Piotr Gulewski
Deformator
– I to wszystko na dziś – oznajmił Juzo, właściciel warsztatu, dokręcając ostatnią śrubkę na protezie ramienia klienta. – Proszę poleżeć jeszcze moment, żeby skończyła się kalibracja z układem nerwowym.
Pacjent podziękował uprzejmie. Nie była to jego pierwsza wizyta, ale Juzo wolał zawsze przypominać. Zwłaszcza odkąd mechaniczne modyfikacje ciała stały się popularne. Świadomi tego, że co by się im nie stało, zawsze będzie można to naprawić, ludzie zaczęli stawać się coraz bardziej lekkomyślni.
– Gdyby czegoś pan potrzebował, będę na zewnątrz. – Skinął głową w kierunku balkonu i odszedł.
Znalazłszy się na świeżym powietrzu, Juzo zapalił papierosa i oparłszy się o balustradę, spojrzał na ulicę. Obserwowanie przechodniów relaksowało go. Szukał wśród nich posiadaczy protez i innych zewnętrznych implantów. Jeszcze rok temu dostrzegał pojedyncze przypadki, lecz teraz, gdzie jego oczy by się nie zatrzymały, tam kogoś znajdował. Nawet jeśli te osoby nie były klientami jego warsztatu, Juzo odczuwał dumę. Technologia zdążyła już pomóc tak wielu… W tym jemu samemu. Dwadzieścia lat temu Juzo stracił w wypadku prawą nogę i dopiero przy pomocy mechanicznej protezy, którą sobie samodzielnie skonstruował, stanął w końcu na obu nogach, przy okazji odkrywając życiową pasję. Niespodziewana okoliczność wybiła go jednak szybko ze wspomnień.
Po przeciwnej stronie ulicy stała dwójka młodych ludzi ubranych w białe uniformy – chłopak i dziewczyna. Musieli być rodzeństwem, bo oboje mieli identyczne, krótkie bladoblond włosy i wydatne kości policzkowe. Dwójka rozpaczliwie próbowała zdobyć uwagę tłumu, wpychając wręcz na siłę ulotki. Cokolwiek reklamowali, skoro nikogo to nie obchodziło, Juzo stwierdził, że jego również nie powinno.
*
Minęły dwa tygodnie. Tego dnia Juzo miał umówioną wizytę pewnej kobiety, która potrzebowała implantu skóry twarzy. Było to dość niecodzienne zamówienie, po którym spodziewał się u pacjentki oparzeń czy innych widocznych obrażeń, lecz takowych wcale nie miała. Okazała się młoda i atrakcyjna, bez żadnych ściśle medycznych powodów do operacji. Juzo zapytał ją, dlaczego zgłosiła się do niego. Odparła:
– Wtedy nigdy nie przestanę być piękna.
Klient to klient. Wie, co dla niego najlepsze. Juzo przekonywał się przez całą operację. Mimo to, kiedy podał kobiecie lusterko, by mogła przyjrzeć się końcowym efektom, nie potrafił podzielić jej euforii. Zafascynowana swoim nowym wyglądem pacjentka nawet nie dostrzegła grymasu wątpliwości, jaki pojawił się na twarzy mistrza warsztatu. Pożegnawszy ją, Juzo udał się na balkon zapalić.
– Czy aby na pewno było to konieczne? – mruknął, przypatrując się obłokom wydmuchanego dymu.
Na drodze, tym razem trochę dalej od warsztatu, znowu stało rodzeństwo agitatorów. Ostatnio często tu bywali. Od czasu do czasu pojedyncza osoba nawet się zatrzymała, by ich chwilę posłuchać.
– Syn tamtego faceta musi być ich rówieśnikiem – zauważył.
W wypadku, w którym w młodości Juzo stracił nogę, uczestniczył drugi samochód. Jego kierowca zginął na miejscu. Dziecko jadące z tyłu miało więcej szczęścia. Juzo marzył, żeby odnaleźć i zadośćuczynić sierocie, lecz to było niemożliwe. Nikt nie podałby mu potrzebnych danych. Zwłaszcza, że nie był pewny, czy to był w ogóle chłopiec.
*
Miesiąc później. Juzo wciąż z trudem przyzwyczajał się do tego, że przez niedawno wprowadzone zarządzenia jego warsztat przemianowano na klinikę, a on sam zyskał tytuł doktora. „Ustawa antydyskryminacyjna”, bo tak nazywało się nowe prawo, sprawiła, że przychodnia Juzo wypełniła się po brzegi pacjentami, którzy nie byli ani trochę podobni do jego poprzedniej klienteli. Ich ciała miały w sobie już tyle metalu, że momentami zapominało się, że wciąż są ludźmi.
– Mimo wszystko, w środku nadal jesteśmy tacy sami. – Juzo westchnął, przykucając na balkonie.
Nie miał nawet nastroju na oglądanie przechodniów. Po prostu zamknął oczy i myślał. Zarówno o tym, co jest, jak i o tym, co było. Miał wtedy 18 lat. Wracał późną nocą pijany z imprezy. Prawo jazdy posiadał od paru tygodni, ale brawura wzięła górę. W pewnej chwili przysnął z nogą na gazie. Zniosło go w lewo. W najgorszym możliwym momencie. Prosto na czołówkę z nadjeżdżającym pojazdem. Prosto do życia pełnego wyrzutów, w którym nigdy nie znajdzie odkupienia, niezależnie ilu ludziom pomoże.
W tym czasie naprzeciw kliniki kilku policjantów, z których każdy miał wszystkie kończyny mechaniczne, rozganiało grupę gapiów, a jasnowłose rodzeństwo wymykało się w boczną uliczkę.
*
Kolejne tygodnie mijały. Juzo jakoś odnalazł się w fali drastycznych zmian, jakie wstrząsnęły społeczeństwem. Ludzie bez protez byli już mniejszością. Najwidoczniej tak musiało być. Wszystkie głosy wątpliwości, jakie przewijały się wokół, zdawały się zanikać. Wbrew obawom, które gdzieniegdzie się wcześniej pojawiały, posiadacze mechanicznych udoskonaleń wcale nie stawali się obywatelami pierwszej kategorii. Aż pewnego dnia Juzo stracił tego pewność…
Od samego poranka w poczekalni kliniki panowało nadzwyczajne poruszenie. Pacjenci w małych grupkach zażarcie dyskutowali o czymś półgłosem. Juzo nie potrafił stwierdzić, o co dokładnie chodziło, więc z ciekawości wyłonił się ze swojego gabinetu. Kiedy jednak został dostrzeżony, wszystkie rozmowy nagle wygasły. Zapanowała nienaturalna głucha cisza.
– Czy coś się stało? – spytał.
Nie otrzymał jakiejkolwiek odpowiedzi. Jedynie pogardliwe spojrzenia wbiły się w niego na moment, jakby popełnił niewybaczalne wykroczenie. Wobec tego wzruszył niepewnie ramionami i oświadczył:
– Następny, proszę.
To zdarzenie nie dawało Juzo spokoju. Gdy tylko nastał czas przerwy, zamknąwszy za sobą klinikę, udał się do pobliskiego sklepu kupić gazetę. Liczył, że naprowadzi go to na trop wcześniejszego zamieszania i miał rację. Już na pierwszej stronie znalazł się krzykliwy nagłówek: „Partia Postępu zakańcza ucisk syntetycznych”. Syntetycznymi nazywano obecnie osoby, u których ilość mechanicznych implantów w ciele przekraczała 50 procent. Mieli od teraz zyskać wiele przywilejów kosztem „organicznych”. Między innymi priorytet w kolejkach do lekarzy, osobną komunikację miejską, prawo do utworzenia przestrzeni z zakazem wstępu dla organicznych, a także sporo innych.
– To ktoś ich uciskał? – W zdziwieniu odłożył gazetę na półkę.
Wracając do siebie, Juzo zastał przed budynkiem sporej wielkości tłum. Nie byli to jednak pacjenci czekający na jego powrót. Przebiwszy się przez gąszcz ludzi, Juzo zobaczył, że zebrali się oni, by obejrzeć jego zdewastowaną klinikę. Wszystkie przednie szyby były rozbite, drzwi frontowe wyłamane, a nad całością górowało złowieszcze graffiti, które przedstawiało w połowie metaliczną czaszkę ze świecącym czerwienią okiem.
*
Uprzątnięcie zniszczeń zajęło Juzo cały wieczór. Musiał zająć się wszystkim osobiście, bo żadna firma remontowa nie była dostępna w tak krótkim czasie, a na domiar złego policja uznała jego zgłoszenie za mało istotne. Zamalował dzieło wandali, jakoś naprawił drzwi i zamówił nowe szyby. Szyby… Przeklęte szyby. Gdyby nie one, mógłby już jutro otworzyć się jak zwykle, a tak czekał go zastój. Wciąż rozmyślając o tym, jak jego krzywda została zlekceważona, Juzo położył się spać.
Obudził go dźwięk tłuczonego szkła. W pierwszej chwili Juzo uznał go za część snu, ale trzaskający szum, który potem nastąpił, zaniepokoił go. Zerwał się gwałtownie i zamarł. Jego mieszkanie płonęło. Zanim zdążył się ruszyć, kolejna zapalona butelka wleciała przez wybite okno i wybuchła tuż przy jego łóżku. W panice strzepnął z siebie kołdrę, która zajęła się ogniem. Dobiegły go okrzyki z zewnątrz, gdzie zebrały się nieprzebrane masy zamaskowanych ludzi. Z krzykiem rzucił się ku drzwiom.
Juzo musiał uciekać. Mieszkał na piętrze swojej kliniki, ale było z niej inne wyjście niż front, przed którym czekali napastnicy. Jeśli udałoby mu się do niego dotrzeć, będzie w stanie zawiadomić odpowiednie służby. Może tym razem posłuchają… Nie dane mu było jednak spełnić tego zamiaru.
Kiedy Juzo był już w połowie schodów, poczuł nagłe uderzenie w tył głowy. Poleciał do przodu i upadł boleśnie twarzą o podłogę. Jego ciało zdrętwiało. Metaliczny posmak wypełnił jego usta. Choć słyszał wszystko jak przez taflę wody, przebił się do niego stukot czyichś obcasów. Wkrótce został uniesiony do pozycji siedzącej.
– Witaj, deformatorze – przywitał go kobiecy głos.
W jej właścicielce Juzo rozpoznał agitującą w okolicy dziewczynę. Oprócz zwykłego białego stroju miała na sobie krwiście czerwoną pelerynę i trzymała w ręku okazałej wielkości młotek. Osobą, która trzymała Juzo, musiał być jej brat.
– Nie mogliśmy doczekać się spotkania z tobą. W końcu, po tych wszystkich latach… Dlatego właśnie wybraliśmy ciebie za pierwszy cel.
– Kim jesteście?! Czego chcecie? – Juzo zapytał nieprzytomnie.
Dziewczyna zaśmiała się. Emanowała niewyobrażalnym fanatyzmem.
– Oczyścić ten świat z plugastwa, jakim ty i tobie podobni go wypełniliście. By sprawić, że człowiek odzyska swoje człowieczeństwo i przestanie być mechaniczną karykaturą. A oprócz tego… – Zamachnęła się młotkiem. Cios był na tyle potężny, że proteza Juzo roztrzaskała się, a on zawył z bólu.
– Pomścić ojca, którego nam odebrałeś. Na naszych oczach – dokończył chłopak.
Gdy lina zaciskała się na jego szyi, Juzo pogodził się z losem. Demony przeszłości nareszcie go dogoniły. Zawiśnie w imię rewolucji, zapomniany przez większość, zapamiętany wyłącznie jako „deformator” przez tych, którzy nie mogli pogodzić się ze zmianami.