appeared first on Pro Libris.

]]>
Ikona śmierci (z cyklu „Obrazki z wystawy”) https://prolibris.net.pl/ikona-smierci-z-cyklu-obrazki-z-wystawy/ Wed, 22 Jan 2025 12:26:40 +0000 https://prolibris.net.pl/?p=15138 Mirosław Kuleba

The post Ikona śmierci (z cyklu „Obrazki z wystawy”) appeared first on Pro Libris.

]]>

Mirosław Kuleba

Ikona śmierci

(z cyklu „Obrazki z wystawy”)
SZAPOCZNIKOW Alina (1926-1973) Pierścionek w formie ust poliester barwiony, metal 2,5x5,5x4 cm REMPEX 02.11.2005, 4100 S
Alina Szapocznikow, pierścionek w formie ust, poliester barwiony, metal 2,5 × 5, 5 × 4 cm

Chwila błaha była jedynym, co spodziewała się po sobie zostawić. Jako ostatecznie jedyny symbol swojego ziemskiego żywota.

Dwa są aspekty jej zaistnienia w sztuce. Pierwszy to jej dzieło, którego problematyczna estetyka jest sublimatem piętrzącej się abiekcji. Drugim jest ona sama, dzieło sztuki doskonałe. Oba aspekty splotły się ze sobą, gdy postanowiła „sławić nietrwałość życia w zakamarkach swojego ciała”.

Właściwie, w swojej sztuce pozostawiła nam całą siebie. Ktoś wystarczająco zamożny mógłby pozwolić sobie na skompletowanie rudymentów jej ciała, rozsianych w rozmaitych kolekcjach i wystawianych na sprzedaż przez domy aukcyjne. I odtworzenie jej postaci w całym majestacie niezwykłej urody.

Pozostały jej usta. Wypreparowane skalpelem z naturalnej kompozycji twarzy, odjęte idealnym cięciem wzdłuż konturu warg, zastygłych w milczeniu. Nasycone mocą fetyszu, jako organ zmysłowej rozkoszy, choć przeniknięte chłodem śmierci. Uczyniła z nich klejnot, który oprawiała jak ekstrawagancki pierścionek. Wiedziała, że znalazła formę wypowiedzi, która ma niebywały potencjał. „Zrobiłam parę ciekawych rzeczy z plastiku ze światłem” – napisała wtedy. Poszukiwałem jej ust, odciśniętych w pocałunku złożonym na miękkim silikonie i utrwalonych w barwnym poliestrze, aż pojawiły się kiedyś na warszawskich aukcjach. Najbardziej pożądany klejnot świata – niewymowny ślad jej zaistnienia.

Niekiedy usta wieńczyły też łagodnie modelowany podbródek, zajmując swoje naturalne miejsce w architekturze kobiecej głowy, jej głowy, wydrążonej jednak aż do dna puszki mózgowej i obłupionej z tkanek powyżej nasady nosa. Całkiem, jakby chciała kopiować tym koszmarnym konceptem twarz słynnej mumii Młodej Damy sprzed trzech tysięcy lat, przypisywanej Nefretete, siostrze i zarazem żonie faraona Echnatona, matce Tutanchamona. Niewątpliwie, widziała w Berlinie popiersie Nefretete i rozpoznała swoje usta w posągu egipskiej królowej, i ujrzała kiedyś Młodą Damę, mumię KV35YL, znalezioną w 1898 roku przez Victora Loreta. Jej zmasakrowaną twarz z ziejącą czeluścią zamiast lewego policzka, zapchaną kłębem lnianych bandaży, z wyrąbaną czymś jamą zamiast obu piersi. Ten obraz tkwił w niej, aż znalazł swoją materializację w cyklu Popielniczek dla wdowca, w którym rolę brakującego mózgowia pełniły niedopałki papierosów, wetknięte w jakąś krwawą breję. Zdumiała mnie doskonałość odwzorowania powłok jej twarzy, precyzja tych odlewów wykonanych w syntetycznych żywicach, które zachowały drobiazgową topografię porów jej skóry i subtelny grawerunek warg. Fragmenty jej twarzy, apetyczne ingrediencje Deserów, pokryte werniksem wilgoci jak wyjęte z lodówki egzotyczne owoce, zachęcały do makabrycznej konsumpcji, niczym produkty z konspiracyjnych berlińskich sklepów dla kanibali Trzeciej Rzeszy, opisanych mgliście przez Ernsta Jüngera.

Można było zdobyć resztę rudymentów tego ciała, które zawsze wzbudzało zachwyt – gdy jako roześmiane dziecko ujarzmiała rzekę, dokazując na ramionach ojca, kiedy mając szesnaście lat, wymykała się selekcjom do gazu w Auschwitz-Birkenau, czy zawsze później, aż do końca. A nawet wtedy, gdy już umarła jako biologiczny fenomen, pozostając wiecznie żywa w postaci dzieła sztuki.

Blisko tej ostatecznej przemiany jej ciało, o którym sama powiedziała, że jest strefą całkowicie erogenną, zwielokrotniło się, zwłaszcza obfitością ust i piersi. Może dlatego, że był to czas, kiedy jej pierś odjęto. I wychynęły na świat, i rozbiegły się na wszystkie strony liczne, dorodne piersi, które jakby chciały wynagrodzić nieobecność tej jednej. Były nabrzmiałe życiodajną mocą, w swej plastikowej jędrności niemal namacalnie ustępliwe, podatne na dotyk, z zaróżowionym, nabrzmiałym seksualną mocą sutkiem. Kołysały się na wiotkich, organicznych łodygach, pełniąc rolę nocnych lamp, a podane w salaterce z innymi skrawkami ciała, wśród których rozpoznałem kiedyś wykrojoną z łona śmiałym cięciem waginę, stawały się szyderczym, a może podszytym skrywaną rozpaczą deserem. Zaświadczając swoją tak ekstrawagancko objawioną, ontologiczną nędzą, że „ciało ludzkie jest najwrażliwszym i jedynym źródłem wszelkiej radości i prawdy”. I wszelkiego bólu – który miała kiedyś zgłębić do samego dna.

Pojawiło się też na rynku sztuki sporo jej nóg, w ich doskonałej, łabędziej formie, z krągłością pośladka na jednym i zgrabną stopą na drugim końcu. Były dłonie, w których tężały gesty, a zwłaszcza multiplikowały się brzuchy. Brzuchów namnożyła cały legion.

Nietrudno było zgadnąć, że otaczała swój brzuch szczególną uwagą, że go po prostu lubiła. Może od tego czasu, kiedy getto każdego dnia rzeźbiło jego wklęsłą gładź, zapadającą coraz głębiej pod przeponę, gdy obóz wyssał spod napiętej skóry wszelką jędrność, pozostawiając rozpiętą na kościach stężałą pałubę, może odkąd skończyło się to wszystko i nagle, w szale nowego, jeszcze jednego życia, zmieniła się w pulchną Saskię z obrazów Rembrandta, oszołomioną życiem, albo jeszcze później, gdy osiągnęła doskonałość.

W ogóle lubiła swoje ciało i musiała zdawać sobie sprawę ze swej kobiecej siły. Jej sztuka to materialny efekt koncentracji na własnych odczuciach i dogłębnie doznawanej kobiecości. „Chodzę tu na wpół nago i boso zupełnie, słońce mnie gładzi” – pisała zaraz po wojnie. Szybko też zdała sobie sprawę ze swojego talentu. „Widzę, jaki mam talent i wrażliwość, i jak pieczołowicie trzeba to chronić”.

Stopniowo zmieniała sama siebie w dzieło sztuki, jak o niej powiedział Wojciech Fangor, i dziełem sztuki stawało się wszystko, czego dotknęła. Pewnego dnia, gdy wpatrywałem się w taki ślad jej dłoni z czasów, gdy mieszkała w Paryżu przy 14 passage du Guesclin w XV dzielnicy, przyszła mi do głowy myśl, że Alina Szapocznikow uśmierciła sztukę. Narzędziem egzekucji było jej ciało. Ikona śmierci.

Sztuka, zrodzona czterdzieści tysięcy lat temu z pękatej figurki paleolitycznej Wenus, sięgnęła swego kresu w gipsowych odlewach kobiecego ciała, którymi Alina Szapocznikow – jak ten, co wyrzeźbił tamtą Pramatkę – rzuciła wyzwanie śmierci. I zwyciężyła śmierć, stawiając na całych dziejach sztuki pieczęć własnego istnienia, lecz zamknęła na zawsze i nieodwołalnie w elipsie czasu przestrzeń łączącą owe dwie materializacje ludzkiego ducha.

Już dawno pojawiało się przypuszczenie, że sztuka zmierza do swego kresu. Tadeusz Dobrowolski, autor najbardziej znaczącego dzieła krytycznego o historii polskiego malarstwa, nie uznał wszystkiego, co nastąpiło po impresjonizmie – kubizmu, surrealizmu czy abstrakcji – za zapowiedź nowej epoki w sztuce, właściwej nadchodzącym czasom. Widział we wszystkich „izmach” zjawisko schyłkowe, wywodzące się z poprzednich faz rozwojowych i uchwytne już całkowicie w początkach XX stulecia, a zainicjowane „przez impresjonizm i jego jednostronne, ograniczone widzenie świata”. W konceptualizacji sztuki dostrzegł li tylko dyletanckie i naiwne próby przeniesienia zadań nauki na grunt sztuki, mamiące artystów złudzeniem intelektualizmu i „nowoczesności”. Sztuka, będąca odpowiedzią na ideową dezintegrację świata i jednostki
oraz intelektualną anarchię, wynikającą z erozji fundamentów chrześcijańskiej cywilizacji, została jego zdaniem wprzęgnięta w „powszechną akcję mistyfikacji”. Jej ideowym wyznacznikiem stał się „zahipnotyzowany pojęciem nicości” egzystencjalizm, który „uważa sam fakt istnienia za absurdalny i nie uzasadniony”. Ponieważ przeznaczeniem człowieka jest podążanie ku śmierci, Sein zum Tode. „Egzystencjalizm i marksizm ukształtowały mnie najmocniej” – wyzna Szapocznikowa w liście do męża.

I oto na gruncie konceptualizmu, czyli ostateczności – w swej istocie sztuki bez sztuki, w melanżu z filozofią nicości – egzystencjalizmem, pojawiły się jej rzeźby, a raczej to, co tej sztuki było tworzywem i zarazem formą: artystka, która stworzyła samą siebie jako dzieło sztuki.

Może jeszcze tylko Ana Mendieta tworzyła później swoim ciałem dzieła o porównywalnej sile wyrazu – kiedy żłobiła w piasku na brzegu oceanu odcisk swojej sylwetki i zalewała kontur krwią, pozwalając, by przypływ zmył ślad jej istnienia, albo gdy kładła się przykryta zakrwawionym prześcieradłem, z bydlęcym sercem na piersi. Pozaintelektualne znaczenie tym „obsesyjnym aktom manifestacji pragnienia istnienia” nadała jednak dopiero tragiczna śmierć artystki, prawdopodobnie zamordowanej, zdarzenie spoza sfery intencjonalnej. Szapocznikow była od początku do końca świadomym obserwatorem i komentatorem procesu własnego umierania.

Status „czułego narratora”, kreującego artystyczny komentarz do własnej choroby, przyjęły później Jo Spence i Katarzyna Kozyra. Cancer shock posłużył Spence do stworzenia dzieł utrzymanych w sferze społeczno-politycznej publicystyki. Kozyra, która deklaruje, że fotografowała się naga pod kroplówką, „by udowodnić, że chore ciało jest równie godne i normalne, jak zdrowe”, osiągnęła efekt z pozoru nieoczekiwany i przewrotny, lecz spójny z jej prowokacyjnym myśleniem o sztuce. Obnażając się z posągowym spokojem w pozie Olimpii ze słynnego płótna Édouarda Maneta, skompilowanej z wyzywającą ofertą nagiej Maji z płótna Goyi, kieruje uwagę widza nie na szpitalny kontekst, lecz na aktorkę onkologicznego theatrum – piękną kobietę, nieporównanie bardziej prowokacyjnie wyeksponowaną niż skromna w istocie, młodociana prostytutka impresjonisty. Seksualny podtekst nie ma bynajmniej wynaturzonego charakteru, jaki znajdziemy w fotografiach z City of the Broken Dolls Romaina Slocombe’a. Jest oczywisty choć paradoksalny, podobnie jak w serii obrazów z Olimpią – starą kobietą. Mamy tu triumf płci; ani śmiertelna choroba, ani starość nie są w stanie unieważnić kobiecości. Kozyra, podobnie jak Szapocznikow, odrzuca stygmatyzację chorobą, a nawet – stygmatyzację śmiercią.

Dalej niż Szapocznikow nie można już pójść, droga się skończyła. Wszystko inne już było, wszystko po niej będzie słabsze. Umierając na raka, rzeźbiarka oddawała sztuce kawałki swojego ciała i po kawałku, anihilując samą siebie w realnym życiu, przyoblekała status dzieła sztuki. Stała się nim już wcześniej, nawet kiedy jeszcze sobie tego nie uświadamiała. Była nim – bo trzeba uznać, że to ona sama rzuca wyzwanie całemu światu – w postaci tej zachwycającej dziewczyny, którą ukazała w rzeźbach Pierwsza miłość i Trudny wiek.

Stworzone w 1954 roku dwie rzeźby roztaczają aurę, którą Proust nazwał cieniem rozkwitających dziewcząt. Ten klimat nasuwa skojarzenie ze słynną Skakanką Henryka Kuny, lecz w istocie obie dziewczyny Szapocznikow to burzycielki całego dotychczasowego ładu w polskiej rzeźbie, jakże dalekie od lirycznej estetyki art déco. To prowokacyjna manifestacja seksualności, zwycięstwo wrodzonej i nieokiełznanej romantyczności nad etosem proletariuszki, traktorem szturmującej wiosnę.

Są wyzwaniem, jakie artystka rzuca socrealizmowi, świadectwem wyzwolenia się z systemu propagandowej idololatrii, któremu na krótko uległa. Po latach przyznała się do lewicowej formacji, lecz utopijna aksjologia marksizmu, która ją uwiodła, a która okazała się zbrodniczą fikcją w zderzeniu z komunistyczną, a szczególnie sowiecką, praktyką, nie znalazła w młodej artystce dogmatycznego wyznawcy. „Ulegasz poważnemu naciskowi wrogiej ideologii, która we współczesnej epoce przybiera formy kosmopolityczne” – pisze do niej w sążnistym liście jakiś dureń o imieniu Adam, który próbował rzeźbiarkę uwieść przy pomocy Marksa i Lenina. Histerię owego Adama, jakiegoś szczególnie zażartego, stalinowskiego ideologa – wzbudziły słowa artystki, że nie podoba się jej sowieckie malarstwo, pompatyczne portrety generałów obwieszonych orderami, a stwierdzenie niejakiego Sobolewa o wyższości sztuki radzieckiej uznała za zarozumiałość. „Oczywiście, że kultura (w tej liczbie i plastyka) ZSRR są przodujące w świecie – grzmi Adam, »uzbrojony w najdoskonalsze narzędzie poznania naukowego, w marksizm-leninizm«. – Wykazujesz ignoranctwo w dziedzinie filozofii, specjalnie zaś marksistowskiej”.

Jak wynika z tej korespondencji, to co w komunizmie było dla Szapocznikow szczere w sferze intencji, odrzucała jako metodykę sztuki. Drażnił ją patos i monumentalizm dzieł ówczesnych luminarzy, a Dunikowskiego uważała za złego rzeźbiarza. Zrobiła jeszcze w 1953 roku gipsowego Stalina, który zresztą wygląda, jakby siedział na stolcu i wypróżniał się na cały świat, odlała w brązie Pomnik Przyjaźni Polsko-Radzieckiej – dwóch towarzyszy, którzy witali przybywających do warszawskiego Pałacu Kultury i Nauki (primo voto Stalina), zanim w 1992 roku palnikami acetylenowymi nie odcięto im mocarnych ramion, ale równolegle rzeźbiła już swoje dziewczyny, a zaraz później Ekshumowanego – pozbawiony cech indywidualnych, rozkładający się kadłub ludzki, z którego później Abakanowicz wywiedzie cały swój, wtórny i autoplagiatowany bez żadnego umiaru, legion żeliwnych kadłubów.

Po kilku latach spędzonych we Francji, której nowoczesną sztukę uznała za impotencką anarchię, Szapocznikow powróciła w 1956 do Polski. Planowała rozpocząć nowy etap, robić zupełnie inne rzeźby – piękne. Skierowała się jednak ku organicznej abstrakcji, rzeźbiąc kolczaste Skorupy, wydrążone Miąższe, wypatroszone Gniazda. Po okresie pogłębiającej się erozji formy, w efekcie której jej rzeźby stały się destruktami rozszarpywanymi niszczącą dynamiką, intensywnie korodującymi i poddanymi atmosferycznemu samounicestwieniu, pojawia się w 1962 roku gipsowa Panna, zapowiedź klasycznego okresu, kiedy podstawowym tworzywem staje się dla Szapocznikow jej własne ciało. Sylwetkę kobiety, w jaką zmieniła się dziewczyna z Trudnego wieku, budują zwielokrotnione odlewy fragmentu twarzy artystki, jej ust z podbródkiem. Potrojony odlew tworzy głowę postaci, dalsze zastępują piersi, łono i kolana. Tam, przed laty – wszystko dopiero budziło się do miłości, odbywało się misterium wiosny „w cieniu dojrzewającej dziewczyny”, która w pozie zadziornej wojowniczki rzucała wyzwanie światu. Tutaj mamy już erotyzm w czystej postaci, in statu nascendi w ciele dojrzałej kobiety. Przesłanie jest jednoznaczne: usta prowokują do złożenia na nich pocałunku, całe ciało kobiety stanowi „strefę całkowicie erogenną”, jak napisała.

Później Hannah Wilke przedstawi jeszcze bardziej dosadne próby eksploatacji tej tematyki, kiedy obklei swoje ciało dziesiątkami gumowych wagin – można jednak zastanawiać się nad komercyjnym wymiarem tych manifestacji.

Wkrótce ciało wydaje się już nazbyt ograniczać erotyczny potencjał, którego Szapocznikow, obdarzona wyjątkową inteligencją i niebanalną urodą – co podkreślali wszyscy, którzy się z nią zetknęli – jest świadoma. „Trudno było ją przegapić, bo urodzie towarzyszyła psychiczna energia kipiąca z jej pięknej postaci” – wspominał Jerzy Tchórzewski.

Kluczem do zrozumienia istoty jej sztuki w tej nowej odsłonie są znamienne słowa z listu do przyszłego męża: „ja to po pierwsze ja”. Taka była w życiu, kiedy sfałszowała swoją metrykę, aby dostać się na studia artystyczne w czeskiej Pradze. Taka była z mężczyznami, romansując jednocześnie z kolegą studentem i czeskim profesorem rzeźby, albo kiedy jednocześnie uwodziła Wojciecha Fangora i Romana Cieślewicza, będą mężatką („spać i tak nie można zawsze z tym samym partnerem, bo to się robi obrzydlistwo”). Taka była w sztuce – we wszystkich jej rzeźbach, poczynając od Trudnego wieku, była po pierwsze ona.

Odlewy jej ust i piersi wykraczają wkrótce poza kontur ludzkiej sylwetki i zaczynają kolonizować coraz dalsze rejony przestrzeni. To Usta kroczące, jakże wymowni, niemi posłańcy, chwiejący się w swym pochodzie na wiotkich łodygach. Usta, usta iluminowane, zamknięte oczy, brwi, utrwalone w brązie, gipsie, barwnych plastikach. Półtwarze, których ekspansja znajdzie kulminację w Portrecie czterokrotnym. To niezwykłe dzieło portretowe anektuje wielość postaci materii: kamień, metal, poliester – lecz przede wszystkim nieogarniony wolumen powietrza, rozbiega się bowiem w przestrzeń uskrzydlonymi wizerunkami. Nawet światło zostaje tu pozbawione swej naturalnej istoty, ujarzmione i poddane rygorowi formy – Szapocznikow wydała dyspozycje, jak rzeźba ma być oświetlona: światłem górno-bocznym z podświetleniem, które eksponowało przezroczystość ust. Mimo swej kompozycyjnej multiplikacji i kreacyjnego rozmachu, quasi-egzystencja organicznej, humanoidalnej struktury, pozostaje jednak pod znakiem zapytania; nasycony szczątkowymi formami życia obiekt okazuje się niezdolny do życia, jest raczej epitafium niż apoteozą żywotności.

Wreszcie pojawiają się Nogi, Piersi, Torsy i Brzuchy, których erotyczny kontekst-pretekst zaczyna, paradoksalnie, zatracać się w anatomicznym weryzmie. Usta i Półtwarze, które dawniej przemawiały pełnym napięcia i niedopowiedzeń milczeniem, zostają teraz zastąpione czymś, co przypomina fragmenty kadłubów manekinów. Im bardziej zbliżały się do prawdy, im były dokładniejsze i doskonalsze, tym bardziej uderzający stawał się kontrast: żywe ciało modelki – martwota odlewu. Jakby zaczęło uchodzić z nich życie. Okazało się, że te odwzorowane z drobiazgową precyzją, najbardziej w swym weryzmie intymne wizerunki są martwe.

Narzucająca się paralela tych rzeźb z quasi-egzystencją manekinów prowadzi wprost do Traktatu o manekinach  Brunona  Schulza, do jego „milczącego idola”, „nieruchomej pani, damy z kłaków i płótna, z czarną drewnianą gałką zamiast głowy”. Znajdziemy u niego obraz wypreparowanej głowy, która powoli otwiera rzęsy oczu, a na jej rozchylonych ustach lśni błonka śliny, pękająca od cichego szeptu. Widzimy zabalsamowane ciała i twarze wmurowane w ściany mieszkań, antycypację rzeźby Stella. Program wtórnej demiurgi, który można streścić stworzeniem po raz wtóry człowieka, tym razem na obraz i podobieństwo manekina, nie przewiduje trwałości ani solidności wykonania; wystarczy, że ludzie drugiej generacji otrzymają na przykład tylko jedną stronę twarzy, jedną rękę, jedną nogę. „Dajemy pierwszeństwo tandecie” – pisze Schulz w Sklepach cynamonowych.

Czy Szapocznikow znała Schulza? Była bardzo oczytana, powinna znać książki największego polskiego pisarza. Spotykała się z Arturem Sandauerem, znawcą prozy Schulza, który w latach 1946-1948 przebywał w Paryżu. W 1957 roku Sandauer opublikował esej o twórczości Schulza, Rzeczywistość zdegradowana, którego impertynenckie tezy brzmią jak opis przyszłych rzeźb Szapocznikow: „kobiety – bardziej cielesne i tożsame z sobą – są już z natury czymś w rodzaju manekinów”. Schulz zdaje się samodzielnie lepić niektóre z jej dzieł, cała materia, która jest u niego „pozbawiona własnej inicjatywy, lubieżnie podatna, po kobiecemu plastyczna, uległa wobec wszystkich impulsów”, ma w sobie gotowość do zaistnienia w nowej rzeczywistości – snu; „czekając na ożywcze tchnienie ducha, przelewa się w sobie bez końca, kusi tysiącem słodkich okrąglizn i miękkości, które z siebie w ślepych rojeniach wymajacza”.

Podobnie jak manekiny Schulza, anatomiczne odlewy Szapocznikow okazały się siedliskiem zastygłego potencjału – estetycznego i filozoficznego, „miały nadmiar wszystkiego w sobie”, „cofały się niejako do korzenia swego bytu, odbudowywały swe zjawisko aż do metafizycznego jądra”. Możemy dzisiaj poszukiwać tej pierwotnej idei, znajdując ją w apoteozie Pramatki, celebrującej coraz bardziej potężniejący swój brzuch – aż do wykutego w kararyjskim marmurze, zdwojonego, wielotonowego monstrum, gotowego zmiażdżyć ziemię albo w ironicznym epatowaniu spotęgowaną kobiecością czy mocą kobiecego erotyzmu. Tylko że u Schulza kalekie trwanie manekinów, kiedy sięga już jądra ciemności, staje się impulsem do negacji samego siebie i suponowanej pierwotnej idei, „ażeby w tym punkcie sprzeniewierzyć się jej i przechylić w te wątpliwe, ryzykowne i dwuznaczne regiony, które nazwiemy tu krótko regionami wielkiej herezji”. Martwota zmienia się w infernalną aktywność. W przypadku autotautologii Szapocznikow taki dramatyczny zwrot egzystencjalny prowadzi do odkrycia, że wieczne trwanie i piękno okazały się ułudą. Jej wypreparowane usta i piersi to posłańcy smutku, a nietrwałe materiały tych kreacji – gips, włókno szklane, syntetyczne żywice już dzisiaj kolekcjonerom trudno utrzymać w dobrej kondycji; mówi się, że toczy je rak. I, jak woskowe figury z panoptikum Schulza, reprezentują „w straszliwym milczeniu” swoją pustą egzystencję i chybioną brawurę, „odświętnie puste”, z ostatnim krzykiem rozpaczy, martwo zwisającym z ust. Symbolizując, jak chce Szapocznikow, ontologiczną nędzę ludzkiego ciała.

Lecz nie to jest istotą radykalnego zwrotu w metafizycznym trwaniu tych kreacji, lecz coś jeszcze straszniejszego. Anatomiczny odlew z gipsu okazuje się dzisiaj czymś najbliższym prawdziwego istnienia swojego twórcy. Jakby powiedział Schulz – kimś w rodzaju najbliższego krewnego, a być może nawet jest samą Szapocznikow „w tym stopniu, w jakim to w ogóle jeszcze możliwe w tym stanie rzeczy, tyle lat po swojej śmierci”. Ziściło się jej pragnienie, by przez fizyczny kontakt z podatnym materiałem przekazać siebie – rzeźbie.

A kiedy to już nastąpiło, rzeźby zaczynają podlegać prawom regulującym każde życie, z jego początkiem, rozkwitem i przemijaniem, śmiercią i uporczywym trwaniem post mortem. Dobór materiałów, z których powstały dzieła, wydaje się w tym ujęciu nieprzypadkowy. One również ulegają rozkładowi, znacznie bardziej intensywnemu niż (równie złudnie) ponadczasowy kamień czy spiż. W tym sensie – żyją, lecz „za chwilę znikną, forma stanie się pustką”. Wiernie powtórzą curriculum vitae swojego modela i twórcy. I w życiu, i w sztuce, pseudomorfoza polegająca najpierw na zastąpieniu formy biologicznej materią przetworzoną przez świadomość artysty, a później na procesie odwrotnym – nadawania pozoru egzystencji, quasi-ewolucji, materii zaanektowanej w rejony sztuki, ma ten sam rezultat: ostateczną nicość. A skoro tak: czy można stwierdzić z pewnością, gdzie tu jest prawdziwe życie, a gdzie jego pozór?

Było w tym wszystkim spotęgowane przeczucie nicości, splecione nierozerwalnie z potęgą płci, i przypominam sobie sceny z czeczeńskiej wojny, kiedy śmierć ujawniła nagle swój erotyczny kontekst, gdy z pola bitwy znoszono poległych, a obok dziewczęta w mundurach i osmaleni ogniem bojownicy błagali Allaha, by pomógł utrzymać na wodzy ich żądze. Instynkt życia wzbierał wielką siłą w obliczu wyczekiwanej śmierci.

Wobec faktu, że chorobę nowotworową zdiagnozowano u Szapocznikow w 1969 roku, nihilizm wielu jej wcześniejszych rzeźb, jak choćby powstałej rok wcześniej Stelli – skalpu zdjętego z twarzy i kolan, odlanych w żywicy poliestrowej i pochłanianych, niczym w pompejańskim kataklizmie, czarną lawą, okazał się niepojętą antycypacją nieuniknionego.

A nieuniknione – był to agresywny rak, który zaatakował organizm rzeźbiarki i doprowadził po trzech latach do jej śmierci. Poznała do samej głębi, co znaczy, że ​​pośród wszystkich przejawów tego, co ulotne, najbardziej ulotne jest ludzkie ciało. To najbardziej bezbronne, a zarazem jedyne źródło wszelkiej radości – i wszelkiego cierpienia.

Jej prace stają się odtąd monotematyczne: wszystkie związane ze śmiertelną chorobą. Właściwie same rzeźby są chore, liche, kalekie. Pomięte papiery zatopione w żółtawych masach – które przypominają mi zwłoki ekshumowane ze zbiorowych grobów, jakie widziałem podczas wojny w Abchazji. Po roku leżenia w mokrej glinie ciała ludzkie same nabrały wyglądu i konsystencji żółtej gliny. „Zdawało się, że śmierć wytrwale miesiła glinę w wielkim dole i lepiła z brył mokrego iłu, zetlałych szmat i poszarpanych ludzkich ciał jakieś nowe istoty, twory chorej wyobraźni – pisałem latem 1993 roku w korespondencji z abchaskiej stolicy, Suchumi. – Z płaskich, miękkich jak zaczyn drożdżowego ciasta twarzy spełzły nosy i usta, zapłynęły żółtą masą oczy. Z głów poznikały uszy, przepadły gdzieś całe płaty owłosionej skóry, odsłaniając kości czaszek”.

To samo zobaczyłem w Tumorach uosobionych Szapocznikow, kiedy zatopiła w poliestrze coraz bardziej rozmazane fotografie swojej twarzy. W rzeźbie Krużlowa, gdzie z oblanych polimerem fotografii głowy Madonny z Krużlowej ściekają amputowane piersi, niczym monstrualne łzy albo wota.

W Pogrzebie Aliny paradoksalnie odwróciła sytuację: to twarze żałobników, którzy przybyli na pogrzeb, rozpływają się, zamknięte w obłych kokonach, natomiast zawartość grobu, nad którym defiluje orszak, jest namacalnie konkretna – to pasiasta koszula, dżinsy i bandaże, pozostałe po „Alinie”. Można doszukiwać się znaczenia oprzędu z gazy, który spowija głowy żałobników i odkryć w nim reminiscencji mglistego dnia na wiejskim cmentarzu, gdzie mógł się nawet przybłąkać pies, uczestnik ceremonii.

Dopiero gdy artystka spoczęła już na paryskim cmentarzu Montparnasse, mąż, Roman Cieślewicz, znalazł jej testament. „Pochowajcie mnie w Warszawie. Chcę leżeć w Polsce, pod trawą” – napisała. Należała do rzeszy polskich artystów żydowskiego pochodzenia, dla których, z mocy intelektualnego wyboru, a może emocjonalnego imperatywu, naturalną sferą twórczego życia stała się polska kultura. Bałtyk jest piękniejszy, stwierdziła, zachwycając się Adriatykiem. „Wszystkich ludzi bym obejmowała, są tacy polscy” – napisała po powrocie z Francji, kiedy zamieszkała w Łodzi. Zdaniem Debory Vogel, pisarki mającej ambicję stać się kobiecym alter ego Bruno Schulza, element żydowski w twórczości jest czynnikiem irracjonalnym, który trudno zdefiniować. Cokolwiek miałoby to znaczyć, trudno byłoby wskazać taki irracjonalny czynnik w dziełach Szapocznikow.

Z powodu drastyczności niektórych konceptów, zwłaszcza w ostatnim okresie, Szapocznikow postrzegana jest dzisiaj jako piewca śmierci. Część krytyków neguje taką interpretację, a zarazem pogląd o znaczącym wpływie przeżyć obozowych i choroby na jej sztukę, odrzucając „pułapki ideologiczności, uproszczenia biografistyki i uroszczenia psychoanalizy”. A jednak, gdyby zebrać razem w jednym miejscu wszystkie prace z ostatniej dekady jej życia, otrzymamy pobojowisko z odciętymi głowami i członkami. Albo dół śmierci, pełen resztek z krematoriów Auschwitzu. Albo szpitalne śmietnisko, z chirurgicznymi odpadkami, pozostałymi po amputacjach. Pewien więzień łagru na Kołymie powiedział o sobie, że gułag skaził jego genotyp. Czy mogło być inaczej z niewolnikami niemieckich kacetów? Przez całe życie uciekała od swoich przeżyć w kolejnych gettach i obozach, nawet kiedy stworzyła projekt pomnika ofiar obozu koncentracyjnego Birkenau, uczyniła to w możliwie najdelikatniejszy sposób, ukazując postać matki, która zasłania oczy swojej małej córki, oczywistą reminiscencję jej własnych przeżyć. Raz tylko wyrwało się jej to, co postanowiła pogrzebać najgłębiej: „Wstydzę się, że należę do tej samej ludzkiej rasy, co Niemcy”.

Lecz w końcu to musiało wydobyć się z samego dna na powierzchnię, wylać się z niej kolejnymi materializacjami zgrozy. Seweryna Szmaglewska po Dymach nad Birkenau odeszła od tematyki obozowej, lecz nawet kiedy po latach pisała Odcienie miłości, rzeczywistość niewyobrażalna kacetu przebijała się w najbardziej nieoczekiwanych chwilach, gdyż obraz ludzkich zwłok „przyrósł od dawna do świadomości człowieka, do nerwów i do pamięci, do snów, do beztroskiego śmiechu, żeby czasem wyjść i być upiorem”.

Zawsze było coś, co Szapocznikow „ciągnęło w głąb śmierci”. To „coś” dobywało z ciemności szpitala dla gruźlików, gdzie przez całą noc w drugim końcu sali umierała kobieta, „najstraszniejsze koszmary obozów (zdawało się, zapomniane)”. Powracał smutek bez horyzontu, bez granic. Pamięć o tym, że w jej życiu, w kolejnych gettach i obozach koncentracyjnych, gdzie miała swój „chrzest rozpaczy” – „skończyło się bez reszty wszystko kilkakrotnie”. Jakże wiele mówi jednak o niej pewien wpis w pamiętniku, pisanym w łódzkim getcie. „Jabłonie kwitną. Ach! Jakże jestem piękna”. W szpitalu, ciężko chora na gruźlicę jajników, krzyczy w liście do ukochanego: „ja bardzo chcę żyć!”. Miała wtedy niewiele ponad dwadzieścia lat.

Kiedy pisała, że byle szum wiatru jest ważniejszy od wszystkich dzieł sztuki, staje się jasne, że ponad wszystko chciała żyć. Egzystencjalizm jednak nie daje żadnej nadziei: wszystko, co trwałe, jest fikcją, a jedynym środowiskiem istnienia jest nicość. Nietrudno odczytać to z jej mrocznych prac, chociaż fotografie ciągle ukazują ją jako roześmianą, piękną kobietę, jaką znamy z epoki największych triumfów. Taka jest nawet na zdjęciu, które jej zrobił Roman Cieślewicz w szpitalu, spowita w tampony i bandaże po operacji Halsteda. Lecz tutaj w uśmiech wkrada się jakby cień zakłopotania. Konfuzji sprowadzonej niespodziewanym ciosem. W miarę postępowania choroby nasycała swoje dzieła coraz większą rezygnacją, która mogła wyrastać tylko z rozpaczy i trwogi. Na zdjęciu przy swoim Pogrzebie Aliny w pracowni w Malakoff siedzi nonszalancko, ubrana jak na pogrzeb i ze stosowną miną, spod której wyziera strach.

Nadszedł w końcu czas, kiedy już tylko fotografowała kawałki gumy do żucia z odciskami swych zębów, ekstremalnie minimalistyczne, efemeryczne rzeźby powstające w jej ustach. I ten czas ostatni, gdy jej ciało przeobraziło się w źródło cierpień nie do zniesienia.

Pielęgniarki rozpinały nad nią prześcieradła, gdyż w fazie terminalnej jej skóra reagowała straszliwym bólem na najlżejszy dotyk. Pewnie też chciały usunąć sprzed oczu innych jej niekończący się proces umierania, gdyż nikt nie byłby w stanie znieść widoku tej żywej skulptury cierpienia. Męczarni, która stała się nadawaniem formy – śmierci.

Lecz nad tym wszystkim, nad całą nędzą ostatnich dni, pojawiło się jej ostatnie dzieło – umęczony Chrystus z twarzą jej syna, w koronie z oświęcimskiego drutu. Może był to ten sam Chrystus, którego jako dwudziestolatka widywała w okolicy wioski Champagne-sur-Loue we francuskiej Jurze, o czym kiedyś napisała: „W górach mieszka Bóg, a rano, za mgłą, po zielonych zboczach chodzi bosy Chrystus”. I ten ostatni akt twórczy stał się, być może, aktem wiary. Zwracając się do Chrystusa, dając mu oblicze swojego ukochanego syna, zaprzeczyła sartrowskiemu délaissé. Tak, znalazła Boga.

 

The post Ikona śmierci (z cyklu „Obrazki z wystawy”) appeared first on Pro Libris.

]]>
Dziwożona (z cyklu „Obrazki z wystawy”) https://prolibris.net.pl/dziwozona-z-cyklu-obrazki-z-wystawy/ Thu, 24 Oct 2024 07:11:03 +0000 https://prolibris.net.pl/?p=14243 Mirosław Kuleba

The post Dziwożona (z cyklu „Obrazki z wystawy”) appeared first on Pro Libris.

]]>

Mirosław Kuleba

Dziwożona

(z cyklu „Obrazki z wystawy”)

Chciałem ją zdobyć, od chwili gdy przypadkiem zobaczyłem, jak wije się lubieżnie w mroku, rozjaśnionym tylko poświatą jej nagiego ciała. Lecz to nie doskonała rzeźba ciała tej niezwykłej istoty wzbudzała niejasną emocję, ale jej twarz, do połowy zakryta maską. Twarz pół-kobiety, pół-sukkuba. Demona – Dziwożony.
Widywano ją w lwowskim Hotelu Angielskim, zawsze w męskim towarzystwie. Zdawało mi się, że spotkałem ją kiedyś w Hotelu George, niedaleko najpiękniejszego na świecie pomnika Mickiewicza, gdzie się zatrzymywałem podczas pobytów we Lwowie, jeszcze w czasach Intouristu. Po zabytkowych wnętrzach z sowieckim szykiem, którym temperowano huculską secesję i polską art déco, snuły się cienie bywających tu znakomitości – Balzaca, Liszta, Paderewskiego, Reymonta.
Zygmunt Kaczkowski, konkurent Sienkiewicza do pisarskich laurów, przedstawił ową Adelę jako skończoną piękność. „Lat dwudziestu ośmiu, była to dojrzała, błyszcząca całym blaskiem urody i porywająca całém bogactwem rozwinionych wdzięków kobieta. Jéj postać wyniosła i dumna, jéj formy zaokrąglone i pełne przy dziwnie zgrabnéj i wciętej kibici, jéj cera cokolwiek blada i znamionująca ognistą duszę, jéj oczy pełne owego przeszywającego ognia, tak głębokie wrażenie czyniącego na umysły, że tylko głęboko religijna moralność, albo silna nieprzełamana wola mogły od szalonego zajęcia się nią ochronić”.
Opisał jednak jej skandaliczne zachowanie na balu maskowym w Teatrze Skarbkowskim i wystarczy kilka zdań, aby zrozumieć, że otaczała ją najgorsza sława, jaką może zyskać kobieta: „Już się zanadto rozszalała była natenczas, i była w niej wielka zarozumiałość i ów upór kapryśny, spazmatyczny, wytrwały, któren przełamać i upokorzyć potrafi tylko wielkie nieszczęście. Więc zamiast się obliczyć ze swojem sumieniem i zbadać, o ile téż zasłużyła na tę wzgardę, której jéj przyszło doświadczyć, z połową złości a połową rozpaczy rzuciła się ona w życie takie, które wyrok wydany na nią mogło tylko ostatecznie i nieodwołalnie potwierdzić”.
Skąd jednak czerpał dowody na tak bezwzględny osąd? Z rozmów młodzików, którzy tracili dla niej głowę, przedsiębiorców, którzy postradali majątki? „Cóż pan widziałeś?!” – rzuciła kiedyś szyderczo temu, co ją obwinił. Była jak galicyjska Nastasja Filippowna, która w chwili największego upadku wyznaje z rozpaczą – ja nie jestem taka. Kaczkowski sam to zrozumiał i próbował ją, zbyt późno, usprawiedliwić.
Pierwszym, którego uwiodła swoją tajemnicą, był filozof i mistyk Bronisław Trentowski, konkurent Mickiewicza do wawrzynu wieszcza. W rękopisie Bożycy z połowy XIX wieku wspomina o karpackich dziwożonach, istotach nadprzyrodzonych i nieprzyjaznych ludziom, które są córami skał i zamieszkują pieczary. Jak powiadali ludzie, gdy kto ujrzy ładną góralkę, zakocha się w niej i zaprosi do siebie, dziwożona przybiera jej postać, przychodzi do mężczyzny, kładzie się z nim do łoża i towarzyszy mu wszędzie.
Malował ją Marian Wawrzeniecki, cały album zapełnił rysunkami z jej aktami. Niektóre z nich podpisał „moja kochanka”, podając nawet lata ich związku, jej prawdziwe imię i nazwisko. Do mnie trafił ten właśnie olej, gdzie ją pokazał w najbardziej wyuzdanej pozie, leżącą na wznak i otwartą dla otchłani, dla jakiejś istoty stamtąd, do której wyciąga dłoń i zaręczynowy pierścionek z czarnym kamieniem. Jakby chciała skusić obietnicą ślubu cały wszechświat. Twarz ma przesłoniętą maską w kolorze czarnej krwi, lecz można rozpoznać, że to jest ta sama kobieta z kilku rysunków Wawrzenieckiego, które również udało mi się kupić. Nagie ciało Dziwożony wyłania się z mroku, nie widać niczego, na czym mogłaby leżeć, otacza ją czarna nicość, jakby zalęgła się z ciemności i stała się samą istotą nocy.
Spostrzegłem, że tych mężczyzn, których życie naznaczyło spotkanie z Dziwożoną, ale nie zatracili się w mrokach swojej wyobraźni, a nawet potrafili o niej opowiedzieć w swych dziełach, łączy ze sobą coś wspólnego. Jakby wszyscy kierowali się w życiu maksymą zdobywców, unus non sufficit orbis. Jeden świat to za mało. Każdy z nich rzucił wyzwanie śmierci, jakby życie dostarczało im zbyt mało podniet. Jakby dopiero na samej krawędzi, za którą była już tylko nicość, nabierało dla nich smaku. Jak gdyby to, co pisali i komponowali, czemu nadawali formę i treść, powołując do istnienia, wymagało ofiary z ich własnego życia. Każdy z nich gotów był ją złożyć. Wszyscy też równie chętnie, jak w świecie, przepadali w zaświatach.
Kaczkowski jako dwudziestolatek wziął udział w powstaniu krakowskim, za co odsiedział w austriackim więzieniu dwa lata i został skazany na karę śmierci. Nie zdążyli go powiesić, wybuchła Wiosna Ludów i odzyskał wolność, aby zaraz znów chwycić za broń. Jeszcze raz poszedł do powstania w 1863, tym razem jednak jako austriacki szpieg.
Siedząc w lwowskim więzieniu, „w swobodniejszych chwilach umysłu pisywał wiersze, które przez odwiedzające więźniów kobiety rozchodziły się po mieście”. Jak oceniała krytyka, pisane były dość poprawnie, ale bez szczególnego talentu. Niemniej, imię jego rozniosło się po Lwowie i wyrobił sobie literacki wizerunek człowieka, który cierpi za całą Polskę sam jeden i śmiercią Ojczyźnie służy. Tę młodzieńczą martyrologię patriotyczną i duchową dobrze charakteryzuje obraz jakby rozdartego na dwie części narodowego sztandaru, z jego więziennego wiersza:

Z pola męczeństwa w dwie różne strony
Dwie się rozeszły gromady,
W kleszcze żelazne szedł brat skrwawiony,
A w świat daleki brat blady.

W Dziwożonie, którą spotkał później na balu maskowym w Teatrze Skarbkowskim, dostrzegł diabelskie piętno. Przyczyną miała być przeszłość jej ojca, generała i arystokraty, który po swoim ślubie tak uległ pokusom szatana, że darował mu duszę pierworodnego dziecięcia. Gdy dziewczynka się urodziła, „szatan w skutek téj umowy wyjął z niej duszę ludzką a włożył w nią duszę szatańską. Ztąd pochodziły jej wszystkie przymioty, myśli i uczynki. Co jeszcze tym stwierdza się faktem, iż kiedy po jej śmierci pobożna jéj ciotka chciała na pamiątkę tej strasznéj kary Boskiej krzyż postawić nad Jarem pogańskim, to jej trzy krzyże jeden po drugim strzaskały pioruny”. Kaczkowski, sam widocznie nieobojętny na czar kobiety, którą opisał jako skończoną piękność, starał się znaleźć usprawiedliwienie dla jej szaleństwa. Miała je sprowadzić nieszczęśliwa miłość do mężczyzny, który uwiódł szesnastoletnią dziewczynę, a później przeklął, widząc jej upadek. „Żal krwawy do tego, który pierwszą swą miłość rozpoczął występkiem, a zakończył przekleństwem!”.
Filozof Trentowski poszedł do powstania listopadowego, ciężkie boje toczył w Olszynce Grochowskiej i pod Ostrołęką, jeszcze cięższe z Mickiewiczem, któremu w swoich pismach ciągle wbijał sztylety jako wrogowi najzaciętszemu rodzącego się w Polsce głębszego myślenia i poznania, a najcięższe działa wytoczył przeciwko katolickiemu Bogu. Dla niego także jeden świat to było zbyt mało, odczuwał transcendentalność w nas istniejącą jako część niebios, pozaświat, wieczność w naszej piersi. W swojej Demonomanii mówił o nocnych stronach duszy człowieczej i „dziwotwornych jéj widziadłach”.
Najwidoczniej w tej mrocznej sferze swojej duszy odnalazł Dziwożonę. W blasku dnia kobieta była bowiem dla niego istotą, która przywabia mężczyznę do siebie idealnym ciałem, a panując już nad nim, unosi go w świat boski. Pisał, że to sam Bóg przeznaczył jednę płeć dla drugiej, ażeby wspierając się obopólnie, „urzeczwiszczały boskość na nieboskości łonie i przewodziły z niebios na ziemię Zbawienie”.
Jego wrogość wobec katolicyzmu miała źródło w fascynacji słowiańską duchowością, której uczucia, skłonności i chęci zmierzały według niego od prawieków ku Bogu i wszechboskości. Religię dawnych Słowian uważał za etykę piastującą wszechświat. Aby zamaskować swój neopogański światopogląd, utrzymywał, że bogowie słowiańscy są postacią tego samego Boga, którego czczą chrześcijanie.
Apostazja przebija jednak z tych pism pełnych polemicznego zapału, z rękopisu jego traktatu o religii, Bożycy. W jego pierwszej części, Teogonii, rozważa trzy główne zagadnienia: Azali jest Bóg? Czy podobna poznać Boga? Jak można poznać Boga? Odpowiadając na pierwsze pytanie, które uznał za najważniejsze i rozstrzygające o sensie pozostałych, przedstawia argumenty dowodzące istnienia Boga. Dowody są rozmaitej natury – empiryczne, a wśród nich fizykalny, kosmologiczny i fizyko-teleologiczny, dalej ontologiczny, moralny, „antropoteto-genezyjny”, czyli, jak byśmy powiedzieli dzisiaj, antropogenetyczny, dalej historiozoficzny, dowody „jednozgodności ludów” i „jednozgodności wiar”, wreszcie wynikający z „sercochwytów uczuciowych”. Przytacza stwierdzenia filozofów i teologów z różnych epok, które po kolei wszystkie – w jego mniemaniu – obala. Jak to czyni, można prześledzić na przykładzie słynnego rozumowania przedstawionego w pierwszym tomie Sumy teologicznej przez Tomasza z Akwinu.
Jego trzecia droga prowadząca do poznania, że Bóg istnieje, oparta jest na rozróżnieniu bytu przygodnego i koniecznego. Mówi święty Tomasz, że wszystkie otaczające nas rzeczy mają jedną cechę wspólną: zarówno mogą być, jak i nie być. Albowiem skoro wszystko powstaje i ginie, wszystko też w pewnym czasie może być lub nie być. Nie ma tu konieczności bycia towarzyszącej bytowi wiecznemu. Niepodobna, ażeby wszystko, co dziś jest, co kiedyś było lub będzie, istniało wiecznie i ciągle, ponieważ to, co nosi w sobie możliwość niebycia, nie istnieje albo w tym, albo w innym czasie. Skoro zaś możliwość niebycia jest naturą wszystkiego, co istniało, istnieje lub istnieć będzie – mógł zdarzyć się taki czas, w którym, nim powstał byt, żadnego bytu nie było, czyli panowała całkowita nicość.
Według Akwinaty, przypuszczenie takie jest jednak nieprawdziwe, gdyż w takiej sytuacji nicość panowałaby zawsze i do dziś nic by nie istniało. To, co nie jest, nie zdoła bowiem nigdy zacząć istnieć, chyba że powoła je do bytu coś, co jest ponad nim. Przed bytem przygodnym musiał zatem istnieć byt konieczny, gdyż inaczej byt nie mógłby powstać. Z tego powodu nie wszystkie istoty są tylko bycia lub niebycia możliwością, lecz musi istnieć jeszcze coś, co posiada konieczność bytu.
„Wszelki zaś byt konieczny albo ma przyczynę swojej konieczności skądinąd, albo nie ma; nie do pomyślenia jest, by ten łańcuch bytów koniecznych, mających przyczynę swojej konieczności skądinąd, ciągnął się w nieskończoność, podobnie zresztą jak i łańcuch przyczyn sprawczych, co wyżej udowodniono. Musimy więc uznać istnienie czegoś, co jest konieczne samo w sobie, nie ma przyczyny swej konieczności gdzie indziej, a jest przyczyną konieczności dla innych, a to wszyscy nazywają Bogiem” – mówi Akwinata.
Trentowski zarzucił założeniu Akwinaty, iż wszystkie rzeczy zarówno mogą być, jak i nie być – że jest oparte na zasadzie wyłączonego środka, principium exclusi medii, która „zawsze i wszędzie jest nieprawdziwa”. W tym przypadku – ponieważ wszystkie rzeczy przed stworzeniem świata nie istniały, w przeszłości były, dziś są, a w przyszłości zarazem będą, jak i nie będą. Przyszłość jest stanem bytu in potentia, potencjalnym, co zaś jest in potentia, okazać się może bytem, będącym nicością, i nicością będącą bytem. Możliwość bycia lub niebycia to byt in potentia, byt w przedświecie.
Rzeczywistość bycia to byt in actu, czyli byt w świecie, gdzie bycie i niebycie walczą ze sobą ustawicznie, przyjmując w czasie rozmaitą postać. Byt konieczny wreszcie to byt in sempiterno, w wieczności, „w pozaświecie”, gdzie pozostaje niezmienny.
Zdaniem Trentowskiego, Akwinata uznając możliwość bycia i niebycia za immanentną cechę rzeczy istniejących obecnie, wskazuje przyszłość zamiast mówić o teraźniejszości, przedświat zamiast świata, możliwość miast rzeczywistości – dopuszcza się zatem nielogiczności, tzw. commutatio sensus compositi et divisi, zamiany sensu łączenia i rozdziału. Gdyby Bóg okazał się bytem, istniałby zatem dziś, a nie w przyszłości i przeszłości. Wnioskowanie z możliwości bycia lub niebycia o przedbytowej nicości jest niewłaściwe, gdyż należałoby najpierw rozstrzygnąć, czy przedbytowość jest prawdopodobna. Ponieważ przyszłość nie ma początku, czyli nie ma źródła, a więc byt in potentia może być wieczny. Nicość w przyszłości jest tylko możliwością, cały wywód zatem, ergo – istnienie Boga – jest spekulacją.
To, że przed bytem musiał istnieć byt, dowodzi dalej, to rzecz pewna. Przed bytem in sempiterno istniał byt in actu, a przed nim – byt in potentia. Nie wynika z tego jednak, żeby byt taki był bezwarunkowo konieczny i samoistny, jak chce św. Tomasz. Jak przeszłość nie ma początku, tak przyszłość nie ma końca, byt in potentia może być zatem wieczny, nie potrzebując zarazem spełniać warunku konieczności i samoistności. A gdyby nawet spełniał, czyli sam z siebie był konieczny i samoistny – to czy należałoby uznać go już za Boga?
Logiczne jest według niego wnioskowanie z możliwości o rzeczywistości, a dopiero z niej o konieczności, albowiem przedświat, świat i pozaświat są siebie naturalnym następstwem. Nielogiczne natomiast jest, a uczynił to Akwinata, wnioskować z możliwości o konieczności, a dopiero z niej o rzeczywistości. W takim przypadku bowiem konieczność i rzeczywistość nie przestają być tylko samą możliwością – pozostając zresztą tylko myślową spekulacją.
I tak obala wszystkie po kolei dowody na istnienie Boga, morduje Boga krok po kroku, aby na koniec samodzielnie go wskrzesić, dając „samostrzał filozoficzny”, czyli dowód bytu Boga ostateczny, stanowczy, bezpośredni, jako owoc istotnego poznania. „Trzy są całkowicie rożne prawdy dzielnice: realność, idealność i transcendentalność, a dla nich trzy widzenia w tobie: realne, idealne i transcendentalne. Oko zmysłowe jest realném, umysłowe idealném, a mysłowe transcendentalném widzeniem. Boga, który sprawuje najwyższą transcendentalność, nieobaczysz ani tem okiem, którym widzisz rzeczy, ani tém, którém widzisz myśli. Patrz nań okiem bóstwa”.
Nietrudno zrozumieć desperację Trentowskiego, weterana przegranego powstania, który w dziwacznym powrocie do wierzeń słowiańskich przodków pokładał nadzieje na odrodzenie Polski, rozdartej rozbiorami. Drogą do odzyskania niepodległości miał być też system pedagogiki narodowej jako umiejętności wychowania, nauki i oświaty polskiej młodzieży, szczegółowo opracowany w jednym z najważniejszych jego dzieł, Chowanna. „Jesteś nie jedno Boga, lecz i ziemicy polskiej dostojną córą – zwracał się do dziewcząt. – Byłaś przód Polką, niż mężatką. Miłuj więc Ojczyznę bardziej, niż męża; miłuj ją w tymże stopniu, co Boga!”.
Także dla Wawrzenieckiego, jednego z najbardziej ekscentrycznych twórców sztuki polskiej, kultura dawnych Słowian była wyrazem przymierza z ziemią i niebem, kryjącymi boskie moce. Ich sztuka, przedmioty i ozdoby jakoby nie były tworzone z potrzeby piękna, ale z koncepcji harmonijnego bytowania w świecie natury, przenikniętym boskością. Fascynacja pradziejami skłoniła go do prowadzenia prac wykopaliskowych na obszarze zaboru rosyjskiego. Odkrył wiele stanowisk archeologicznych, cmentarzysk, grodzisk i kurhanów, znalazł zabytki z obsydianu, neolityczne groby skrzyniowe. Wartość naukową jego odkryć doceniał Józef Kostrzewski, wielki badacz prasłowiańszczyzny.
Wawrzeniecki nie poszedł do żadnego z polskich powstań ani żadnej z wojen, które rozgorzały za jego życia; on toczył własną wojnę ze wszystkimi. Casus belli tych zmagań całego życia stała się oczywiście jego sztuka, a przeciwnikami – wszyscy malarze, którzy nie malowali tak jak on, a nie malował tak prawie nikt, z wyjątkiem młodego przyjaciela Antoniego Gawińskiego i wiernego ucznia, Stanisława Wocjana, a przede wszystkim wszyscy bez wyjątku krytycy, z których żaden na sztuce Wawrzenieckiego się nie poznał.
Zarzucano tym obrazom perwersyjny erotyzm, psychopatyczną nieobyczajność, okrucieństwo graniczące z sadyzmem. Cóż innego mógł przywodzić na myśl widok wymyślnych tortur, jakimi na jego obrazach poddawano kobiety, okrutnych egzekucji, obscenicznych atrybutów. Lecz Gawiński widział w mistrzu urodzonego romantyka i marzyciela, który przez całe swoje życie usiłował temu zaprzeczać pędzlem, piórem i słowem, a całą twórczość Wawrzenieckiego uznał za obraz jego świata wewnętrznego, jego udręki, cierpienia i smutku. Nazwał go wielkim poetą cierpienia, który czarne natchnienia czerpał w przepaściach swej duszy. To on sam był ukrzyżowanym człowiekiem z jego płócien, lżonym przez ciemny tłum, rzekomym Nowatorem, który w istocie okazał się poddanym wyrokowi czasu i egzekucji pamięci Pogrobowcem.
Znalazłem w końcu także Dziwożonę z mojego obrazu. Była to Józefa z Dylewskich Kowalska, jak napisał własną ręką na szkicu do słynnego obrazu Stara prawda w księgach leży – „kochanka moja (30. V 1901–1914), ulubiona modelka F. Żmurki i moja, zdolna rzeźbiarka i artystka dramatyczna, zmarła 7. VI 1941 r.”
Poznał ją w roku 1896 i uczył malarstwa. Rysunek brązową kredką nosi datę 28 września 1903. Najwidoczniej olej, który kupiłem, to studium barwne do obrazu i powstał w tym samym czasie. Dziwożona na nim to zalotnica, wyciągająca ku mnie zaręczynowy pierścień. Twarz zakryła maską, abym zbyt wcześnie nie poznał tego, co zobaczę dopiero na płótnie z 1910 roku: tego, że to piękne ciało kobiety wieńczy trupia czaszka, z której spełzają pukle siwych włosów.

 

The post Dziwożona (z cyklu „Obrazki z wystawy”) appeared first on Pro Libris.

]]>
Kult bogini Mylitty https://prolibris.net.pl/kult-bogini-mylitty/ Fri, 28 Jun 2024 12:14:50 +0000 https://prolibris.net.pl/?p=13311 Mirosław Kuleba

The post Kult bogini Mylitty appeared first on Pro Libris.

]]>

Mirosław Kuleba

Kult bogini Mylitty

Jest bramą do istoty wszechrzeczy. Tylko przez jej ciało wiedzie droga poznania wiecznej jaźni, która przenika wszystko. Jest jej widomym ziszczeniem. W niej żeński czynnik dwoistej zasady istnienia przybiera najdoskonalszą postać spośród wszystkich, jakie zna Stworzenie. To ona, w tej ziemskiej postaci, ma w sobie pierwszy promień światła, z którego powstaje wszystko.

Jest żywym wcieleniem Mylitty, królowej niebios i ziemi, wiatru – świętego tchnienia, wszystkich krain i bogów. Przez nią, wszechobecną, mogę zjednoczyć się z tym, co otwiera dla mnie wieczność.

O tym myślę, gdy patrzę na scenę z akwareli Stanisława Wocjana, malarza kapłanek mrocznych kultów i nagich dziewic, składanych w ofierze. Namalował swój Kult bogini Mylitty w 1934 roku. Mistrz i nauczyciel Wocjana, Marian Wawrzeniecki, Strażnik Wiary Przyrodzonej Słowian, ciągle jeszcze sygnował swoje płótna swastyką, lecz niedalekie były czasy, gdy wielbicielom oper Wagnera złamany krzyż posłuży do rytuałów w oparach cyklonu B. W malarstwie Wocjana jest jakby zapowiedź ofiary całopalnej, jaką Polska złoży na ołtarzach czcicieli trupich czaszek. Mam też olejny akt jego pędzla; nawet tam kobieta stoi pochylona i udręczona, oparta o ścianę rękami, które wyglądają na skrępowane – jakby czekała na uderzenie bata.

Świątynia z akwareli Wocjana stoi na peryferii bezczasu. Nie można przypisać jej do żadnej epoki dziejów, żadnej cywilizacji, żadnego porządku w architekturze. Anachroniczna i eklektyczna, gromadzi je w sobie wszystkie. Przybytek asyryjskich bogów ma rozmach rzymskiego templum, obcy budowlom Sumerów lepionych z suszonej gliny. Belkowanie wysokiego stropu wspierają egipskie kolumny z hatoryckimi kapitelami, ołtarz flankują chaldejskie skrzydlate byki lamassu.

Przed moimi oczami odbywa się rytuał świętej ofiary. Przy ołtarzu stoi naga kobieta, której ciało posłuży do zjednoczenia z boską Mylittą. Bogini zstąpi z przestworzy ponad zikkuratem i objawi się w postaci swojej kapłanki, która sama stanie się Mylittą. Przez krótki czas, tyle ile potrzeba do spełnienia liturgii, będzie boginią.

Kim jest ta kobieta? Widzę jej zmieszanie. Arcykapłan w baniastej tiarze czuwa nad ceremonią. Przed obnażoną kobietą stoi ten, który zaraz dostąpi łaski, zgięty w pół starzec, któremu dotknięcie bogini ma zapewne rozgrzać stygnącą krew. Panuje tropikalny upał, lecz starzec przywdział królewskie szaty, które mają świadczyć o jego bogactwie. Jest tam jeszcze naga harfistka, siedząca na posadzce przy ołtarzu, młody eunuch okryty tylko przepaską na biodrach, który przypatruje się tej scenie, a w oddali widać jeszcze inne nagie kobiety, które czekają na swoją kolej, aby złożyć z siebie ofiarę.

