Na chałupki

Ryszard Jasiński

Na chałupki

 

W jesienno-zimowe wieczory chodziliśmy na chałupki.

Mamusia wiodła mnie do swoich koleżanek. Jedna z nich kupiła Barkarolę. Radio miało wmontowany gramofon i szafirowe oko. Słuchały płyty z piosenką Filipinek, rozmawiały o modzie. Tato tej koleżanki wołał, by nie słuchać Niemena, wyjca, jak to określił bez ogródek.

Do jednego mego dziadka na chałupki schodzili się koledzy. Był ułanem, walczył we wrześniu 1939, uciekł z niewoli, wrócił do domu tylko w gaciach i koszulinie. Miał gniadosza, murowaną oborę. Chłopi szanowali go, rozprawiali z nim o polityce, koniach, uprawie ziemi. Był chłopskim filozofem, co przejawiało się w jego słowach: „Nie poli się” (nie pali się).

Najbardziej lubiłem iść na chałupki z drugim dziadkiem.

Szliśmy do gospodarza, co się zowie. Miał dwa gniadosze, po wodę nie chodził do studni, jak wszyscy we wsi, gdyż w sieni zainstalował hydrofor. Dziadzio czerpał wodę ze źródła, dwa wiadra kołysały się na nosidłach, woda rozchlapywała się, wsiąkała w kurz drogi. Kładłem się na próchniejącej deszczułce, by pić wprost ze źródła, a z dna przyglądała mi się ropucha.

Chałupa gospodarza składała się z dwóch izb przedzielonych sienią, z niej przechodziło się do stajni, obory, kurnika i chlewu. W izbach była polepa. W mniejszej izbie znajdował się sklep. Sklep! Pożal się… U powały dwa lepy, na których dogorywały muchy. W kącie piec, przed ladą beczki z kiszonymi ogórkami, można było je nabierać gołymi rękoma. Na ladzie waga, słoje z moskalikami. Przy ścianie półki na słodycze, przyprawy, alkohol. Pod półkami przegródki na kaszę, cukier, sól, ryż.

Do sklepu wchodziło się z sieni, do której wiodły drzwi z podwórka leżącego tuż przy nieutwardzonej drodze. Latem pył, w roztopy i po ulewie bajorka po kostki.

W izbie mieszkalnej panoszył się piec chlebowy i piec do gotowania. We wnęce między piecem a szafą niemal na oczach chłopów przybyłych na chałupki przebierały się do snu gospodyni i jej córki. Obok szafy dwa złączone ze sobą drewniane łóżka z siennikami wypchanymi słomą. Siedzieliśmy na ławie naprzeciw rozgrzanego pieca. Dziadzio, który przed wojną był parobkiem, w kąciku, nie włączał się do pogaduszek. Nie miał konia. W naszej jednoizbowej chałupce nie było sieni, z podwórka od razu wchodziło się do kuchni, z której okna widok na obornik sąsiada. Dziadzio to zapewne mistyk. Jako jedyny we wsi u trzech węgłów posadził lipy, a u czwartego węgła grochówkę (jabłonka). Siadywał na żerdce i medytował, mając nogę założoną na nogę. Na chałupkach od czasu do czasu huśtał mnie na kolanach, wołał: „Opa! Opa!”. Co chyba oznaczało: „hop, hop do góry”.

Chłopi pili piwo, palili sporty, swarzyli się, wspominali, komentowali wiejskie zdarzenia. Zawsze głośno. Wesoło! Ciasno jeden przy drugim. Im więcej kufli piwa, tym radośniej, często sprośnie. Najstarsza córka gospodarza stała przy piecu. Na blasze smażyła placki z ziemniaków pokrojonych na plastry.

Czupurna zima zaległa w sadzie. Chciałem istnieć na zawsze w tej jednej chwili. Na jodełce żarzyły się lampki, w bombkach odbijały się twarze. W mojej głowie było wiele miejsca na to, co nie mną. Jakżeż pragnąłem słuchać! Przeczuwałem, że mam słyszeć, widzieć i… Trzeciej części zadania jeszcze nie potrafiłem zdefiniować.

Chłopi spierali się o koniec świata, gdyż rozniosła się wieść, że do klubokawiarni zostanie kupiony… telewizor.

Mietek miał siwka, umówił się na sprzężaj z Władkiem. Wódki nalał do kubków, puknął się w bok czoła.

– Koniec świata nastąpił – krzyknął, kręcąc pociesznie głową – kiedy baby ściągnęły chustki. Przestały się odziewać w katany, w suknie zapięte pod szyję i płachty z frędzlami. Zaczęły czesać się w kapustę i… Pijcie, pijcie, nie żałujcie sobie, na mój koszt.

Marcin po powrocie z przymusowych robót przez lata z nikim nie chciał rozmawiać, szedł w pola, siadywał na skarpie, na której pośród marzymięty dojrzewały poziomki, zamykał oczy. Twarz wystawiał na pacnięcia wiatru. Teraz machnął ręką, skrzywił się, burknął:

– He, a co wy wiecie o końcu świata… Co?

Wstał, uchylił drzwiczki pieca, rozżarzył patyk, od ogienka odpalił papierosa. Popatrzył na chłopów, jakby chciał, by wyobrazili sobie coś nie do uwierzenia. Staszek wzrokiem zmusił go, by usiadł, mówił:

– Napuchłem tak od śmiechu, że omal obym nie pomarł. Konsternacji, żartów co niemiara! Kapusta na głowie! Na wesoło skończył się świat!

Gospodyni chyżo zabrała się do smażenia jajecznicy. Podsmażyła słoninę, wbiła jaja, drewnianą łychą szybko mieszała, parującą potrawę wyłożyła na talerze.

– Jedzcie, jedzcie, zjedzcie sobie – zachęcała. – Co za ziąb, żeby jeno dzieci do szkoły można by podwieźć saniami…

Gospodarz dokładał drew do pieca, w popielniku grzebał kijem, krzywił się:

– Po kiego i komu nauka. Nasi dziadkowie choć podpisywali się krzyżykiem, wyrośli na ludzi!

Gospodyni nie podjęła rozmowy, żwawo wyszła do sieni po chleb.

Władek nawiązał do słów Staszka:

– Przy upaństwowionym młynie zainstalowali kółko rolnicze. Pomysł niegłupi, bo z Sanu mogliśmy wozić żwir przyczepą, a nie furmanką. Jednak niemądry, bo traktor grzązł w błocie. Konie musiały wyciągać. Najgłupszy, gdyż Michałowi wpadło do łba, by na pałę jechać traktorem. Pała tak stroma, że lęk wejść. Traktor sturlał się aż do rzeki… Chłopa zgniotło na śmierć.

– Cały traktor wtenczas wpadł do rzeki – posmutniał Mietek. – Michał jeszcze szepnął, żeby go furmanką wieźć na cmentarz. Pierwsza ofiara mechanizacji rolnictwa!

Zjadłem trochę jajecznicy. Skwarki ze znawstwem smażonej słoniny pachniały niebywale!

Antoni łapczywie upił piwa. Chichrając się, mówił prędko:

– Obwiniacie chłopów, a ja mam powody, by babom przypisać sprawienie zagłady świata. Córka sąsiadki zrobiła we wsi Aurorę. Gimnastykowała się w majtkach! Pękałem do rozpuku. Czytała „Przyjaciółkę”.

Wincenty (który do tej pory kimał) sięgnął po chleb, ugryzł.

– Po jakiemu to?

– Po naszemu. Nie rozumiecie, że kto to widział, żeby się gimnastykować?

– Nie was pytam – Wincenty przełknął ślinę, ocknął się z drzemki, nie słyszał rozmowy – a tej, co mi się śniła… We śnie siedzę pod tą górą, co to jej stąd nie ujrzysz, bo w dole, zmachany, gdyż siano odwracałem grabiami, wtedy zbliża się ani tęga, ani jurna, choć, z drugiej strony, cizia. Nie wiem, co począć w tej nieoczywistej sytuacji, więc się budzę…

– Już ja bym wiedział, a wy, Wincenty, śpijcie sobie… – Antoni zaśmiewał się, rękoma bił się po udach.

– Świat się skończył 2 sierpnia 1944. Od strony Niebylca leciał samolot zwiadowczy z czerwoną gwiazdą, krążył po niebie, aż tu, trach, dostał od Niemców, którzy się okopali przy moście. Silnik spadł za Maciejową stodołą. Wygrzebali my, jeszcze gorący, w sąsieku zakopali, w sam czas, bo czerwoni nadjechali czołgami. Wtedy zapadła się góra, co teraz jest w dole.

– W lewej nawie siedziały baby. W prawej – chłopy. Porządek istniał i każdy wiedział jak, gdzie, kiedy, skąd, dokąd, po co, dlaczego. Magda, co mieszkała opodal owej góry, nie tylko naruszyła ład świata, bo bez ceregieli siadła między chłopami podczas mszy, to także przyszła w mini i bez biustonosza. Majtki widzieli my, gdy klękała… Odtąd pomieszało się i nic już nie było, jak było. Nie powiem, mini dobra rzecz, jak i bez biustonosza, ale do kościoła?!

– Chłopy, chłopy my – wykrzykiwał Walenty – my chłopy! Bab nie tykajcie, one podatne… Chłopy powinny być nieporuszone. Nie dopuścili my do kolektywizacji. Z końcem świata sobie nie damy rady?

– Już lepiej śpijcie, Walenty.

– Wszyscy chłopi mieli wąsy. Krzaczaste. Sumiaste.

– I kapelusze!

– Koniec świata nastąpi dopiero wtedy, gdy chłopi ogolą wąsy!

– Ale kapelusze niech trzymają się chłopskich głów…

Najmłodsza córka gospodarza chuchała w szybę, szron zeskrobywała paznokciem. Położyła się na łóżku, nakryła pierzyną. Wystawiwszy ledwo czubek głowy, prosiła:

– Opowiedzcie o tym przesławnym transatlantyku, węgierskiej drodze i brzozie, w którą zamieniła się dziewczyna.

Chyba trafiła w piekące miejsce. Chłopi zamilkli. Mało to przed wojną wyjechało do Ameryki? Z każdej chałupy!

– Nie trzeba. Po co? To już na nic. Nikt nie wróci. – Gospodyni, której dwie siostry również opuściły wieś, zapaską zakryła usta.

– Przynieść co ze sklepu? – Gospodarz podszedł do drzwi. – Znowu ktoś po nocy chce kupić kiszonej kapusty.

– Aż tu nastała galicyjska bieda tak wielka – odezwał się Walenty, założył nogę na nogę, wpatrywał się w choinkę – że przeszła do przysłowia. Chłopy dzielą ziemię, łany tną na pola, pola na pólka, pólka na poletka. Bieda nie popuszcza. Młodsi pomiarkowali się, wzięli swą część ojcowizny i sprzedali, bilety na ów ogromny statek „Batory” kupili, popłynęli do Ameryki, nigdy do swoich już nie wrócili… Mrowie ludzi wtedy wyjechało ze wsi. Siostry, bracia, po troje z rodziny. Zdarzyło się, że i najmłodsza córka gospodarza spieniężyła swoje morgi, bilet nabywszy, koleją pojechała do Gdyni. W ślad za nią kawaler, ale że nie miał co sprzedać, jechał między wagonami. Podeszła gospodarska córka do trapu, patrzy – statek jak cała wieś. Dopiero wtedy kawaler na kolana przed nią, błaga, by nie rzucała ojcowizny. Ugięła się dziewczyna, bo chłopak zagroził, że utopi się w morzu. Wrócili do wsi. Akurat kwitły trześnie, biel na pagórkach niczym ślubne suknie. Ojciec gospodarza przekazał córce kawałek lasu, kawaler obiecał, że wykarczuje, chatę postawi, oboje piękniejsi, szczęśliwsi od rozbrykanego wiatru, gdy w czerwcu tarmosi zagony owsa. Na skutek owej jazdy między wagonami kawaler chorował, umarł na węgierskiej drodze, z Węgier przez Duklę do Przemyśla. Wracał z Błażowej, kupiwszy obrączki. Z rozpaczy tam też przy Węgierce dziewczyna zamieniła się w brzozę. Zatrzymywali się wędrowcy, bo widok stamtąd rozciągał się aż pod Rzeszów, a brzoza każdego koiła, niegasnący optymizm wlewała w serca. Aż raz piorun uderzył, wtedy brzoza przepadła, nie zostawiwszy ni listka, ni gałązki. Na jej miejscu nocą pojawiła się ta oto góra, która się zapadła… Spójrz na pagórek za wsią. Wydaje się wysoki, najwyższy w okolicy. Wdrapałam się i się okazało, że niski, prawie płaski w porównaniu z górą, która była za nim, ale stąd tego nie widać.

– Bajdurzysz – skrzywił się gospodarz. – Tam nie ma góry, a zwłaszcza wyższej od pagórka za chatą.

– Byłeś? Widziałeś? Sprawdziłeś osobiście?

– Już nie ma takiej potrzeby. To nie było śmieszne. Poszedłem. Wtem słyszę ryk: „Gdzie gniadosze? Zapier… do stajni!” Aż mnie przegięło, tak dąb ryknął, wtedy dotarło do mnie, że nie przelewki z tą górą, co jej nie widać.

– Widziałam, góra jest, ale w dole. – Spod poduchy najmłodsza córka wystawiła przerażoną twarz.

Gospodarz kroił kiszone ogórki, kładł na misce. Nie na darmo patrzyli na Władka. Sięgnął po plasterki ogórka, rozłożył je równiutko na kromce. Wreszcie pytał:

– Słyszeli o tym, co mieszka w zakolu potoku?

– Ponoć się odgraża, że nas powsadza. Tylko za co?

– Rozsierdziło go do białości to, że zabili weterynarza, który uratował mu życie. Podczas wojny żył tu we wsi taki jeden. Niby-Austriak, w rzeczywistości Hiszpan, choć nazwisko zgoła chińskie. W każdym razie weterynarz. Paru naszych uratował od kuli i wiele krów wybawił od kontyngentu. Wojna się kończyła, ruscy szli od strony Dynowa. Głupi weterynarz nie uciekł jak inni, ratował w leśniczówce chłopa, do którego hitlerowiec strzelił. Weterynarz opatrzył biedaka, ale stracił czas na ucieczkę i w efekcie życie. Wasi go rozstrzelali, nie wnikając, kto on i co zrobił dla wsi. Koniec świata jest wtedy, gdy zabijają dobrych…

– Nasi? Nie nasi, a ruscy! A ty nie oskarżaj po próżnicy. Już ci tak po tacie zostało.

– Po próżnicy?! Nie na darmo gadają, że to wasi rozgrabili folwarczny majątek. Wiedzieliście, gdzie najlepsze kąski, pracowaliście u dziedzica. My cudzego nie brali. Niech zgnije, ale chłopu od cudzego wara. Wy nie nasi, wy nie chłopi, a dworscy.

– Kupiłbym cię sto razy, zjadł, wydalił i nawet byś nie wiedział, kiedy to się stało… Za to, co tu wygadujesz, tak bym zrobił!

Zgasła żarówka, stale wyłączano prąd, gospodyni zapaliła lampę naftową, zaraz na ścianach, na powale pojawiły się mamuny, ale się nie bałem, bo niedawno babcia wyjaśniła, że mnie lubią. Już nie byłem w mocy mamun. Scyzorykiem niezdarnie wydłubywałem je z olchowych i lipowych klocków, które z przeznaczeniem na opał suszyły się przy stodółce.

Antoni, zawołany rzeźnik, zdusił niedopałek, roześmiał się, mówił:

– To przez ten koniec świata ludziom się pokićkało w głowach. Słyszeliście najnowszą nowinę rzeszowską? Geńka kupiła sobie moskwicza.

– Hi, hi! Też nowina! Zeszłej zimy wpadła do sklepu i woła, trzymać kciuki, na prawko zdaję.

– Zdaje się, że ma tak z pięćdziesiąt pięć.

– Chyba gdzieś tak, ale wygląda na mocno młodszą. Gdyby kupiła kuguara, o, to byłaby sensacja.

Zniecierpliwił się Antoni, z wąskiego pudełeczka, w którym mieściło się dziesięć papierosów, wyciągnął sporta, przypalił od Walentego. Nie wyjmując papierosa z ust, opowiadał:

– Ledwo zacząłem, a wy już kończycie. Idę sobie wiosną duktem, bo na skróty. Patrzę, stoi moskwicz w świerkach księżego lasu, teraz upaństwowionego. Skradam się i widzę, zatrzymała się warszawa milicyjna. Ci w moskwiczu się zorientowali, wychodzi Geńka. Zgrzana, idzie do milicjantów. Oni, że mandat.

– Ależ Antoś, co ty wygadujesz? Moskwiczem by wjeżdżała do lasu? Toż glanc auto!

– Na naszych oczach wieś się całkiem kończy, toć powiadam. – Walenty pochylił się, aby sięgnąć po kufel. – Baby mają auta, w których gżą się w zagajnikach.

– Do chłopskiego lasu mogła jechać, milicji nic do naszego, ale zachciało jej się w państwowym.

Chłopi zaśmiewali się, tylko dziadziuś milczał, głaszcząc mnie po nosie.

– Baby garną się do miastowych, bo ci dadzą kwiatka, zaproszą do restauracji, postawią szampana, są umyci, nie to, co wy…

– Świat się skończył, kiedy przyszli z czerwonymi gwiazdami na czapach. Na łące stacjonowali. Raz wpadli do obory Macieja, wywiedli konia, na to Maciek na nich z siekierą. Wtedy mu bagnet do gardła. Maciej nic, twardo podnosi siekierę. Ostatecznie ubili prosię i wspólnie je upiekli. Czerwoni uczynili go partyjnym, dworek adaptował na placówkę edukacyjną.

Gospodarz uchylił drzwiczki pieca, niedopalone drewienka wypadły na polepę. Dym snuł się pod sufit, zamieniał w coraz to inne mamuny. Poznikały, bo włączyli prąd.

– Pozwólcie, że dokończę. – Antoni podparł się ręką, ale że na ławie chłop siedział przy chłopie, rękę położył na ramieniu Walentego. – Już, już chcieli dać mandat, gdy… Wtedy wypada ten z moskwicza, pan miastowy, rzuca się na milicjantów. Ci łup, łup, pałą przez grzbiet, aż się paniczyk zachwiał, ale dalej do milicji z pięściami. No, to jeszcze poprawili, odjechali bez wypisania mandatu.

– Hi, hi!!

– Chłop nie ciska się do władzy z gołą pięścią…

– A i władza nie utrudniała chłopu, gdy z chłopką, zwłaszcza że w lesie…

– Nasza milicja, chłopscy synowie, to i miastowych spiorą, a chłopa nie ukrzywdzą.

Księżyc skrywał się za postrzępiony zarys sadu. Śnieżyca zbliżała się wolno. Miękko zagarniała pnie, coraz niżej upuszczała ciemność. W izbie wierzchołek choinki jarzył się złocistością. Gdyby tak lecieć prędko niczym światło? Nie ma czasu na rozmyślania. Noc będzie tak samo mroźna, jak i dzień. Trzeba już iść spać.

– Antosiu, opowiedz jeszcze o nalewce!

– Z czarnych porzeczek żona zrobiła nalewkę. Nazywałem ją smrodlina.

– Żonę tak nazywałeś?

– Tę nalewkę. Nie mogłem przełknąć. Smak i zapach odstręczające. