Pocztówka z wakacji

Paweł Słójkowski

Pocztówka z wakacji

 

To były słowa z zamierzchłej przeszłości, która wydarzyła się, wybrzmiała, nie zmieniła absolutnie nic i zgasła, jak odpalana tysięczny raz zapalniczka, która przez tygodnie jest kompletnie pusta w środku, ale jakimś cudem wciąż działa. Dochodzi do tego, że nie chcesz jej wymienić i łudzisz się, że będzie cię ratować już zawsze.

Wtedy Janek mówił coś o jointach i właściwie tyle pamiętam, że te zlepki głosek wylatywały z jego ust i niezbyt nas obchodziły – jeśli było coś do palenia, to paliliśmy, ale nie, żebyśmy się na tym znali. Mogli dorzucać do nich oregano albo rozmaryn, zeschniętą domową roślinkę, namoczoną w wybielaczu i ususzoną na kaloryferze przy brudnych skarpetach. I tak byśmy się nie zorientowali.

– Znajomi przywozili mi te wasze warszawskie, no i w sumie tobym wolał, żeby nie przywozili, bo były za ciężkie. Widziałem wszędzie obłe potwory bez rąk i kręgosłupów, podchodziły tak blisko i prawie mogłem poczuć, jak ocierają się o mnie – ciągnął, a my uchylaliśmy się przed jego wzrokiem. Wszyscy myśleliśmy, że po prostu to właśnie on musiał trafić na ten wybielacz.

Obłe potwory bez rąk i kręgosłupów. Chciałem mu powiedzieć, że może to wcale nie przez jointy, bo taka jest większość ludzi. Sami nie byliśmy dużo lepsi, jakby tak spojrzeć na nas z boku, jak siedzieliśmy przy stole – jeden niewielki i zgarbiony, drugi nabity mięśniami, które wisiały na nim jak skóra na psie, trzeci już w ogóle wielki i nieproporcjonalny, grubo ciosany, z gigantyczną głową i czubkiem z jasnych włosów, które wyrastały z niej jak liście.

Później wrócę do jego słów, bo będą wśród rzeczy, które po nim zostały. W końcu kto mógł wiedzieć, że to nie skończy się dobrze?

– Po tych wrocławskich to siedzisz w miejscu albo tylko trochę się poruszasz, ale delikatnie, o centymetr albo dwa, żeby było jeszcze wygodniej. Roztapiasz się na kanapie, sięgasz po piwo, bierzesz ostatniego łyka, tak żeby coś zostało na dnie, potem wrzucasz tam papierosa, on wydaje ten odgłos, wiecie, takie pssst…

No kto mógł wiedzieć? Świeciło słońce, był daleko od domu, uśmiechał się i prowadził ten mętny monolog, przekonany, że tylko wypełniania czas, którego zostało mu od cholery i jeszcze trochę. Będę to pamiętał dziesięć i piętnaście lat później, tę miękkość i rozluźnienie, ten stan, w którym człowiek nie spodziewa się tego, co zmierza w jego stronę, co czeka tuż za rogiem. Nieważne, ile masz w sobie uroku, którego nie da się wyuczyć.

***

W końcu wstaliśmy, trzeba było iść. Pies biegał między nami z patykiem w pysku, obijał łydki i tłukł golenie. Wielkie czerwono-czarne mrówki przegoniły nas z serca lasu, dmuchaliśmy na nie papierosowym dymem, na ich wielkie głowy, na oczy jak guziki. Żyły za krótko, żeby to przyniosło skutek. Odeszliśmy, pokonani, cali w pocie i gigantycznych bąblach, ledwo widząc na oczy. Komary były jak ptaki, ich skrzydła łamały się z trzaskiem jak zapałki. Traciliśmy krew i energię, nasz strach dało się poczuć tak jak słodki zapach zgnilizny, rozkładu. Może to byliśmy my, może to były drzewa, ale coś na pewno nim emanowało.

Wszystko zamykało się wokół nas, tak jak dłoń zaciska się w pięść, ciała drętwiały od tego ciśnienia. Mogliśmy tylko zaciskać zęby tak, że aż krwawiły dziąsła. Las się kończył, wysokie trawy na polanie były jak żywe, falowały w rytmie naszych oddechów, chmury zmieniały kształty i każdy widział w nich coś innego. Ale nawet kiedy bardzo wytężaliśmy wzrok, tak bardzo, że aż łzawiły nam oczy, żadne z nas nie zobaczyło tego, co nadchodziło.

***

Pod domem kundel robił kółko za kółkiem, rył w ziemi, niszczył grządki, skakał przez krzaki. Łapał w zęby ten cały świat, a kiedy już wyrwał z niego tyle, ile chciał, położył się na ziemi i ciężko dyszał. Wystarczało mu pięć minut w cieniu, potem znów poderwał się i zniknął w lesie na kilka godzin.

Kiedy wrócił, śmierdział bagnem, pachniał mchem, piana kapała mu z pyska. Usiedliśmy naokoło niego, wyjmowaliśmy mu kleszcze jeden po drugim i paliliśmy je na paznokciach. Kurczyły się i wyginały, a potem były martwe już do końca. W nocy odgłosy rykowiska jeleni rozchodziły się na całe kilometry. Nie da się usłyszeć nic piękniejszego i nic bardziej niepokojącego jednocześnie.

***

Słońce zawisło kilka metrów nad naszymi głowami, prawie mogliśmy go dotknąć. Chroniła nas przed nim tylko skóra, brązowiejąca z każdą chwilą. Kiedyś matki smarowały nas kremem na plażach Kołobrzegu, Jastarni i Ustki. Teraz sami zajmowaliśmy się sobą, palce zagłębiały się w skórze tak, jakby miały ją przebić i wyjąć coś ze środka.

Dla Janka las był przerażający. Krzyczeliśmy za nim, żeby dał spokój, ale on tylko kroczył przez ciężkie, nagrzane powietrze. Pięćdziesiąt metrów przed pierwszymi drzewami usiadł na trawie, plecami do lasu. Nigdy nie siada się plecami do lasu.

Cieniutkie igły wbijały się w jego kark – czuł, że ktoś patrzy. Przeczesywał wzrokiem drzewo po drzewie i w końcu zobaczył twarz, wychylającą się zza sosny. Był za daleko, żeby widzieć szczegóły, za blisko, żeby udawać, że to coś innego. Wyglądała jak tania maska na Halloween, bezkształtna i płaska. Nawet nie drgnęła. Próbował ją ignorować, ale z każdą chwilą rósł w nim niepokój. Spojrzenie odprowadzało go, kiedy odchodził pokonany.

***

Wieczorem rozpaliliśmy ognisko i patrzyliśmy na płomień – telewizję biednych ludzi. Mówiliśmy o strachach, na początku tych zwykłych, jak węże czy krokodyle, potem znacznie gorszych, o samotności i rozpływaniu się w nicości.

Kiedyś przyznał mi się, że jako dziecko bał się wszystkiego. Kiedy rodzice zostawiali go samego w domu, działy się potworne rzeczy. Torebki przemieszczały się z jednego miejsca na drugie, wyrzucały z siebie zawartość, puszki w śmietniku odginały się, by wrócić do dawnego kształtu. Szklanki ruszały się na suszarce, spadały talerze, wymięte plakaty odpadały od ściany, z których odchodziła farba, odsłaniając nieznane mu warstwy, życie, którego nie powinno być.

Tak, w końcu powiedział nam o tej twarzy. Przed niektórymi rzeczami można uciekać, ale nie można uciec. Na granicy nocy i dnia obudził się, szukał jej w ciemności. Siedział skulony przy zapalonym świetle. Ono zawsze pomaga, ale pomaga tylko na chwilę.

***

Wiatr porywał kartki papieru, zapalniczki, puste i pełne butelki, słowa. Następne miały być domy, krowy i krzyczący ludzie. Mieliśmy bilety na najlepsze miejsca apokalipsy. Wszędzie o niej trąbili, z radia rozlegał się głos: zostańcie w domach, zamknijcie drzwi i okna, módlcie się, żeby zagłada przeszła bokiem… Błyskawice rozdzierały czarne niebo, wielkie krople deszczu uderzały o nasze czoła. Schowaliśmy się jak tchórze, wszystko po prostu przetoczyło się nad nami. Potem nastała cisza, ta niema, najgorsza groza. Wyszliśmy z domu, trawa była mokra i śliska. Skakaliśmy salta do dmuchanego basenu, pluskaliśmy się w nim i chlapaliśmy jak dzieci. Żyliśmy, jeszcze do końca lata. Te kilka późniejszych miesięcy to już inna historia, taka, której nie pisze się na pocztówkach z wakacji.