Ta, która to właśnie czyni, stoi oparta o mensę ołtarza i odwraca głowę od arcykapłana i starego człowieka w pięknych szatach, który wpatruje się, osłupiały, w jej łono. Nie jest ciekawa, kim będzie ten mężczyzna, z którym dopełni się rytuał. Jak każda z babilońskich kobiet jeden raz w życiu musi oddać się obcemu mężczyźnie, w imię Mylitty.

Napisał o tym Herodot. Mylitta miała świątynie w Niniwie, Ur chaldejskim, Uruk, Nippur i Babilonie. Każda babilońska kobieta raz w życiu oddawała się za pieniądze nieznajomemu, co czyniło ją poświęconą wielkiej bogini. Młode dziewczęta mogły ofiarować bogini swoje dziewictwo, w czym pośredniczył kapłan. Defloracja, dokonana przez uświęconą osobę, miała aspekt świętości.

WOCJAN Stanisław Kult bogini Mylitty
Stanisław Wocjan, akwarela "Kult bogini Mylitty", 1934

Według Herodota, bogini, która u Asyryjczyków nosi imię Mylitta, przez Arabów zwana jest Alilat. Imię nasuwa skojarzenie z Lilith, pierwszą żoną Adama, o której milczy Biblia. Kabaliści utrzymują, że Adam przez sto lat wystrzegał się Ewy, aby nie zapełnić piekła ich potomstwem. W chwili słabości Lilith uwiodła go i została jego żoną, a z ich związku powstały demony. Ewa natomiast została kochanką upadłego anioła Samaela, który wśliznął się do raju w postaci węża. Amerykańska dziewiętnastowieczna wolnomyślicielka i mistyczka seksualna Ida Craddock, która badała dzieje niebiańskich oblubieńców, przyznała się, że sama dostąpiła wielkiego przywileju, zostając ziemską żoną anioła o imieniu Soph, nawiedzającego ją nocami z niewidzialnego świata.

Pisma Craddock z zakresu studiów nad ezoteryczną seksualnością niektórzy zaliczają do najbardziej niezwykłych ludzkich dokumentów, jakie kiedykolwiek powstały. Zajmowała ją zwłaszcza okryta mrokiem niedopowiedzeń i usuwana z powszechnej świadomości tradycja dotycząca aniołów Bożych, którzy wzięli sobie żony spośród córek ludzkich. Mówi o tym Biblia, a komentarze na ten temat pozostawili Paweł Apostoł i ojcowie Kościoła. Ireneusz z Lyonu napisał, że kobieta powinna mieć na głowie zasłonę ze względu na aniołów. Tertulian zaleca noszenie zasłon przez dziewice, ponieważ ich twarz jest tak niebezpieczna, że skłania aniołów do grzechu. Justyn Męczennik mówi, że aniołowie dali się uwieść miłości do kobiet i spłodzili dzieci, a zniewoleni przez swoje pożądliwe namiętności rozplenili wśród ludzi wszelką niegodziwość. Święty Augustyn nie śmiał zaprzeczyć, że duchy powietrzne mogą być cielesne, skoro ten żywioł, tylko poruszany wachlarzem, wyczuwalny jest zmysłem ciała i dotykiem, mogą też ulegać pożądaniu i obcować z kobietami w taki sposób, by one to odczuwały. Wierzył jednak, że aniołowie Boży w żadnym wypadku nie mogli się aż tak zatracić.

Asyryjska Mylitta była tą samą boginią, którą hebrajskie źródła zwą Asztoreth, zaś Abraham znał jako Astarte. Jej anachroniczne hipostazy to mezopotamska Inanna, przerażająca punicka Tanith, owiana dymem palonych żywcem niemowląt i „szepcząca o miłości, która jest straszniejsza niż nienawiść”; babilońska Isztar, ugaryckie Hanat i Anath, egipska Izyda, może też egipska Qadesh, koryncka Afrodyta, syryjska Wielka Kochanka – Atargatis oraz rzymskie Dea Caelestis i Wenus Erycyńska. Wspólną cechą liturgii tych kultów było założenie, iż miłość zmysłowa ma wartość uświęcającą. Gdyż miłość jest wyzwaniem rzuconym ciemności. Być może jedyną drogą, by w najwyższej harmonii ducha i ciała osiągnąć poczucie jedności tego co ludzkie z boskością.

To, co widzimy na ołtarzu w świątyni Mylitty, jest tylko zewnętrznym przejawem tego, co Wocjana w istocie interesuje. Co unosi się, niewidoczne, w aurze nasycającej tę scenę, gdyż przyziemne ma pozwolić osiągnąć nadziemskie, niebiańskie. Wocjan bada mistykę miłości zmysłowej, która dla niego jest czymś więcej niż tylko zespoleniem płci. Bada duchowość skupioną w transcendencji kobiety. Akt, którego ziemski obraz mamy przed oczami, odbywa się w kosmosie, gdyż zasadnicze znaczenie mają najgłębsze powiązania pomiędzy wewnętrznym światem człowieka a rzeczywistością makrokosmosu. To akt stwórczy w najbardziej pierwotnej, metafizycznej postaci. To nie kobieta i mężczyzna łączą się w murach świątyni, lecz boska mądrość – wieczna święta siła życiowa i czynnik przemiany w stwórczym procesie, dynamiczny aspekt Absolutu, przenika teologiczny kobiecy aspekt boskości, sferę, która staje się dawczynią formy dla niebios i ziemi, i wszystkiego. Akt, który prowadzi do powstania nowego życia, jest stworzeniem całego Wszechświata.

Objawienia wiecznej kobiecości, obecne w adoracji Mylitty i pokrewnych jej, pogańskich kultach, nie należą bynajmniej do zamierzchłej przeszłości. Zdarzają się i dzisiaj. Około 1990 roku na Ukrainie iluminacji dostąpiła Marina Cwigun, dwudziestosiedmioletnia pracownica komitetu okręgowego Komsomołu w Dniepropietrowsku, później dziennikarka radiowęzła w donieckiej fabryce przędzy czesankowej. Boga rozpoznał w niej mąż, Jurij Kriwonogow, sowiecki inżynier-cybernetyk z Instytututu Neurologii, Psychiatrii i Narkologii Akademii Nauk Medycznych Ukrainy w Charkowie, założyciel ezoterycznego Instytutu Duszy, a zarazem współpracownik tajnego wydziału KGB, zajmującego się badaniem manipulacji masową świadomością. Kriwonogow – nowe wcielenie Jana Chrzciciela, ogłosił Marinę stwórcą wszechświata o imieniu Maria Devi Christos. Według niego przeżyła śmierć kliniczną, a kiedy jej dusza opuściła ciało i wstąpiła do nieba, inna dusza, boska, przeniosła się do umierającego ciała Mariny.

Maria Devi Christos wkrótce przyciągnęła do siebie sto tysięcy fanatycznych wyznawców, którzy na jedno jej słowo gotowi byli spłonąć.

Mówiła o sobie, że jest Matką Światła, Matką Wieczności, Wielką Niezaistniałą, która Trwała Sama w Sobie, kiedy nic jeszcze nie zaczęło być, gdyż było, przed czasem, w niej samej. Odwiecznie męskie trwało w niej spojone z odwiecznie żeńskim w błogosławionej harmonii doskonałości, aż wypełnił się czas i męskie zostało uwolnione, wprawiając w drżenie wszystkie sfery jej istoty. Światłomacierz poznała męża, własnego syna, poczętego w jej ciele, które ociekając krwią, otworzyło bramy raju.

Pracowałem w tych latach w Związku Sowieckim jako korespondent prasowy. Spotkanie z żeńskim wcieleniem Chrystusa stało się dla mnie najciekawszym wyzwaniem. Imperium waliło się w gruzy, a ona wzywała do raju dla sprawiedliwych. Najpierw jednak trzeba było przejść przez ogień na placu Katedralnym w Nowym Kijewruzalem, przed Sofijskim Soborem.

Obiecywała niebiańską miłość – któż by się jej oparł?

– Wejdź we mnie – wzywała. – Napełnij się moim bogactwem, obmyj się w mojej krwi i współzaistniej z atomów mojej istoty, współstwórz siebie mną. We mnie jest królestwo niebieskie, jestem naczyniem świętym, napełnionym mądrością miłości, niebiańskim rajem! Wejdź we mnie na wieczność, wąska jest droga do królestwa rozkoszy. Każdy, kto mnie zazna, stanie się świętym.

Kiedy dzisiaj patrzę na akwarelę Wocjana, znajduję w niej tę samą siłę, czerpaną z idei wiecznej Boskiej Kobiecości. Wocjan – inżynier elektrotechniki, profesor geometrii wykreślnej i autor podręczników kreśleń technicznych, był zarazem mistykiem. Odkrył żeński aspekt Absolutu, który sam siebie nie może wyrazić inaczej niż przez kobietę, i w kobiecie, rodzicielce życia, ucieleśnia się jego stwórcza moc. Kobieta jest w sztuce Wocjana źródłem, esencją i substancją wszelkiego stworzenia, jego ucieleśnieniem i energią, która je ożywia i utrzymuje w ruchu, a także tą, w której wszystko ostatecznie się rozpłynie. Słyszał też muzykę niebios, którą transponował na język malarstwa. Nokturny Chopina i Odwieczne pieśni Karłowicza stały się dla niego najsubtelniejszym przejawem rzeczywistego istnienia Absolutu, jego głosem, którym porozumiewa się z ludźmi. Ścisły umysł artysty potrafił przypisać dźwiękom genialnej muzyki chromatyczną wartość, której walor odnajdywał w palecie barw.

Obcował z tymi ulotnymi bytami, nosicielami mistycznego piękna, odrywając się od otaczającego go świata – zgliszcz rodzinnej Warszawy, w której podczas powstania spłonęły wszystkie jego obrazy, nawet od tego, że jako niezależny artysta, stroniący od socrealizmu, swoją pierwszą po wojnie wystawę musiał pokazać nie w ocalałym gmachu Zachęty, tylko na politechnice, w Sali Wysokich Napięć.

Był arystokratą ducha. Nie bez znaczenia było jego arystokratyczne pochodzenie, gdyż wywodził się z węgierskich książąt Arpadów o tysiącletnim rodowodzie. Jego rycerski przodek Vuosian wzmiankowany jest w roku Pańskim 1001.

Nie przeszkadza mi, że był epigonem realizmu minionych wieków, pogrobowcem Matejki, Chełmońskiego i Siemiradzkiego. Że nienawidził abstrakcji, Picassa wysyłał do psychiatry i zżymał się w swoich pismach na współczesnych „artystów”, którzy przedstawiali kobietę jako „koślawą, obrośniętą poczwarę z kwadratową twarzą i pazuro-pierzastymi kończynami”. Odkryłem bowiem ukrytą istotę jego sztuki, zbrojnej w konsekwentny sprzeciw wyzwaniom awangardy: mistyczne przesłanie płynące z zapatrzenia w otchłań czasu, opowieść o kobiecie – nosicielce prawdy, piękna i ostatecznej tajemnicy, płonącej na ofiarnym stosie, nieśmiertelnej.

 

The post Kult bogini Mylitty appeared first on Pro Libris.

]]>
Paryżanka (z cyklu „Obrazki z wystawy”) https://prolibris.net.pl/paryzanka-z-cyklu-obrazki-z-wystawy/ Wed, 20 Mar 2024 13:13:30 +0000 https://prolibris.net.pl/?p=12376 Mirosław Kuleba

The post Paryżanka (z cyklu „Obrazki z wystawy”) appeared first on Pro Libris.

]]>

Mirosław Kuleba

Paryżanka

(z cyklu „Obrazki z wystawy”)

Subtelna materia tego wizerunku utkana jest z cieni. Nie istnieje pigment bardziej nieuchwytny. Światło jest energią i mocą, barwa to esencja światła, cień objawia się niespełnionym niebytem na peryferii światła, w cichnącym brzmieniu waloru.
Lecz w tym portrecie cienie są innej, niż malarska, natury. Sam obraz też zabłąkał się do mnie ze świata cieni. Już tylko cieniem jest ta piękna kobieta, na oko dwudziestoletnia, która pozowała do portretu w 1908 roku. Od prawie stu lat cieniem jest malarka Zofia Atteslander, ostatni raz widziana w roku 1928. Cieniami są dostawcy kartonu i pasteli, ramiarz, który obraz oprawił w ciężką, owalną ramę z olejną polichromią imitującą czeczotę. I cieniami skłębionymi pod betonowym niebem komory gazowej w Bełżcu stali się żydowscy krewni malarki, cała jej rodzina.
Urodziła się w 1874 roku w Luborzycy, starej wsi biskupiej nieopodal Krakowa, w zamożnej rodzinie żydowskiej. Jej ojciec, Maurycy Kohn, miał wysoki status obywatela ziemskiego. Wedle zapisu z księgi metrykalnej gminy żydowskiej, w 1889 roku piętnastoletnia Zofia Kohn zawarła małżeństwo z Zygmuntem Atteslanderem, lat dwadzieścia pięć, synem Pinkusa, właściciela dóbr ziemskich w Pleszewie, a dwa lata później przyszło na świat ich dziecko.
To jednak tajemnicza historia – jak młodziutka żona i matka, dziedziczka dóbr ziemskich pod Krakowem, porzuciła salon szacownej mamełe i została artystką. Garsoniera na Montmartre albo trójkątna nora w La Ruche, modelki w roli kochanek lub odwrotnie, płótna, pędzle, farby zamiast obiadu, sztuka zamiast życia – to nie było łatwe nawet dla młodzieńców z domów żydowskich bankierów, nie mówiąc o synach szewców czy handełesów, a tu – młoda dama. Nauka w krakowskiej akademii była wtedy dla pań niedostępna, dopiero w 1917 przyjęto pierwszą studentkę. Istniały tylko prywatne szkoły sztuk pięknych dla kobiet, w kórych zresztą zabłysnął talent tak wybitnych malarek jak Olga Boznańska czy Bronisława Rychter-Janowska. To, że Atteslander podjęła naukę malarstwa u Jacka Malczewskiego, jeszcze nie zakrawa na skandal, była pod okiem męża – ale Paryż? Czyżby młoda artystka porzuciła rodzinę? Trudno dzisiaj badać koleje jej życia. Pozostały tylko obrazy, a na nich wytwornie milczące arystokratki.
Malczewski, sam po szkole monachijskiej, jako mentor okazał się ważniejszy od niemieckich akademików, jej późniejszych nauczycieli, gdyż pozostała wierna jego palecie barw czystych i jasnych. Nie nasycała ich jednak walorem tak bardzo jak mistrz. Kładąc kolor, pozostawała subtelną kobietą, roztaczającą przed widzem bogactwo niuansów, lekkość i zwiewność swej wizji. Była też wolna od portretowej maniery Malczewskiego, którego modelki są często podobne do siebie, co widać zwłaszcza w wykroju ust, sposobie patrzenia i z lekka atletycznej budowie ciała. Atteslander potrafiła uchwycić i oddać indywidualne rysy portretowanej twarzy. A ta, której portret wykonany w 1908 roku w Paryżu udało mi się kupić, jest spośród jej modelek niewątpliwie najpiękniejsza. Z czystą siłą spojrzenia jej jasnych oczu, jaskółczymi skrzydłami brwi, wykrojem ust – nie mogą się równać portretowane w takim samym owalu baronowe Gudrun von Uexküll czy Mildred von der Lancken-Wakenitz, pani Cilly Elf z wielkiego płótna w Muzeum Narodowym w Krakowie, ani żadna inna z jej kobiet. Żadnego ze znanych mi obrazów Atteslander nie kupiłbym, nie interesuje mnie belle epoque, ale na ten rzuciłem się bez namysłu, bez pytania o certyfikat. Pokonała mnie jednym spojrzeniem.
Zastanawiałem się, co ją mogło łączyć z Malczewskim poza relacją mistrza i uczennicy. Zapewne nie każdą ze swoich studentek Malczewski portretował. Namalował dwa jej portrety, dość szkicowe, raczej studia portretowe niż dojrzałe konterfekty. Oba utrzymane w jego manierze, ze standardowym wykrojem ust i ciężkim wzrokiem, podczas gdy na jedynej znanej dzisiaj fotografii, z potrójnym sznurem krakowskich korali na szyi, Atteslander wygląda na piękną kobietę o cygańskim, ognistym spojrzeniu. Ich znajomość trwała wiele lat, studiowała u niego już w latach dziewięćdziesiątych, pierwszy jej portret, w czarnym stroju, namalował w roku 1900, drugi, z fantomem kwiatu podobnego do irysa, w 1908. Możliwe zresztą, że obrazy powstały na zamówienie, było ją na to stać.
Niezwykła uroda paryżanki z obrazu wzbudza moją melancholię, jak pejzaże krain, których nie zobaczę albo smak owoców, których nie poznam. Nigdy jej nie spotkam, nie usłyszę jej głosu, nie dotknę. Jej spojrzenie pozostanie za zawsze tylko śladem pasteli na papierze. Była zapewne kimś z dobrego towarzystwa. Atteslander po nauce u Malczewskiego, później u kilku innych znanych malarzy europejskich, została wziętą portrecistką salonową. W 1904 roku malowała w Wiesbaden rumuńską rodzinę królewską, a później zrobiła karierę w Paryżu, gdzie jej klientkami były arystokratki. Na salonie Stowarzyszenia Artystów Francuskich w 1908 roku, w Grand Palais na Polach Elizejskich, wystawiła portrety baronowej Holty i hrabiny P…, za które w zabójczej konkurencji 3740 dzieł otrzymała wyróżnienie. Tadeusz Styka, który zgłosił wtedy swojego Orfeusza, nie został nagrodzony, chociaż to właśnie jego spośród polskich artystów działających we Francji zauważył w swoim katalogu Salons de 1908 Charles Saunier, heterogeniczny erudyta, kolekcjoner i krytyk sztuki.
W Paryżu Atteslander zamieszkała w eleganckiej, trzykondygnacyjnej kamienicy przy Rue Bayen 41, róg Rue Torricelli, zbudowanej w secesyjnym stylu zaledwie przed kilkoma laty, której przestronne i jasne apartamenty z gigantycznymi oknami świetnie nadawały się na pracownię. Później zamieszka tu malarz Geoffroy Dauvergne, artysta z ostatniego pokolenia École de Paris.
Talent portrecistki podobno odkrył u niej Franz von Lenbach, jeden z najgłośniejszych niemieckich portrecistów, książę malarzy monachijskich. Słynie jako autor osiemdziesięciu wizerunków Ottona von Bismarcka, wśród których zabrakło chyba tylko aktu pruskiego kanclerza w pikielhaubie. Przez kilka lat kopiował dawne malarstwo w Rzymie, Florencji i Madrycie, co sprawiło, że wpływ wielkich mistrzów można rozpoznać w jego własnej twórczości. Charakterystyczną cechą jego stylu portretowego, zaczerpniętą może od Tycjana, jest koncentracja na świetle padającym na twarz i szczególnie staranne opracowanie oczu. Zwłaszcza oczu mężczyzn, z których można czytać istotę charakteru modela, żelazną wolę Bismarcka czy zapowiedź szaleństwa Ludwika bawarskiego. U Atteslander także widać to skupienie na twarzy modela, precyzyjne studium oka, przy dość swobodnym traktowaniu tła. Tęczówki mojej paryżanki, które jakiś podrzędny portrecista mógłby namalować jednym odcieniem błękitu, tworzy harmonia siedmiu barw, wirujących wokół źrenicy w najgłębszym tonie noir galaxie, czarnej galaktyki, z mistrzowskiego zestawu pasteli Henriego Roché. Prócz błękitu serafinów, który akcentuje istotę tych jasnych oczu, widać w nich błysk światła padający z okna w salonie, zatrzymany w biegu pastelem w tonacji białej lilii, blanc de lys, żółtą plamkę jaune jonquille – może odbicie bukietu żółtych kwiatów, połysk stołowych sreber. Taką samą staranność w dążeniu do uchwycenia prawdy wizerunku widać w sposobie namalowania włosów modelki. To, co na pierwszy rzut oka wydaje się dość głęboką czernią fryzury brunetki, jest w rzeczywistości impresjonistyczną kompozycją ciemnych plam, z których żadna nie wpada w czerń; są tam dwa rodzaje głębokich fioletów, violet améthyste i héliotrope, oraz gęsty odcień burgundzkiego wina, lie de vin.
Atteslander została uczennicą von Lenbacha już u schyłku jego życia, zmarł bowiem w 1904 roku. Nietrudno wskazać podobieństwo jej pasteli do wielu jego ówczesnych dzieł, chociaż uczennica oszczędnie stosowała monachijski sos mistrza. W portretach Lenbach wykształcił własny typ kobiecy, magiczną, zwiewną manierę malarską w delikatnych i harmonijnych barwach, tak ujmującą w portetach jego drugiej żony Lolo, ulubionej modelki Lily von Poschinger, czy hrabiny Lolity von Zeppelin. Uważano, że jego zaproszenie do pozowania stanowiło dla kobiet tych czasów nagrodę za piękność.
Innymi monachijskimi mistrzami, u których malarka pobierała nauki, byli Stanisław Grocholski i Heinrich Knirr, później jej mentorami zostali Adolf Hölzel w Dachau i John Lavery w Londynie. Niewątpliwie, każdy z nich, jako wybitna osobowość w dziedzinie portretu, wniósł coś własnego do jej sztuki. Postakademizm Grocholskiego otwierał się już na wpływy secesji, widocznej też w stylistyce późniejszych prac Atteslander. Knirr, po latach nadworny malarz Hitlera, jedyny artysta, któremu Führer pozował do portretu, być może przekazał Atteslander cząstkę siły wewnętrznej, którą rzekomo posiadał. Chociaż o jej istnieniu miałaby świadczyć tylko wątpliwej rzetelności publikacja SS, wedle której artysta, który chce przedstawić wizerunek Wodza, musi być kimś więcej niż artystą – by cała niemiecka wieczność stanęła przed jego dziełem w milczeniu, czerpiąc ze świętej sztuki siłę przez wszystkie wieki. Śmiała plama barwna to być może inspiracja malarstwem irlandczyka Lavery’ego, którego wspaniałe portrety Mary Burrell z 1896 czy Evelyn Farquhar z 1906 roku można by przypisać samej Atteslander. Natomiast nie pociągnął uczennicy za sobą Adolf Hölzel, w tym czasie zdeklarowany impresjonista, podążający już zdecydowanie ku abstrakcji „barwnych dźwięków”. Pozostała wierna salonowemu realizmowi, zbudowanemu na nieomylnej, akademickiej perfekcji.
Bezimienna paryżanka z dużego pastelu Atteslander, który kupiłem, postać prawie naturalnej wielkości, pokazana od kolan w pozycji siedzącej, ma na sobie jedwabną suknię z jasnobłękitnej tafty – rozpoznaję tu świetlisty błękit serafinów Rochégo, bleu Séraphin z liczącej wówczas tysiąc odcieni palety pasteli jego firmy, kolor spokoju i ciszy, zadumy i rezygnacji. W szatach Maryi kolor ten miał jeszcze inne znaczenie, symbolizował uduchowienie i czystość, ale w malarstwie okresu błękitnego Picassa, gdzie można dostrzec jego odcienie, Apollinaire widział wilgotne dno otchłani. Co znaczy kolor tej sukni tutaj? Wiem, że ma niebiańskie pochodzenie, jak ta kobieta i jej anielska uroda.
Podkreśla to jeszcze mgła białego tiulu z połyskujących, jedwabnych włókien, których gazejski splot można niemal rozpoznać w powietrznej fakturze pasteli. Tiulowe obłoki budują architekturę górnej partii sukni, dekolt nad nisko opuszczonym stanikiem, przepasanym w talii szeroką szarfą, zwiewną falbanę żabotu i bufiaste rękawy. Przez luźny splot tkaniny prześwieca skóra ramion i piersi. Ta suknia to miękki kokon smutku, ciszy i powściągliwości.
Na jej smukłych palcach nie widać pierścionków ani obrączki. W uszach lśnią tylko delikatne kolczyki, a na szyi medalion na złotym łańcuszku. To nieistotne szczegóły, gdyż jej najcenniejszym klejnotem są oczy. Niewiele jest kobiet obdarzonych przez artystę takim spojrzeniem. Gdyby kiedyś ten obraz spłonął, a z całej kompozycji pozostał tylko fragment z jej oczami, i tak mówiłyby to wszystko, co przepadło w ogniu. I to by wystarczyło, aby wszystko wiedzieć o niej.
Jej spokój wygląda na melancholię i rezygnację. W rysunku pełnych ust nie widzę gotowości do uśmiechu, raczej coś smutnego. Co powraca na jej oblicze ledwo widocznym rumieńcem.
Przestrzeń przed obrazem przenikają niewidoczne nici, które połączyły niegdyś artystkę z jej modelką. Jeszcze dzisiaj odczuwam tę więź, sferę intuicji i doznań ukrytych przed światem. Widzę, jak siedzą naprzeciw siebie, oddzielone niewidzialną przesłoną zbudowaną z oddechów, spojrzeń i myśli. Pastel w palcach malarki przenosi na karton rudymenty tamtej postaci naprzeciwko, cząstki jej trwania, jej życia, niej samej. Zdziera z niej jedwabie i złoto, odsłaniając oczom nagie ciało. To intymna więź, dobrze znana artystom malującym akty kobiet, kiedy w proces twórczy wsącza się powoli pigment pożądania.
Jak to wyglądało wtedy, gdy powstawał mój obraz? Atteslander pokazała ją w taki sposób, jakby swoją modelką całkowicie owładnęła. Mistrzowsko oddała jej wewnętrzne piękno, którego widomym znakiem jest doskonałość urody. Zbliżyła się do sensu ukrytego pod olśniewającym wizerunkiem tak bardzo, jakby dzieląca te dwie kobiety przestrzeń straciła swój linearny wymiar i stała się już tylko zjawiskiem duchowym. I w takiej przestrzeni potrafiły się do końca rozpoznać. Jakby malarka stała się tą, na którą patrzy. A zarazem w tym niezwykłym procesie twórczym, który w istocie miał egzystencjalny wymiar, sama przestała istnieć. To kobieta z obrazu pochłonęła istnienie swojej portrecistki. Dzisiaj, kiedy przed nią stoję, czuję siłę, jaką wzbudza jej zdwojone trwanie.
Jest i chłonie światło, a więc i moje spojrzenie, a to jest wszystko, co w naszej wzajemnej relacji świadczy o moim istnieniu. Ona mi to zabiera. Odebrała to Atteslander, wszystkim, którzy na nią kiedykolwiek patrzyli. Teraz pozwala mi wniknąć w siebie, poza cienki całun światła i mgły, w jedwabny ślizg, w karton ze śladem pigmentu i spoiwa, tam – gdzieś poza, w bezprzestrzenny zaświat, gdzie na miękkiej otomanie ciągle spoczywa jej ciało, skąd jej oczami patrzy na mnie czas. W bezmiar cienia, którym umiera światło.
Jestem cieniem ja sam, który na ten obraz patrzę, bo mój związek z nim i z tą piękną kobietą na nim, i Zo Atteslander, trwa tylko przez tę chwilę, która przeminie. Wszyscy jesteśmy cieniami, powołanymi do istnienia odległą jasnością, w której znajdziemy też swój kres. Tylko ona pozostanie, w tej zwiewnej sukni, z cieniem uśmiechu i jasnymi oczami.

Zofia Atteslander, Portret kobiety, pastel na kartonie, 113x83, Paryż 1908

The post Paryżanka (z cyklu „Obrazki z wystawy”) appeared first on Pro Libris.

]]>
Córka ben Brahima (z cyklu „Obrazki z wystawy”) https://prolibris.net.pl/corka-ben-brahima/ Mon, 13 Nov 2023 13:01:59 +0000 https://prolibris.net.pl/?p=10452 Mirosław Kuleba

The post Córka ben Brahima (z cyklu „Obrazki z wystawy”) appeared first on Pro Libris.

]]>

Mirosław Kuleba

Córka ben Brahima

(z cyklu „Obrazki z wystawy”)

Najbardziej zuchwałe spojrzenie wszech czasów rzuca mi w twarz córka ben Brahima, obwieszona złotem Beduinka półdzika, którą sobie onegdaj kupiłem. Nie targowałem się wiele, przebiłem gładko wszystkich. Kiedy się zdobywa istotę tak cenną, czy to klacz z pustynnej hodowli, sokoła ułożonego do łowów na gazele, czy też dziewiczą księżniczkę z rodu bejów, cena nie ma znaczenia. Liczy się tylko to, czy przedmiot pożądania trafi w twoje ręce. Euforia tej chwili, gdy zamiast całego świata masz jedyną perłę, wartą takiej ofiary. Ofiary z całego świata, a może z twojego życia.

Śmierć obleczona w światłość zamarła nad ostrzem piramidy. Głowa dziewczyny rzuca tylko rąbek cienia na smukłą szyję. To jedyne miejsce, którego nie sięga pałające oko otchłani. Żar białego słońca wbija szklane ostrza w jej oczy, jej najdoskonalszy oręż, ostry jak obosieczna dżambija.

Nie poznałem jeszcze jej imienia. Nie jest mi potrzebne, każde imię podważy tylko jej oczywistą bezcielesność. I nieokreśloność pełną przemilczeń, gdyż nie widzę jej stóp i dłoni, a suknia zakrywa więcej, niż odsłania. Podziwu dla tego, co widzę, w żadnym znanym mi języku nie sposób jednak wyrazić wystarczająco rzeczowo. Niektórzy powiedzą, że ta dziewczyna jest skończonym pięknem. Ja widzę tu jednak raczej nieskończoność piękna, każda inna miara byłaby chybiona. Nieskończone, a więc bezgraniczne. W tym sensie, że owszem, jest pewien stan skończonej doskonałości, lecz wystarczy nieznaczna zmiana warunków – światła, przepływu pustynnego żaru, może barw rzucanych przez rozkwitły nocą rzadki kwiat – by doskonałość zyskała całkiem nowy wymiar, stała się jakąś alternatywną doskonałością, równie doskonałą.

Jest w niej zatem nieskończony potencjał doskonałości, całe spektrum uroku w najwyższym diapazonie, zależnym od moich oczekiwań, pory dnia albo jej kaprysu.

Pora dnia – teraz widzę ją w samo południe, świadczy o tym siła, z jaką słońce wnika w głąb jej ciała. Właściwie to słoneczne promienie wypalają jej wizerunek w drgającym powietrzu. Moc niebiańska przenika jej śniadą skórę, więźnie w niej i wzbiera najcenniejszym z możliwych kształtem wykrojonym z bezmiaru przestrzeni. To forma kobiecego ciała, ledwo jednak widocznego w półkolistym dekolcie zwiewnej bawełnianej sukni, w lunarnym, gazelim łuku smukłej szyi i twarzy okolonej czarnymi włosami, których nie zagarnął turban.

Jej skóra była w tym słońcu równie gorąca i sucha, i tak samo płynnie uformowana jak piasek pustynnych wydm, których fale przesypywały się z cichym szelestem, niczym w klepsydrze wieczności, za jej plecami. Kwarcowy pył, niesiony każdego dnia przez wiatr, nadawał jej ciału gładki szlif. Welinowa gładkość skóry przypominała w dotyku szlifowany w kaboszon topaz, igrający gamą odcieni brązu, ale dłoń mężczyzny przywykła do broni i wielbłądziej uprzęży nie była zdolna do rozpoznania subtelnej apretury dziewczęcej charta virginea.

Cień ukryty w najgłębszej partii oczodołu syciły smugi rzucane przez rzęsy. Brzegi powiek poczerniła kuhlem ze startego na proszek antymonu. A może jednak był to naturalny ciemny odcień. Myślałem o tym, jak nakłada mirwadem czarny eyeliner, zawsze tym samym gestem od czasów królowych Egiptu. Dobrze mi znana z Orientu. Czarna kredka do oczu i jej magnetyczny powab.

Pewnego dnia objawiła się w nowej postaci. Ta sama, lecz wyrzeźbiona innym słońcem, osmagana żarem wiatru, który przyniósł oddech dalekiego morza. Światło, zależnie od tego, czy napływało ze słupów powietrza drgającego nad mirażami zwierciadlanych tafli, czy więzło w bezruchu krystalicznej struktury południowych godzin, czy też nasycało się złotem chylącego się ku wieczorowi dnia, ożywiało paletę spłowiałych barw jej skromnego ubioru: bladoliliową osnowę zawoju na głowie, ozdobionego na czole złotym dinarem, metaliczne rozbłyski wielkich zausznic w kształcie złotych kół, pasiasty deseń materiału sukni w tonacji ziemnych ugrów. Spod turbanu splatały się z wiatrem i wiły niczym rozsierdzone węże jej czarne włosy, nasycone najgłębszą nocną czernią, jakby nigdy dotąd nie wystawiała ich na zabójczy żar słonecznych promieni, palących ciało do białej kości.

W tej odmienionej hipostazie smagła, niemal europejska karnacja dziewczyny nabierała nasyconej, czekoladowej głębi, pokrytej lśniącym werniksem wilgoci. Jej beduińską, arabską dominantę dopełniał nagle ciemny, afrykański – egipski czy berberyjski – komponent, żarliwy i jeszcze bardziej dziki. Wtedy malowała usta jaskrawą, karminową szminką, a rozsiane smugi tego samego czerwonego pigmentu dostrzegłem na jej policzkach i w oprawie oczu.

„Gdzież on ją spotkał? – myślałem o pułkowniku, który sporządził wizerunek tej dziewczyny. – Jak nakłonił muzułmankę, żeby mu pozowała?”. Przecież wiadomo, że kiedy mężczyzna zostaje sam na sam z kobietą, to tym trzecim jest szatan.

W świecie islamu kobiece spojrzenie to ulotna kreacja sztuki patrzenia, przesłanie dla mężczyzny. Oboje znają dobrze mowę oczu i precyzyjne znaczenie nieuchwytnych znaków. I teraz, kiedy na mnie patrzy, córka ben Brahima kryje w swym spojrzeniu to, czego nie może wypowiedzieć głosem, a ja mam czytać z niego niesłyszalne. Odkryła twarz, lecz nie mogła zdjąć niewidzialnej zasłony dla swej czci, której godnie bronił majestat tego spojrzenia. To co powinno zostać dla świata zakryte, okryła tajemnicą, lecz promienie światła, iskrzące w toni oczu, niosły nieomylne przesłanie. Tam, w głębi, zwarły się w walce wielkie siły. Ukryła pod maską wyniosłego spokoju potęgę swej namiętności, lecz nie sposób oszukać łowcy spojrzeń. Wiedziałem, że jest córką pierwotnej, dzikiej potęgi bezkresnej pustyni, nieokiełznanych, gorących wichrów z serca interioru. Każdej nocy słyszała w ich wyciu szept demonów. I może miała już w sobie szesnaście biesów, jak mówili niektórzy, dlatego była taka piękna.

Trwała w bezruchu z tym spojrzeniem sfinksa, które nadawało jej rangę pustynnego bóstwa. Zdawała się dominować, lecz była to taka sama ułuda jak lśniące w pustynnym piecu tafle odległych akwenów. Wyzywający wzrok miał bronić tego, co uduchowione, delikatne i wystawione na cios. Ukryła pod nim swe uczucia i bezgłośne zmagania z samą sobą, na dnie duszy, gdzie kłębiło się w niej to najcenniejsze. Może to była szlachetność myśli, wykwint jej pragnień. A może grzech i wina. Jeszcze nie chciałem tego poznać, pamiętając o hadisie Proroka: „Obyś nie był z tych co zrywają zasłony i ujawniają tajemnice”.

Wiedziałem jednak, że to nie jest kobieta zamknięta pod żelazną pieczęcią w oczekiwaniu mężczyzny, którego imienia jeszcze nie zna. Jej ciało już wymknęło się spod władzy tego nieznanego człowieka, spod czyjejkolwiek władzy. Nawet jeśli została obrzezana, jak wiele Arabek z pustynnych krajów. Cóż uczyni jej ojciec, gdy prześcieradło po nocy poślubnej pozostanie białe! „Ale gdzież jest krew, moje dziecko?” – zapyta zdruzgotany, jak ten starzec z perskiej opowieści, zanim sięgnie po saîf.

Córka z rodu szejka ben Brahima nie została jednak w tamtych latach królową pustyni. Karawana siedemnastu wielbłądów przywiozła kiedyś do Kairu z morza ruchomych piasków Wielkiego Nefudu inną Queen of the Desert, rudowłosą Gertrude Bell. Tak samo jak księżniczkę Beduinów, Angielkę owładnęła miłość do pustkowia, którego ogrom, bezkres i milczące okrucieństwo oferowały „upojne potwierdzenie własnej siły” – albo śmierć. Któż ośmieli się zmierzyć z oceanem, w którym nie sposób zanurzyć wiosła, którego wody, stale połyskujące w oddali, są tylko mirażem. Kto odważy się istnieć w otchłani nicości, żyć otoczony widnokręgiem śmierci. Widok ten wzbudzał w Bell euforię, zanim nie odkryła, że Beduini w istocie nienawidzą pustyni, gdyż kochają wodę i zieleń oazy. Wtedy utraciła swą miłość, a morze piasków zamknęło nad nią fale. Nie wiadomo, co stało się z córką ben Brahima.

Pułkownik znał dziesiątki, może setki takich demonów pustyni. Oficer carskiej artylerii, podróżnik, egiptolog amator, wielbiciel kobiet, wina i polowań. W Egipcie poznał Howarda Cartera i uczestniczył w eksploracji grobowca Tutanchamona. Powstały wtedy cykle rysunków i płócien ze scenami z wnętrza komór grobowych, do których jeszcze wtedy nikt postronny nie miał wstępu. Pułkownik utrzymywał, że pełnił funkcję oficjalnego rysownika ekspedycji lorda Carnarvona i Cartera, a jego obrazy trafiły do kolekcji króla Egiptu, Fu’ada I. Był najciekawszym polskim malarzem-orientalistą swych czasów.

Miałbym z nim o czym rozmawiać, gdybym w porę trafił do Egiptu. O Beduinkach, których wtedy jeszcze nie poznałem, albo o rosyjskiej artylerii, którą poznałem dobrze na kaukaskim froncie pod Itum-kale, leżąc trzy kwadranse w płytkim okopie pod ogniem baterii pułkowych moździerzy. Albo innego dnia pod ognistym ściegiem poczwórnie sprzężonych sziłek, automatycznych armat Afanasjewa-Jakuszewa szyjących na wprost w czeczeńskie okopy, czy pod nawałą haubic, których pociski rozdzierały chmury nad nami w zenicie balistycznej paraboli. Beduinki były bardziej interesujące. Temat artylerii mógł się zresztą w ogóle nie pojawić. Raczej jednak Beduinki w zmienności świateł i zapachów pustyni, skoro już w czasie nauki w szkole oficerów artylerii przyszły pułkownik Aleksander Laszenko równolegle studiował malarstwo w petersburskiej akademii sztuk pięknych, gdzie został uczniem wielkiego mistrza Ilji Riepina.

Był Polakiem z kresowego majątku w charkowskiej guberni, ale do końca życia utrzymywał kontakty ze środowiskiem rosyjskich białych emigrantów. Nekrolog o jego śmierci w 1944 roku rodzina zamieściła w emigranckiej gazecie „Nowoje Słowo”, ukazującej się w Berlinie. Było to pismo literackie o wyraziście antysowieckim obliczu, jedyna rosyjskojęzyczna gazeta w III Rzeszy. Szpalty poświęcone szachom redagował w nim czwarty szachowy mistrz świata, Aleksandr Alechin. Po klęsce hitlerowskich Niemiec redakcja została oskarżona o kolaborację z nazistami, a redaktor naczelny, którego dopadli Rosjanie, spędził jedenaście lat w łagrach. Syn pułkownika Laszenki, z pokolenia Kolumbów, w 1939 jako harcerz wziął udział w bitwie nad Bzurą, walczył w obronie Warszawy, został podchorążym Związku Walki Zbrojnej i z siostrą Ludmiłą wstąpił do konspiracyjnej organizacji Miecz i Pług.

Najpierw udało mi się kiedyś kupić barwny drzeworyt, na którym pułkownik pokazał dość dwuznaczną scenę, zapewne inspirowaną malowidłami z grobowca Tutanchamona – Izydę karmiącą piersią młodego mężczyznę, Horusa. Lecz Izis, mimo boskiej krwi, nie była tak piękna jak córka ben Brahima, toteż wytrwale kilka lat jej szukałem. Tej prawdziwej i żywej księżniczki pustyni, o której może powiedział Prorok: „Padnijcie przed nią, bijąc pokłony!”.

Gdy ją w końcu znalazłem, pojawiło się pytanie, czy Laszenko rzeczywiście widział kiedykolwiek tę dziewczynę w takiej postaci, jak ją przedstawił. Czy mogła tak odsłonić przed nim czarne włosy, rozwiane na wietrze? Haram! Kiedyś jednak trafiłem na fotografię tańczących Beduinek, którą zrobiła w 1956 roku Inge Morath, austriacka fotograf od pierwszego wejrzenia zakochana w błękitnym koniu Franza Marca – odkąd ujrzała go jako czternastolatka na nazistowskiej wystawie sztuki zdegenerowanej. Uciekła od zgiełku świata i wojen na pustynię, gdzie spotkała tańczące Beduinki. Miały suknie z takim samym wycięciem na piersi jak modelka Laszenki, a ich rozwiane włosy pożerały powietrze niczym czarne płomienie.

Odtąd oglądałem ją każdego dnia, jak słońce gładzi o świcie jej policzki, a noc sypie gwiazdy na jej włosy. A ona trwa niewzruszenie, istny sfinks, z tym swoim kamiennym spojrzeniem miażdżącym na proch męską siłę. Z grymasem ust, który nie jest jeszcze uśmiechem, który zdaje się wyniośle odtrącać, lecz niekiedy przesyła zachętę, gdy nakładała na wargi szminkę.

Laszenko nie sygnował swojego dzieła na klocku, każdą odbitkę drzeworytu podpisywał odręcznie ołówkiem. Na dolnym marginesie umieścił też datę – rok 1936.

Ten znak czasu, niedbale naniesiony na papier, ukazał mi mroczny aspekt brawurowego portretu dziewczyny, przywiązany zresztą do każdego dzieła sztuki. Jeśli córka pustynnego szejka ben Brahima miała wówczas szesnaście lat, na ile wygląda, dzisiaj, kiedy piszę te słowa, musiałaby już przekroczyć setkę. Uświadomiłem sobie, że to piękno już dawno zapadło w nicość, tak jak ona sama rozwiała się w pustynny piasek, w pustynny pył.

Obraz predstawiająćy kobietę o ciemnej karnacji. Na głowie ma zwinięty biały materiał. Ma ciemne oczy i krótkie włosy. Patrzy na wprost/
Aleksander Laszenko, Córka ben Brahima, drzeworyt barwny z kolekcji Mirosława Kuleby

The post Córka ben Brahima (z cyklu „Obrazki z wystawy”) appeared first on Pro Libris.

]]>
Żywia pod własną obserwacją. O sylwetce twórczej Marii Fraszewskiej https://prolibris.net.pl/kuleba-o-fraszewskiej/ Tue, 21 Feb 2023 15:00:06 +0000 https://prolibris.net.pl/?p=7077 Mirosław Kuleba

The post Żywia pod własną obserwacją. O sylwetce twórczej Marii Fraszewskiej appeared first on Pro Libris.

]]>

Mirosław Kuleba

Żywia
pod własną obserwacją

O sylwetce twórczej Marii Fraszewskiej

– Forma to objaw jedynie zewnętrzności – mówi.

– Cóż więc jest poezją? – pytam.

– Ja jestem poezją – odpowiada z uśmiechem.

– A kim jest Żywia? – dociekam.

– To ja.

– Żywia obnaża kamień w embrionie – i to ty? A więc jest tylko śmierć?

– Och, to straszny wiersz… Bardzo okrutny.

– Po co?

– To wyraz mojej wiedzy o życiu.

Nasze pierwsze spotkanie przed laty. Zgromadzenie lokalnych poetów i zwykłych literatów, w miejskiej książnicy. Profesor Jan Kurowicki, liryczny szyderca, który tam ozdabiał głowy wybranych wawrzynem, sprawiedliwie rozdzielając zaszczyty i litościwe recenzje, jej przyznał laur poza konkurencją. „Co tam poezja, patrzcie” – powiedział, kiedy do nas podchodziła. Później niczego nie mówił, lecz widziałem, że stracił swój święty spokój, który nagle zaczął z nim igrać.

Poezja przybrała postać cielesną, ukrytą pod brązowym golfem o grubym splocie i stosowną resztą. Lecz była tam domyślnie i każdy z nas, poetów i literatów, i profesor-poeta (który chwilowo jakby wypadł z gry w oddalane zbliżenia), intensywnie się jej domyślał. A ona, Poezja, patrzyła na nas pacierzami bławatków i uśmiechała się zagadkowo, tasując własne wawrzyny.

A kiedy rozdała je niesprawiedliwie, poskramiając na chwilę modliszki w głowie, dociekałem Poezji źródeł. Była szczodra, otworzyła zdroje, które wzbierały w wazonie, i ubrała niebo w obłoki. Roje słów w nie brała, więc szybko straciłem nadzieję na poznanie istoty rzeczy, kiedy oznajmiła:

jestem tak niezrozumiała że cały czas

poświęcam na zrozumienie

siebie

Żywiorys: Żywia jest blisko nieba

Kiedyś sporządziła eksplikację swego żywiorysu, którą nazwała rozwinięciem prywatnym tematu w hołdzie epoce baroku i ku chwale kontrowersyjnym działaniom w układzie interakcjonizmu symbolicznego. Ekscerpt z dni i nocy kobiety subtelnej i lingwistycznie złożonej został podzielony na akty (bez podtekstów), pierwszy zaś akt opowiadał o tym, jak odkryła ukryte wartości „słowa pisanego”.

Jako dziecko długo nie mogła zrozumieć, dlaczego ludzie mówią sobie: dzień dobry, ale nie przywiązują wagi do tego, aby był dobry, tym bardziej że właśnie jest wieczór. Odnajdywała rzeczywistość zawartą w zdewaluowanym słowie – życzeniu. Teraz, po latach, już wie, że według teorii Simmela treść słowa została włożona w formę. Ta forma stała się schematem. „Pierwotny przekaz – treść, zmienił znaczenie, ale nadal pełni rolę symboliczną, w procesach więzi społecznych przełamuje bowiem pierwszą barierę obcości” – zanotowała w swoim żywiorysie.

To wtedy uwierzyła, że w literach mieszkają bajki. Wpatrywała się w druk. Szukała w wyrazach podobnych znaczków i rozdzielała litery, wsłuchując się w ich brzmienie. Pierwszym słowem, które rozszyfrowała, był wyraz „stoi”, który napisała w wersji łączonej: „100-i”.

Był to czas dzieciństwa, kiedy przy sięgała gwiazd, najbliżej nieba. A może jednak bardziej

                na ziemi

                w zbliżeniu

Żywiorys: Żywia garściami rwie strumienie

W akcie drugim opisała swoją metafizyczną śmierć kliniczną, czyli związek małżeński. Z podtytułem: „Jak z niczego otrzymałam nic”. Miejscem akcji była granica wsi i lasu, leśniczówka pod Zieloną Górą. „Skrót akcji: rozkład organiczny z wykluciem – zarodkiem nowego pokolenia”.

W akcji aktu drugiego swoje role grały:

– stara służbowa leśniczówka, z pierwszym przygłuchym sąsiadem mieszkającym na dziesięć rzutów kamieniem, wszystko za cenę odejścia z miasta i złudnego poczucia wolności („a to był pierwszy krok ku śmierci”);

– dach nad głową, do ciągłego inwestowania;

– meble kuchenne za pożyczkę dla młodych małżeństw;

– meble do pokoju (samochód dostawczy zawraca spod sklepu, wyładunek loco leśniczówka);

– ziemia uprawna dzierżawiona od państwa plus sprzęt z PGR (od państwa, ale na czarno);

– przedpłata na „malucha” i utrata miesięcznie 1/3 zarobków jedynego żywiciela rodziny.

Scenopis:

– hodowanie drobiu jako forma dożywiania lisów i zdziczałych kotów;

– hodowanie świni jako forma znęcania się nad zwierzęciem;

– hodowanie królików, czyli uciążliwe zrywanie trawy i buraków pastewnych, aby się przekonać, że królika zjeść nie można (chyba że jest się służbowym jamnikiem);

– hodowanie baranów na kożuch i kilogramy wełny, aby dziergać do starości;

– uprawa przydomowego ogródka jako forma przepędzania czasu do przyszłości.

W finale akcji scenicznej ofiara leśniczego spektaklu zaczyna zadawać pytania. Rwać strumienie miast włosów na głowie.

Żywiorys: Żywia zrywa wiatr z ziemi

Nadszedł zatem czas na akt trzeci, który jeszcze nie był kulminacją, chociaż Poezja uwolniła wtedy obrazy uwięzione w szybach. W sferze lingwistycznej i personalnej. Akt o tytule „Granice graniczności, wahania i niekonsekwencje, aż…”, był czasem dojrzewania wyfruwających nasion płomieni. Odkryła, że

         ktoś kiedyś rozwiał wiatr

         na wieczną tułaczkę

Zrozumiała, że wiatr jest tym drżeniem, które przenika jej ciało, kruszy skały i wietrzy zło. I zdecydowała:

                wizerunek wiatru

                na kształt i podobieństwo twoje

                uwieszę u szyi

Żywiorys: Żywia ściąga klątwę na wodę

Nastało „Nowe Życie Na Granicy Transcendencji, Wielki Rok 1990”. Wszystko wielkimi literami. Akt czwarty, o treści: wybuch twórczości poetyckiej. Niewątpliwie kulminacja sztuki scenicznej pisanej przez męczennicę tęskną, rozpiętą na tęczowych kolorach ros łąki. Radosny wylot ku niebu, ciała składającego się z niebytu. W rejony, gdzie mogło się może ucieleśnić.

W scenie pierwszej znajdowała swoje miejsce, które nie ma brzegów ani kształtów, za to istnieje samo w sobie i w przestrzeni. Była to lingwistyka. Z rozmysłem rozbijała słowa na dźwięki.

Następna odsłona była poszukiwaniem odpowiedzi na pytanie: czy możliwe jest, aby świat skończył się w momencie powrotu do swojego punktu wyjścia? Kiedy tak się dzieje? Jeżeli na świecie rośnie obszar nieświadomości, to następuje proces regresji, powrót do mitologicznego chaosu. Metaforycznie: powrót świata do punktu wyjścia. W pierwotnym chaosie tylko chaos jest bytem, innych nie ma. Nie ma Poezji, która staje się zupełnie rozwiana.

Scena trzecia to zapis erupcji komunikacji alternatywnej. Przyjaźń z Totartem, który wydaje w śladowym nakładzie Rozmowy mruczącej kotki z mrukliwym kotem. W „Metafizyce Społecznej”, alternatywnym dodatku do „Tygodnika Literackiego” redagowanym przez Totart, drukuje swoje poezje z tomiku, którego pierwotny tytuł miał brzmieć wzburzająco „puszcza dziewicza bańki nosem”. We fragmentach emituje go Radio Zachód, jako Obwarzanków marzące wianki. Drukuje w zrodzonym w podziemiu awangardowym „brulionie”. W zielonogórskim wydawnictwie AND wydaje tomik o tytule połowicznie skomercjalizowanym Wio w snach, ktorego treść zostaje wyróżniona nominacją do Lubuskiego Wawrzynu. Tak, to właśnie wtedy profesor Kurowicki dostrzegł w niej dziewczynkę, która jeszcze nie zdziczała w dorosłość.

A przecież patrzył na to samo, co ja – bukorodzicę o leniwych ruchach kotki, w której usta wlewało się światło.

Na samotną amazonkę, którą zobaczył poeta zielonego eteru, Czesław Markiewicz, jak przemierza jędrność semantycznych wertepów.

Żywiorys: Żywia dotyka kamienia do żywego

Opis sytuacji w akcie piątym, nie ostatnim: wzniosła desperacja, poczucie swobody i realizowanie się w wolności wyborów, brak mieszkania, pracy, meldunku w mieście Zielona Góra, brak kogokolwiek bliskiego i brak możliwości powrotu do… Cel: zdobyć meldunek, pracę i mieszkanie, dać poczucie bezpieczeństwa swojemu dziecku.

Rozwój sytuacji: jest ktoś bliski i jest jego artystyczny alkoholizm, czyli z deszczu pod rynnę; jak niemoc zmienić w moc; na dnie – grupa wsparcia – punkt odbicia – w górę – oddech i na wierzchu. Praca w firmie wysyłkowej (oszukiwanie, dla chleba: wielokrotne wpisywanie tych samych danych do bazy adresowej oraz stosowanie nadmiaru znaków, kropek, spacji; przy okazji praca na czarno, czyli wpisywanie adresów korzystając z komputera oszukiwanej już firmy). Dziennikarstwo, współpraca z lokalnymi tygodnikami i komputerową agencją prasową, zarobkowanie do określonych kwot, aby ominąć PIT-y, przy jednoczesnym zarejestrowaniu w urzędzie pracy jako bezrobotna (korzyści: ubezpieczenie zdrowotne i przedłużona wypłata zasiłku na dziecko). Literatura. Stała praca. Mieszkanie.

Dogłębnie gnębiące lata transformacji na kapitalizm. A wokół szklił szczaw traw, a w głowie, oprócz modliszki, miłowiosna w lilosnach.

Krajobraz wewnętrzny

Jest wytrawnym analitykiem swej wrażliwości, rozpiętej w nieogarnionej przestrzeni słowa. Sama powiedziałaby: analityczką. Zawsze z naciskiem na żeńską formę. Jest socjolożką i psycholożką, i pedagożką-moralizatorką (ja wolałbym analityka, gdyż, jeśli miałbym na chwilę pójść jej ścieżką, jaki widok znajdę po rozbiorze analityczki na części?).

Cały czas jest pod swoją obserwacją. „Świadomość samej siebie zapewnia mi intensywność przeżyć. Moje tu i teraz jest rozległe. Moja przestrzeń życiowa jest zależna ode mnie, od mojej świadomości tej przestrzeni. Jestem tu i teraz skutkiem przeszłości, a bramą ku przyszłości, progiem, który wciąż się przekracza. Najpierw bowiem przekraczamy granice w sobie. Pragniemy, a więc aby pragnienie zaspokoić, zakreślamy własną drogę prowadzącą do celu. Tego rodzaju rozumienie jest według mnie schematem – ruchomym. Z samego znaczenia semantycznego pojęcia schemat wynika, że jest to fotografia, czas i przestrzeń zatrzymane.

Schemat ten realizuje się w byciu – w przeżywaniu i działaniu tu i teraz z odniesieniem w jutro i z wiedzą przeszłości. To, co pozostawiam, jest przeszłością.

Istnieje zależność pomiędzy poczuciem wolności, świadomością i wyborami decyzyjnymi (moje JA jako wyznawca interakcjonizmu symbolicznego). Budowanie własnej tożsamości trzeba zacząć od stwierdzenia własnego języka, aby podać swoją definicję bycia w świecie. Człowiek stworzył z marzeń, z wyobraźni, z chęci polepszenia, udogodnienia życia, wdarcia się w los – systemy językowe, nowe wzory zachowań powstały na tej właśnie bazie. Język tworzy środowisko, ale też odrębny świat.

Widzenie życia, odbieranie i przekaz, jego interpretacja, możliwość zrozumienia, a więc też odnalezienie, potwierdzenie własnego życia (czyli proces samoświadomości) staje się możliwe poprzez mówienie. Opowiedziałam więc swoją historię. Stworzyłam też swój świat, opisałam go i przedstawiłam, wyciągnęłam z mroków podświadomości (lub nieświadomości) na światło dzienne. Tak naprawdę nie wiem, czy jestem twórcza, czy tylko odtwórcza, gdyż jeśli formy mam już w sobie, to jedynie wyciągam je z siebie i układam na swoje »potrafienie« (wobec takiego rozumowania szala przechyla się na: twórcza), na swoje możliwości, określone przez granice intelektu i emocjonalności, i na teraz, czyli w tym momencie, który zresztą już przestał istnieć.

To właśnie jest nasze ludzkie wieczne »wio w snach«. Sam tytuł zawiera informację o istnieniu. Wiosna, ruch i sen, przemijanie jako twórcza wartość życia. Co nas gna ku życiu? Nieświadomość? Wewnętrzny pęd, wieczne odradzanie, zieleń, odpoczynek, działanie, istota sensu jednostkowego? Zagłębiam się w czymś, do czego nie ma już szans powrotu, żyjąc tworzę kolejną odległość, która mnie oddala od początku. Mojego początku życia – ale to wciąż może być początek czegoś innego, innego życia, nowego dnia. Oddalamy się, ale i szukamy własnych korzeni, brniemy do początku. Ja znajduję go na drodze kształtowania się języka.

Żywi-ja

– Możesz to powiedzieć jeszcze raz? Jak do przyjaciela, nie ucznia?

– Mogę:

         żyję

         pod sklepieniem

         się w sobie

         żywię uczucia

         żywię się

         zajadam

         żywię psa i ogród

         żywi się mną

         żywioł

         oddycham chmurami

– Ale nawet jeśli opisuję słowem swoje uczucie, to nie zamykam się w swoich granicach – dodaje zaraz, jakby się bała, że ten wiersz będzie dla niej zbyt ciasnym mieszkaniem.

Wiolonczela twoich warg

Znalazłem jej wiersz, w którym wiolonczel grad cmentarzy drewno niewieścich warg.

– Tak naprawdę został tu opisany stan emocjonalny – wyjaśniła.

– Dosyć nieprzyjemna wizja. Sepulkralna. Drewno niewieścich warg… – protestuję.

– Najbardziej dominującym uczuciem związanym z bytem jest lęk. U podłoża każdego zachowania jest lęk, uświadomiony czy też nie. Ciemność prze. Prze konanie.

– Piszesz wiersze ze strachu?

– Piszę, bo się boję, że zostanę przemilczana. Że prze milczę, nie doznana. Nabieram ważności dopiero wtedy, kiedy mnie dostrzeżesz. Zaspokajam swoją potrzebę bliskości, gdy powierzam ci moją samotność.

– Podając mi wiersz? To wystarczy?

– Sprawna żonglerka słowem jest często początkiem drogi do osiągnięcia celu – uśmiecha się. – A służy ona do rozpoznania problemu. Jest narzędziem, lustrzanym odbiciem, parafrazą, jest początkiem wyjścia z chaosu, toruje drogę myśli, jest manewrowaniem.

– A ja pod tą nawałą, bezbronny…

– Każde użycie słowa już jest manipulacją. Wpływam na twoje emocje. Reagujesz.

– Czytając, mam podążać za tobą, czy do ciebie? – pytam, bo to ciągle niejasne.

Odpowiada:

                wyrzuć na brzeg

                palce aby ukołysały dłonie

Zasypia

Czuje, jak horyzont leży przytulony jednym policzkiem do ziemi. Uchem słucha jej tętna. Czas, wielki jak zając, czyni skoki w przestrzeni. „Nigdy” jest dla niej uroczym słowem, oznacza, że istnieje coś takiego jak „zawsze”. Ona nie jest z kamienia, nie może obruszyć się i osypać jak piasek. Zaledwie może urodzić śmierć i wiarę w słowa.

Pisze, że ziemia potrzebuje snu. Jedynie horyzont dba o ziemię, układa ziemię do snu. Tuli… tuli i ściska. Jak podejrzewa, może się okazać, że ziemi jest za ciasno w jednym miejscu. Horyzont ją tak opina, że brak jej tchu do kolejnych skrętów i okrętów. Gdyż okrętami ziemia płynie w kierunku snu. Chwiejnie masztem zaglądając do nieba.

Nie pamięta, która chwila składa się ze snu, a który sen z chwili? „Zmyślam, więc jestem. Konfabuluję, mogę pofrunąć daleko, a mogę też przysiąść na najbliższej gałęzi rozłożystego drzewa. Tak na wszelki wypadek. Gdybym się tak kiedyś rozgałęziła, wydłużyła i przeniknęła gdzieś w nieznane przestrzenie, na wszelki wypadek, zależny od przypadku…”

Rankiem znów może wyjść na ulicę. Biegiem na ulice! Dzień wstał, niezależny i piękny. Zaskoczenie rozchyla swą nagłość. Rozpina skrzydła namiotu chwili. Chwila brnie w chwilę. I za chwilę przeminie. Dzień tańczy przed nią, ponętnie kołysząc biodrami.

„Nie, nie, zacznę od skradania się. Będę szła powolutku i wszyscy ludzie będą patrzeć na mnie. Wszyscy ludzie. Nawet tam, w tłoku, wśród obcych i nieznanych mi ludzi nie ukryję swej samotności. Uczucie to zostanie tam wzmożone. Najprościej jest zabrać w drogę sam oddech.

Nie istnieje nic. Istnieje wszystko. Ale tylko to, co jest w tobie”.

Pieśń dla Mirona

– Kochany Mironie, męczysz się, masz swoje… – zaczyna z czułością, acz niepewnie.

Ja słucham. To muzyka dla Mirona. Tom Waits tonie w szklance whisky.

– Kochany Mironie… Kołyszę ku tobie moje mylne wzruszenia.

Muzyka, muzyka, Tom Waits charczy na szubienicy.

– Taki traf ci się. Zagubiłam się do ciebie.

Umarł. Nowa szklanka: żyje.

– Uciekłaś.

– Wiedziałam, że to jeszcze nie jest ten czas.

– Ciągle uciekasz.

– To czas ucieka. Kiedy mówię „jestem”, już byłam. Ale też kiedy mówię „jestem”, to dopiero będę.

– Która z nich jest teraz ze mną?

– Ta, której dotykasz. Dotknij mnie. Do tykaj…

* * *

– Kim więc jest Żywia? – pytam, bo nigdy nie wiem, czy mówi do mnie wierszem, czy sobą.

– Żywia jest obłokiem.

– A może zejść na ziemię?

– Żywia jest mną w obłokach, jeśli jesteś ze mną.

The post Żywia pod własną obserwacją. O sylwetce twórczej Marii Fraszewskiej appeared first on Pro Libris.

]]>
Pomyślałem, że zostałem usprawiedliwiony z tego, co zrobiłem. Z Mirosławem Kulebą o Bogu, kobietach i myślistwie rozmawia https://prolibris.net.pl/szott-kuleba/ Mon, 20 Feb 2023 18:00:40 +0000 https://prolibris.net.pl/?p=6895 Mirosława Szott

The post Pomyślałem, że zostałem usprawiedliwiony z tego, co zrobiłem. Z Mirosławem Kulebą o Bogu, kobietach i myślistwie rozmawia appeared first on Pro Libris.

]]>

Pomyślałem, że zostałem usprawiedliwiony z tego, co zrobiłem

Z Mirosławem Kulebą o Bogu, kobietach i myślistwie rozmawia Mirosława Szott

 
Mirosława Szott: Panie Mirosławie, niech zgadnę: nie przepada Pan za spotkaniami autorskimi?
Mirosław Kuleba: 

Moja niechęć do publicznych wystąpień, jak sobie tłumaczę, bierze się z powagi, z jaką traktuję słowo. Pisząc, przykładam wielką wagę do znalezienia najwłaściwszych słów, moje rękopisy zawsze były pełne skreśleń i poprawek, i świadomość tego, że w rozmowie mogę użyć słowa mniej odpowiedniego, niż bym chciał, po prostu jest paraliżująca. Jako dziennikarz zadebiutowałem, wygrywając pierwszy ogólnopolski konkurs miesięcznika „Reporter”. Napisałem reportaż o środowisku moskiewskiej bohemy, do którego trafiłem w latach 80., a ponieważ byłem wtedy zupełnie nieznany, jury było przekonane, że nagradza Hannę Krall. Krystyna Goldbergowa, szefowa jury, diva reportażu, o której pewnie Pani słyszała, powiedziała mi wtedy: kiedy pisze ci się zbyt łatwo, odłóż pisanie. Tego się trzymam. Nigdy nie pisze mi się zbyt łatwo. I to przekłada się też na to, co mówię.

Szkic wykonany i wycieniowany ołówkiem. Lewa strona jest jaśniejsza, znajduje się tam okno, za którym widać górę. W środku stoi kielich w kształcie czaszki, po środku lampka, której nóżka splata się na wzór podwójnej helisy, po prawej gąsiorek na wino, z głową w środku. Głowa ma zamkniętej oczy. Prawa strona jest ciemniejsza.
Zawsze Pan pisał?

W liceum zacząłem pisać traktat filozoficzny, na szczęście zakończony na trzeciej stronie. Nie zdałem egzaminu wstępnego do krakowskiej ASP, poległem na akcie, pierwszy raz rysowałem nagą kobietę, a modelka była bardzo ładna – i w ten sposób utwierdziłem się w przekonaniu, że wcale nie chcę malować, chcę pisać. Na moim weselu w Moskwie, miałem wtedy dwadzieścia trzy lata, solista baletu, który był świadkiem, zapytał, co chcę w życiu robić. „Chcę pisać” – odrzekłem, wypuszczając kłąb dymu z fajki, którą dodawałem sobie powagi. Byłem wtedy wiecznym studentem budownictwa, dyplom po dziesięciu latach, odebrany z dziekanatu po dwudziestu trzech. Zatem od zawsze miało być pisanie. Ale dlaczego? Odpowiem żartem, słowami bodaj Saszy Czornego (Aleksander Glikberg): „Więc rok już cały w sobie to rozważam / I wciąż mi geniusz mój jest niepojęty”. Geniusz – to Glikberg tak sam o sobie, nie o sobie sam ja.

Nie chciał Pan zdawać na ASP drugi raz?

Chciałem próbować drugi raz na ASP, był taki plan, ta naga modelka miała nawet sporą siłę przyciągającą, ale już po pierwszym semestrze na WSI zadzierzgnęliśmy tak mocne więzi koleżeńskie, że odpuściłem. A może już wiedziałem, że nie tędy droga? Malowanie jest o niebo nudniejsze niż pisanie.

Mnóstwo Pan pisze (na różne tematy) i wydaje. Ale jest Pan także bibliofilem i kolekcjonuje ciekawe książki. Które są dla Pana najcenniejsze?

Otóż najważniejszy w moim księgozbiorze jest Słownik języka polskiego Lindego, pierwsze, wspaniałe, sześciotomowe wydanie lwowskie z 1858 roku. Uwielbiam te księgi, często do nich zaglądam, kiedy pracuję i dla przyjemności. Ileż tam słów, które już wypadły z obiegu, ich paralele w rozmaitych językach, związki z innymi, często już zapomnianymi, słowami. Dla mnie to ciągle żywe źródło, z którego czasem czerpię. Na przykład słowo cekwart, które pojawia się w eseju Goldene Dächels z tej ostatniej książki, znalazłem właśnie u Lindego, i nigdzie więcej. A wśród cymeliów są też książki z podpisami bądź dedykacjami autorów, tych młodszych – dla mnie. Przed kilkunastoma dniami wylicytowałem na aukcji książeczkę Stanisława Przybyszewskiego Szopen a Naród, z jego autografem i odręczną numeracją egzemplarza. Chciałem to mieć ze względu na młodopolską sławę autora, a także dlatego, że w dziwny sposób splotły się moje losy z historią jego żony, Dagny Juel Przybyszewskiej. Byłem w Tbilisi w czasie, gdy ekshumowano jej ciało, grób był świeżo rozkopany. Poznałem się z dyrektorem cmentarza, pisałem o tragicznej śmierci jego córki, zamordowanej na ulicach Tbilisi w czasie rosyjskiej interwencji, kiedy Gorbaczow chciał obalić Gamsachurdię. Ojciec starał się o uznanie jej za świętą gruzińskiej cerkwi! Pokazał mi film z podniesienia szczątków Dagny. Poruszył mnie widok wspaniałych, rudych włosów, po stu latach jeszcze spowijających czaszkę, no i sama historia jej śmierci – zastrzelił ją młody kochanek, który zaraz potem popełnił samobójstwo. I teraz nikły ślad tego Przybyszewskiego, który na chwilę ożył w mojej wyobraźni, z jego rudowłosą Dagny, ślad w postaci zapisu fioletowym atramentem, trafił w moje dłonie. A ja jestem myśliwym, który całe życie bada ślady (w naszym języku łowieckim: tropy, ale człowiek zostawia w tymże języku nie trop, lecz ślad). Dlatego to kupuję. Żeby być trochę bliżej.

Domyśla się Pan doskonale, jakie jest moje wyobrażenie myślistwa. Wysłałam Panu niedawno zdjęcie z jelonkiem i opis Jacka Dehnela z Fotoplastikonu. Rozmawialiśmy o tym. Zdaje się, że ja tego zupełnie nie rozumiem.

Wyczuwam w Pani, obawiam się, nieprzejednaną oponentkę, jeśli chodzi o myślistwo. Ponieważ zdaję sobie sprawę, z czego biorą się takie postawy, a jest to w moim przekonaniu po prostu dobroć serca, zachwyt nad każdym istnieniem, zwłaszcza tak pięknym jak wiele zwierząt, na które się poluje – nie będę szukać argumentów na obronę swojej dawnej pasji. Wiem, że będą zawsze słabsze wobec przekonania, że każde życie zasługuje na szacunek i ochronę. Tyle, że ja też tak uważam. A jednocześnie jestem myśliwym, to paradoks (nie mam tu na myśli specjalnego typu dubeltówki), zdaję sobie z tego sprawę. Ubodła mnie Pani trochę z pomocą tego jelonka. Domyślam się, że Dehnel był poniekąd Pani reakcją na te sceny myśliwskie z moich fotografii. Rozumiem sprzeciw wobec zadawania śmierci, które wydaje się istotą myślistwa. Ale gdyby ten sprzeciw był konsekwentny, pozbawilibyśmy się możliwości jedzenia mięsa, nawet ryb. Jest zatem zrozumiały emocjonalnie, lecz nie racjonalny. Przy czym łowiectwo nie jest żadnym sportem (takie ujęcie byłoby trywializowaniem), nie jest rodzajem rekreacji (to byłoby nawet perwersyjne), ani tylko gałęzią gospodarki. Myślistwo to misterium, w którym myśliwy staje się częścią natury i działa wedle jej praw. Owszem, jako drapieżnik, ale to dlatego, że czworonożni drapieżcy musieli ustąpić pola człowiekowi. To w naszych warunkach. Są jednak jeszcze takie miejsca jak Syberia, południowoamerykańska pampa, gdzie też polowałem, czy wiele innych niemal bezludnych obszarów, gdzie polowanie nadal jest niezbędne dla przetrwania. Nie ma innego sposobu zdobycia mięsa w syberyjskich wioskach na Dalekiej Północy, gdzie nie hoduje się bydła czy świń, bo nie byłoby czym ich karmić, niż polowanie bądź hodowla reniferów – które przecież też trzeba zabijać. Ale myślistwo, kiedy nie jest związane po prostu z koniecznością zdobywania pożywienia, może oferować emocje niedostępne w żaden inny sposób. Dam Pani przykład z mojego życia.

Między dwiema czeczeńskimi wojnami pojechałem do Czeczenii na polowanie w górach. W miejscu, które znałem z czasów wojny, zwanym Trzy Baszty – gdyż na jednej z gór stały tam ruiny trzech dawnych budowli obronnych – znajduje się niemal pionowa skała ogromnej wysokości. Z dołu, z doliny, gdzie mieszkałem u ludzi, którzy od pokoleń byli właścicielami tej ziemi i trzymali duże stado krów, widać było na tym urwisku miejsce, gdzie pojawiały się codziennie koziorożce kaukaskie. To piękne zwierzęta z szablastymi, karbowanymi rogami, endemity, których jest mało. Latem mają rudą suknię z białym szalem, cap waży sto kilo. Wychodziły na skały, gdzieś tam znalazły słone miejsce i zlizywały sól. Widzieliśmy je codziennie, lecz na swoich wysokościach były niedostępne. W żaden sposób nie można było ich podejść na strzał, z żadnej strony. W określonych porach schodziły jednak na sam dół, napić się wody z potoku u stóp skały.

Bardzo chciałem upolować takiego koziorożca z olbrzymimi rogami. Mam takie, o długości ponad metra, ale to nie jest moje trofeum. Poprosiłem staruszka, który był tam najważniejszy, żeby pozwolił mi strzelić jednego kozła. Nikomu na to nigdy nie pozwalał. Nawet w czasie wojny, kiedy według Koranu wolno zabijać dzikie zwierzęta na mięso, zabraniał bojownikom do nich strzelać. Były dla niego świętością.

Dla mnie zrobił wyjątek. Dlatego, że w czasie wojny służyłem, cudzoziemiec, w ich armii. A teraz byłem gościem na specjalnych prawach. Uprosił go syn, który przyniósł mi pozwolenie od ojca, ale też powiedział, że ten prawie zapłakał, kiedy już dał zgodę. Poszedłem na upatrzone miejsce, skąd było do wodopoju niedaleko, jakieś dwieście metrów. Miałem karabin snajperski. Stary kozioł zszedł do wody pierwszy, późnym popołudniem. W lunecie miałem go tak blisko, że mogłem policzyć włosy w jego brodzie. Ale w głowie miałem obraz tego staruszka ze łzami w oczach. Kiedy wróciłem do obejścia bez kozła, on tak się ucieszył! Odtąd stałem się dla niego jakby drugim synem. Powiedział, że jeśli chcę, odda mi na skłonie doliny kawałek ziemi, gdzie mogę zbudować dom i mieszkać w nim do końca swoich dni. Był to niebywały zaszczyt, w tej społeczności całkowicie zamkniętej na obcych, kierującej się normami adatu surowszymi niż szariat. W której rodowa ziemia ma cenę krwi. Kto wie, może jeszcze kiedyś przyjmę tamtą propozycję? Tyle że dzisiaj w tej dolinie jest jedna z rosyjskich warowni na Północnym Kaukazie, strzegąca górskiego szlaku z doliny Arguna do Inguszetii. I nie ma już ani jednego koziorożca, Rosjanie wybili je wszystkie od razu, jak tam przyszli, z broni maszynowej. I tak jestem szczęśliwy, że wtedy nie strzeliłem.

Dwóch leśniczych z bronią

Dlaczego chciał Pan wcześniej zastrzelić tego rzadkiego koziorożca?

W tym właśnie kryje się odpowiedź – to bardzo cenna zdobycz, z powodu rzadkości, piękna, ekskluzywności polowania. Nie chodziło o mięso. O trofeum już raczej też nie, mania zdobywania wybitnych trofeów minęła mi już po dwudziestu – wtedy – latach polowania. To raczej egzotyka tej zwierzyny. Myśliwi jadą na safari, żeby polować na zwierza, którego nie spotkają w swoim lesie. To było też na tej zasadzie. Jedyne miejsce na świecie, gdzie żyje ten koziorożec, jedyna okazja w życiu, aby na niego zapolować. Pragnąłem tego i swego dopiąłem.

Ale wydarzyła się ta historia ze starym, ten jego żal, który mnie dość poruszył, bo Czeczeni to twarda nacja, i było jeszcze coś. Wojna, którą miałem tuż za plecami.

Po zakończeniu we wrześniu 1996 roku pierwszej wojny z Rosją, podczas której służyłem jako ochotnik w czeczeńskiej armii, było to moje pierwsze polowanie. Kiedy złożyłem się do tego kozła, mając go na pewny strzał, dopiero wtedy poczułem tę emocję, która kazała mi odłożyć broń. Musiało do tego dojść, żeby to się ujawniło. Wyraźnie odczułem, że nie chcę go zabić.

Od tamtego dnia jeszcze kilka razy strzelałem do zwierzyny, ale szybko przestałem, bo coraz silniejsze było to uczucie, że tego nie chcę, i już od wielu lat, chyba od dwudziestu, nie strzelam. Mam broń, jestem nadal myśliwym, ale nie strzelam. To efekt tamtej wojny, nie moich przemyśleń albo jakiejś sentymentalnej słabości. Imperatyw, mający swoją przyczynę w innym strzelaniu. Domyśla się Pani, o czym mówię. Byłem snajperem.

Na zdjęciu znajdują się dwie postacie jadące na koniach trzy konie. Po bokach mają bagaże. Są w lesie.
Wspomniał Pan, że teraz pracuje nad książką o zielonych kwarcach. Wydobywanie kwarcu to chyba też rodzaj tropienia, myślistwa?

Czy emocje przy kopaniu kamieni (tak mówimy: kopanie, chociaż jest to często kucie skał przecinakiem i młotem) są podobne do polowania? Otóż nie. Zasadnicza różnica jest taka, że polując, mam do czynienia z żywymi istotami, więc ważny jest kontekst etyczny, związany z zadawaniem śmierci. Świadomy i etyczny myśliwy nie traktuje tego w kategorii rozrywki, nawet zabawy – to byłoby trywialne, prostackie. Polowanie ma wymiar mistyczny, ujawniający się szczególnie w przypadku prawdziwie niebezpiecznych polowań na wielkie drapieżniki, często objęte tabu, a nawet kultem, jak np. niedźwiedzie u myśliwskich ludów tajgi. Zapewne części polujących jest to obce, ale dla tych bardziej świadomych swojej roli jest ważne. Być może nawet z czasem to poczucie jedności z naturą i swojego w niej miejsca pogłębia się, dojrzewa, a nawet – jak u mnie – prowadzi do tego, że przestaje się strzelać do zwierzyny. Nie mówię, że już nigdy nie zapoluję, kiedy będę mieć okazję strzelić krokodyla czy archara, ale przestało to stanowić przedmiot mojego pożądania.

Natomiast poszukiwanie kamieni to rodzaj hazardu, przygody, właśnie rozrywki. Myśliwy musi wykazać swój kunszt, aby zdobyć zwierzynę, która przewyższa go pod wieloma względami; poszukiwacz kamieni zdaje się na swoje szczęście. Nieraz kopałem z przyjacielem, któremu szły prasiolity jeden za drugim, a mnie cały dzień – nic. Ale bywało też odwrotnie. Oczywiście: aby zlokalizować miejsce, w którym warto pracować, trzeba sporo wiedzieć.

Skąd zainteresowanie kamieniami?

Jakoś od dzieciństwa fascynowały mnie kryształy, w liceum wybrałem klasę biologiczno-chemiczną, żeby dowiedzieć się o nich więcej i kiedy powiedziałem o tym naszemu wychowawcy, który był chemikiem, zaraz wciągnął mnie do kółka takich pasjonatów i musiałem startować kilka lat w olimpiadach chemicznych.

Kryształ to dla mnie uroda świata skupiona w maksymalnie skondensowanej formie – w postaci krystalicznej sieci. Nie ma tu nic zbędnego, są tylko atomy pierwiastków rozmieszczone według ściśle określonego, niezmiennego, boskiego porządku. Tylko jedna istota, stojąca na szczycie porządku Stworzenia, przewyższa kryształ, ale tylko kryształ – w postaci ametystu, topazu czy rubinu – mogę wziąć do ręki i podziwiać, potem schować w gablocie wyłożonej czarnym aksamitem, i tam będzie na mnie czekać. Mam go całkowicie w moim władaniu. Z tą istotą wyższą jest to niemożliwe. Ani z pięknym zwierzęciem, na które polowałem (może jeszcze tylko niektóre książki są takimi klejnotami, pewna muzyka – lecz w innym wymiarze). Béla Hamvas, który uwielbiał kamienie szlachetne, bawił się w swojej wyobraźni: chciał, aby posiadany przez niego rubin zamienił się w kobietę, ta zaś w wino, które on wypije. Jakoś tak to było. Zobaczył ten proces, jak napisał w Filozofii wina, w swojej najpiękniejszej medytacji w wiosennych sadach Bereny nad Balatonem. Mnie też bardzo pociąga taka transmutacja, może dlatego gromadzę drogie kamienie? Mam znajomego szlifierza w Strzegomiu, który nadaje moim kamieniom szlif brylantowy bądź inny, na jaki mam ochotę. To mi daje gwarancję, że kamienie w mojej kolekcji nie są syntetykami, jak większość tego, co się dzisiaj sprzedaje na rynku.

Teraz też nie jestem takim poszukiwaczem kamieni, jak większość tego towarzystwa, która interesuje się minerałami – mnie pociągają konkretnie kamienie szlachetne i ozdobne. Nie zbieram minerałów. Uganiałem się za kryształami – ametystem, kwarcem, morionami, za agatami, chryzoprazem, opalami. Opale przewyższają inne kamienie niezwykłą urodą, swoją zmiennością. Mam niewielkie opale etiopskie z Welo, barwy brązowawej, a kiedy się je obraca, zapalają się w nich zielone i czerwone płomienie. Przez kilka lat kopałem z przyjacielem wyłącznie prasiolity, przepiękne zielone kwarce, które są ekstremalnie rzadką odmianą barwną, znaną tylko z kilkunastu stanowisk na świecie. Być może żadne ze znanych nie jest tak bogate jak to na Baraniej Czubie w masywie Sokołowskich Wzgórz, o którym napisałem książkę.

Ta doskonałość kryształu, o której Pan mówi, jest uchwytna, pewna. W odróżnieniu od Boga, jeśli założyć Jego istnienie. Doskonałość w mikroskali świadczy o doskonałości całości?

Bóg nie daje nam pewności. Daje wolność. Pewność odebrałaby nam tę wolność. Wiara też nam nie daje pewności. W przeciwnym razie byłaby niepotrzebna. Dlatego nie można przeprowadzić matematycznego dowodu na istnienie Boga. Volkoff o tym ładnie napisał w Kronikach anielskich. Ktoś powiedział Janowi Pawłowi II, że nie wie, czy wierzy, ale że szuka Boga. A papież mu odpowiedział – na tym właśnie polega wiara. Te słowa dają mi nadzieję, mnie i każdemu.

Wiara nie pozwala utracić danej nam wolności. Ateiści, którym się wydaje, że wiara ich zniewoli, sami skazują się na życie w celi, a nad głową mają tylko pustkę z kosmicznym szmelcem. „Jeśli założyć jego istnienie”. Zakład Pascala nie polega tylko na tym, żeby zapewnić sobie wygraną, gdyby… To zakład o życie w dobru. Oczywiście, można to osiągnąć także bez wiary. Ale Bogu, jeśli założyć Jego istnienie, chyba właśnie o to chodzi, o nasz wybór dobra, nie zła? Jeśli usunąć dwa filary, na których spoczywa cała reszta: Bóg istnieje i dusza jest nieśmiertelna, wszystko sprowadza się do tego, że kamienie urodziły siebie same, oczywiście w dużym skrócie. Pani Mirosławo, z Bogiem może jest tak, jak z Pani pisaniem. Piszesz, gdyż odczuwasz brak, za czymś tęsknisz. Może to cała prawda o pisaniu. I o Bogu. Tęsknota za czymś, co się chce pochwycić, choćby tylko myślą. Albo to stworzyć, jeśli nie wpada nam w dłonie.

Czy gromadzone kamienie pomagają Panu doświadczać harmonii świata? Czy może porządkują Panu bycie w świecie?

Harmonię świata odnajduję tylko w kobiecie. W sobie – tylko, kiedy ona jest najbliżej. Kamienie, choćby najpiękniejsze, są tylko po to, aby je rzucić kobiecie pod nogi.

To dosyć heroiczna postawa. Wydawało mi się, że te doskonałe kamienie, które Pan kolekcjonuje, jednak emanują czymś dobrym, a ich wewnętrzny porządek przenika warstwy świata/Pana. A może są jakimś dostępnym wzorem na wyciągnięcie ręki? Czy są tylko niepotrzebnym (dla mężczyzny) pięknem?

Rozumiem, że w kwestii harmonii świata mówi Pani o heroicznej roli kobiety? Gdyż chyba nie jest heroizmem wyznawanie takiego poglądu? Pierwszym dziełem sztuki stworzonym przez człowieka była Wenus paleolityczna; zdaje się, że ostatnio znaleziona w Hohle Fels liczy sobie 40 tysięcy lat. Ten, kto ją wyrzeźbił, słyszał już muzykę sfer niebieskich zaplątaną w jej włosy. Znosił piękne kamienie, aby z nich zrobić dla niej paciorki. To z tamtych dawnych czasów są te drogie kamienie, którymi obsypuje się kobiety. Nie dlatego bynajmniej, że te kamienie są bez wartości – wręcz przeciwnie: dlatego, że nie istnieje nic droższego niż te kamienie.

A może szukanie równowagi na zewnątrz jest tylko bezużytecznym wysiłkiem zabierającym czas? Chyba że „to wino jest kobietą”? Jak w eseju Maitrank z Enografii mistycznej miasta Thalloris – „w pełni swej łagodności i okrucieństwa”.

Możliwe, że ma Pani rację, rezygnując z poszukiwań harmonii w otaczającym nas świecie. Ale jesteśmy jego częścią, więc może nie ma jej nigdzie, w nas także. Pewnie dlatego mówi się o muzyce sfer niebieskich, Hildegarda z Bingen nawet próbowała ją zapisać. Bliżej niczego nie widać, nie słychać. Buddyści obiecują najlepsze po śmierci, tyle że nirwana oznacza nieistnienie w każdym wymiarze. Ja tej harmonii jednak poszukuję, to się zdarza, są takie chwile. Może się Pani z tego śmiać: stałem nagi na strasznym mrozie, na Syberii, na Dalekiej Północy. Wybiegliśmy z ruskiej bani, rozpaleni, gdyż Rosjanie rozgrzewają banię do niemożliwości. Wybiegliśmy, aby wytarzać się w śniegu albo zanurzyć w świeżo wyrąbanej przerębli, w rzece Konda, aby ochłonąć, a potem znów wrócić do bani. Ale spojrzałem do góry, gdyż na niebie działo się coś dziwnego, i oniemiałem. Nade mną, w samym zenicie, płonął trójkąt, z którego na wszystkie strony świata wylewały się strugi światła. To był ten sam trójkąt, jaki widujemy w przedstawieniu Trójcy Świętej, oko Boga wpisane w geometryczną formę, pewnie chrześcijańska reminiscencja egipskiego oka Horusa, udjat. Widziałem kilka razy zorzę polarną, ale nigdy nie został mi dany taki znak. Żaden z moich towarzyszy polowania nie widział czegoś podobnego. Euforia, pewnie też sporo wódki. Stałem tak kilka minut, nagi, bosy, mokry, w całkowitej jedności z wszystkim, co mnie otaczało i co było nade mną. Z Nim?

Wino, które jest kobietą, to idea Béli Hamvasa. Z jego inspiracji napisałem esej Goldene Dächels, w którym właściwie podążam drogą pewnej wizji Hamvasa. Kobieta, której ciało ogień w kominku wydobywa z ciemności, nadając jej wygląd jakiegoś posągu czy mechanizmu wykonanego ze złotych blach – rzecz dzieje się w willi słynnego zielonogórskiego jubilera, zamienia się w wino, płynne złoto tej winnicy Sendlera, następnie w precjozum zbudowane ze szlachetnych kamieni, by w końcu odzyskać swoją rzeczywistą postać. Tak, tutaj kobieta jest winem. W takich okolicznościach nie jest to trudne.

Jak Pan rozumie to, co zdarzyło się na Syberii? Objawienie?

To zdarzenie na Syberii nie było objawieniem, nigdy nie dostąpiłem czegoś takiego. Ale, jak uczy dzisiejsze czytanie z Izajasza – Bóg jest z nami zawsze. Emmanuel. Dlatego wiara nie potrzebuje objawień ani cudów. Dla mnie to był znak tajemnicy. Nie będziemy wiedzieć wszystkiego, ignorabimus. Tajemnicy w sensie jakiegoś dobrego przesłania, bynajmniej nie złowieszczego, ostrzeżenia czy groźby skierowanej do grzesznika. Jak ta tęcza, która rozpięła się nad szczytami Kaukazu w chwili, kiedy wracałem z naszych pozycji bojowych w górach do Itum-kale, a potem dalej, do Polski. Niebo zrobiło się nagle granatowe i ukazała się na nim tęcza o tak
intensywnych barwach, że na fotografii, którą wtedy zrobiłem, wygląda jak namalowana. Oczywiście zaraz przychodzą do głowy biblijne reminiscencje, Potop i znak przymierza. Wtedy tak pomyślałem i byłem taki szczęśliwy. Pomyślałem, że zostałem usprawiedliwiony z tego, co zrobiłem.

Wtedy, w Czeczenii, z jakiegoś powodu zostałem oszczędzony. To, co przeżyłem, w swojej wymowie było niczym Objawienie, nie będąc nim w sensie teologicznym, w Dzienniku snajpera jest tylko prawda. Moi towarzysze broni modlili się do Allaha, ja miałem swoją ścieżkę, którą po latach błądzenia wróciłem do Kościoła. Po bierzmowaniu odszedłem daleko, to się zmieniło po Czeczenii, po wielu latach.

Mirosław Kuleba na Syberii. W Syberyjskej czapce. W śniegu po pas.
Ciekawa jestem, jakie pisałby Pan wiersze? Może Pan pisze? Może Pan napisze? Bo to taka mocna kondensacja słów i dążenie do ich układu jak w krysztale (podejrzewam). Chętnie przeczytałabym.

Nie będę pisać wierszy. Proza daje mi wolność, którą cenię nade wszystko, w pisaniu i w życiu. Poezja wymaga dyscypliny. Słusznie Pani określiła poezję jako kondensację słów i budowanie z nich układu krystalicznie doskonałego. W prozie słowo jest materiałem, w poezji ma znaczenie samo w sobie, więc staje się absolutem. A zresztą, czy nie znajduje Pani poezji w moim pisaniu?

Opis dziewczynki z pierwszokomunijnego zdjęcia jest dla mnie bardzo poetycki, ale nie chciałabym go widzieć pokrojonego na wersy. To jest dla niego idealna forma opisu tych wszystkich detali, łodyżek, haftów, guzików na butach. Skąd w Panu taka czułość na drobiazgi, których większość ludzi (nie tylko mężczyzn, ale też kobiet) by nie dostrzegła?

Opis dziewczynki, który Pani wydał się bardzo poetycki, został w istocie zrobiony przez inżyniera. Albo myśliwego. Albo reportera, dla którego niezbędne jest „mięso” (nie w jakimś wynaturzonym sensie, tylko jako dziennikarska materia). Istotny jest najmniejszy szczegół. Zwłaszcza u takiej rozkwitającej kobiety. Pominięcie ważnej koronki, niedopięcie jednego guzika botków może spowodować nieodwracalną traumę.

Ma Pani rację, że poezja pozwala dotknąć i smakować słowo. Ale zarazem nakłada pewien rygor, którego tak nie odczuwam, pisząc prozę, chociaż również przykładam największą wagę do znaczenia, konotacji i metafizycznej, niewidocznej treści słowa. To właściwie domena poezji. Można też pójść w drugą stronę, maksymalnej redukcji – zdaje się, że tak zrobił Hemingway, który podobno pisał codziennie rankiem dwa tysiące słów, a potem chyba do wieczora prawie wszystkie skreślał, skoro zostało to, co widać. Zostawił tylko najpotrzebniejsze, za to mają siłę boksera wagi ciężkiej.

Dla mnie w tym właśnie tkwi sens poszukiwania formy: forma to budowanie własnego świata ze słów. Dlatego jest tak ważna. Słowa są tylko budulcem. Forma tworzy z nich katedrę. Albo szałas.

Czy tu jest już jakaś ocena poezji/prozy wyrażona w pojęciach katedra/szałas? Nie ma Pan czasem wrażenia, że w szałasie ze słów można niemal dotknąć poezji? Być bliżej budulca niż w katedrze?

To było o wyższości formy genialnej, która stanowi fundament i ramy arcydzieła, nad każdą inną. Dlatego mamy katedrę w postaci Sklepów cynamonowych, a wokół bezkresne obozowisko wędrujących po manowcach literatury.

Nie zawsze bym oceniała katedrę wyżej. Wydaje mi się, że doskonała forma katedry nie zawsze sprzyja dotknięciu czegoś metafizycznego. Szałas jest pierwotny, dziki. Jak wiersz Papuszy. Katedra to niezaprzeczalne piękno, intelektualizm, chłód. Szałas to instynkt.

To bardzo ciekawe, co Pani mówi o spontaniczności w pisaniu, o „instynkcie” poetyckim, który prowadzi najkrótszą drogą do metafizycznego przeżycia. Dzieło musi otwierać dla nas inną rzeczywistość, inną niż ta, którą znamy, aby było ciekawe. Kiedy Jan Bułhak, Edward Hartwig, Ryszard Horowitz albo, sięgając bliżej, Czesław Łuniewicz, robią fotografię, ma to inny wymiar i znaczenie niż czyjeś selfie. Pojawia się zatem kwestia: świadoma kreacja versus spontaniczność i przypadek. Czy można napisać dobry wiersz, notując z marszu pijane rojenia? Pewnie tak, nikt się nawet nie zorientuje. Zresztą, dadaiści robili coś takiego. Moim zdaniem, to jednak droga donikąd.

Wyobrażam sobie, jak Czesław Sobkowiak pisze wiersz, popijając swoje wino porzeczkowe i podjadając królika w potrawce, może nie w katedrze, ale w pokoju z dobrze napalonym piecem, a Mietek Warszawski siedzi pod świerkiem (lipą?) i śpieszy się, żeby skończyć, zanim zamkną jedyny sklep z piwem w Laskach. Obaj są tak samo prawdziwi. Prawdziwi poeci. Każdy w swoim rozpoznawalnym świecie.

Do egzaminu wstępnego na ASP w Krakowie przygotowywał mnie Marian Szpakowski, który był naszym sąsiadem, mieszkał i miał pracownię piętro wyżej. Kiedyś zwrócił uwagę na jeden z moich obrazków olejnych, pochwalił. On był abstrakcjonistą, pewnie dlatego spodobała mu się ta kompozycja – taszystowska, w stylu Pollocka. Było mi głupio, ale jednak wydusiłem z siebie, że to po prostu moja paleta, kawałek kartonu, na którym mieszałem farby. Wybrnął z tego, mówiąc, że czasem przypadek daje taki ciekawy efekt. Czyli musi być świadome budowanie formy, nawet jeśli wznosimy dziki szałas. Ale znów najpiękniejsza treść bez formy to czysta grafomania albo jakieś pismo użytkowe.

Zatrzymał Pan sobie tę paletę?

Paletę wyrzuciłem, ale maluję nadal, Pani Mirosławo – słowem. Kiedy zdawałem na ASP modny był hiperrealizm, w Teatrze Stu miał swoją głośną wystawę Beksiński, ja też zostałem trochę tym uwiedziony, stąd te moje pracowite autoportrety, które Pani wysłałem.

Autoportrety są mroczne i bardzo interesujące. Twarz mężczyzny odbita na naczyniu wygląda, jakby ważył się jego los. Chciałabym wiedzieć, co zrobi.

Co zrobił ten chłopiec widoczny na szkle? Ten obraz powstał, kiedy zmarł osiemnastoletni towarzysz całego mojego dzieciństwa, mieszkający za ścianą, drzwi w drzwi, też Mirek. Pękło naczynko w mózgu. Miałem od niego płytę Nalepy Modlitwa, to leciało i rysowałem. Do dzisiaj nie mogę słuchać tej muzyki.

Dziękuję za rozmowę.
Mirosłąw Kuleba w mundurze. Obok niego stoją dwie Czeczenki i Czeczen w dresie. Lata 90-te. Na głowie ma beret, na ramieniu broń. Na nosie ciemne okulary, pod nosem wąs.

The post Pomyślałem, że zostałem usprawiedliwiony z tego, co zrobiłem. Z Mirosławem Kulebą o Bogu, kobietach i myślistwie rozmawia appeared first on Pro Libris.

]]>
Bomster https://prolibris.net.pl/bomster/ Sun, 25 Sep 2022 08:05:12 +0000 http://prolibris.net.pl/?p=566 Mirosław Kuleba

The post Bomster appeared first on Pro Libris.

]]>

Mirosław Kuleba

Bomster

(fragment książki Enografia mistyczna miasta Thalloris)

Bomster to wino z winnic niezbyt odległego miasteczka Babimost, królewskiego miasta Korony Polskiej, którego nazwę Niemcy skrócili do rzeczowego Bomst. Ponieważ winnice zostały tutaj rozbite rzekomo na wilgotnych glebach, wydartych nadrzecznym łęgom i bagiennym olsom, po całych Prusach rozniosła się sława miejscowego wina jako matki wszystkich kwasów.

To ciągłe polowanie, napięcie zmysłów, już tyle lat. Odpływa spopieloną rzeką marzenie, zachwyt przegląda się w zwierciadle prawdy. Pasja, moja pasja wielka, gaśnie każdego dnia w coraz głębszym cieniu i ustępuje przed powabem wieczornej ciszy. Pozostał mi tamten pierwszy strzał, niespodziewana zdobycz, której już nigdy później nic nie przewyższyło. Nagle na leśną drogę wypadły skądś dwie dziewczyny, za nimi kundelek. Zamarły, widząc myśliwego. Wtedy jeszcze chodziłem do lasu w sortach jak spod igły, jeszcze nosiłem zamszowe rękawiczki i kordelas z chirurgicznej stali, pięciostrzałowy automat. Zanim rzuciłem to wszystko w cholerę. Potem były sezony myśliwskie na Syberii, niedźwiedzie w barłogu, głuszce na toku, egzotyczne łowy, wszędzie kobiety, ale wówczas polowałem jeszcze w dziewiczej puszczy Weyssenhoffa, zielony soból. I panny.

Ta starsza, na oko licealistka, rudowłosa koza na bladych szczudłach, machnęła teatralnie i pochwyciła pieska na ręce. Nie wolno w lesie puszczać psa luzem, strzelało się wtedy kłusujące psy i koty. Pamiętam jej oczy niebieskie, szeroko otwarte z nagłej konfuzji. Trochę jednak rozbawione – rude bywają złośliwe. Młodsza nie odezwała się ani słowem, zawstydzona. Poszliśmy razem do wioski zaszytej w lasach pod Babimostem, w łowisku pełnym jeleni i kozłów o parostkach skręconych motylicą. Mieszkało tam sporo Łemków, wysiedlonych po wojnie z Bieszczadów.

Dziewczęta miały usta fioletowe od soku leśnych jagód. Jej usta miały smak leśnych jagód, słodki i cierpki. Moja sarna w fioletowej sukni, o grzęzach białych jak śnieg, z rudym fartuszkiem, który płonął ognistą czerwienią. Na próżno tej nocy księżyc łowców pokrył knieję galwanicznym srebrem. Zamiast polować błądziłem w winnicy. Miała dawać najbardziej kwaśne wino świata, a spływała słodkim kagorem, pod koronami spadających gwiazd i przed zielonym ikonostasem. W aurze świętości młodzieńczego zachwytu, niewinności myśliwskiego trafu i przemożnej siły okoliczności.

Pozostawiają tropy, ślady stóp na piasku i na lustrzanej posadzce, zgniecione prześcieradła. Ciemność nasyconą zapachem, wzniecanym przez namiętność. Strefę ciepła w zasięgu rąk, bezwładne ciało astralne porzucone w chwili zapomnienia. Mogę przywołać twój obraz z pamięci, gdzie trwasz ciągle w tym samym pokoju, z tym samym od lat gestem, z kroplami wina spływającymi na piersi i brzuch, kiedy półleżąc, podnosisz pełny kielich do ust. Topografia miłości. Spotkania tysięcy ścieżek, spośród których jedna przyprowadzi ciebie. I te, które się nie przetną, przechodzisz obok, nigdy cię nie dotknę, przemijasz nie doznana, nie ucieleśniona. Chociaż – wszystkie drogi wszystkich ludzi spotkają się kiedyś ze sobą, co wynika z istoty nieba i z rachunku prawdopodobieństwa. Z reguł geometrii, gdyż nie ma na ziemi dwóch równoległych losów. Nie istnieje twoja doskonała kopia, sobowtór powtarzający zapis genotypu, który determinuje wiele spraw, choćby miłość. Miłość nie poddaje się regułom, decyduje niepowtarzalna inteligencja, ale jest też coś zwierzęcego, co unieważnia rozum i kalkulacje. Nie poddaje się woli. Jest błogosławieństwem, bo oto okazuje się, że jest coś, czym nie potrafimy pokierować zgodnie z własnym interesem. Spospolitować w pogoni za pieniędzmi i znaczeniem. Co potrafi zaprzeczyć naszym ambicjom, a nawet woli przetrwania za wszelką cenę. Jest taka siła. Pozostaje tylko kwestia, czy to nie jest ten zatruty owoc z drzewa poznania dobra i zła.

Była tam wówczas winnica pełna owoców białych i gorących, których smak pamiętam. Minęło pół wieku, a ciągle czuję pod palcami jędrność świeżych jagód odlanych w srebrze księżyca i wzbierających młodym sokiem. Winnica ścieliła pode mną nagie łono, jej krew tętniła w giętkich latoroślach, którymi mnie oplotła, a wokół burzył się i dusił nas zapach schnącego siana. Winnica napoiła mnie swym winem, płynnym srebrem, którym ociekała tej nocy. Nocne niebo nad nami miotało zielone iskry świetlików i wypełniało się nazbyt śpiesznie różową poświatą brzasku.

A dwuznaczna sława babimojskiego wina, jako kwasu trawiącego granit, żelazo i diament, trunku z jeziornych szuwarów, okazała się bańką mydlaną, kiedy na wielkiej degustacji w Niemczech wina z tego regionu przyrównano do najlepszych reńskich rieslingów. Zachwyt koneserów wzbudził czerwony bomster z „Château Bomst”, nazwany pompatycznie łzami świętego Piotra, Lacrimae Petri. W nawiązaniu do patrona miasta, które ma w herbie dwa skrzyżowane klucze Piotrowe do nieba. Jako wspomnienie krwawych łez apostoła, płynących każdego wieczoru, kiedy nad kubkiem wina wspominał, jak zaparł się Boga tamtej nocy, zanim zapiał kur.

Pamiętam wciąż te łzy przelane u schyłku srebrnej nocy, trofeum i smutek myśliwego, korale na sarniej sukience.

Karafka z winem, kieliszek i jabłko postawione na stole, okrytym białym obrusem

The post Bomster appeared first on Pro Libris.

]]>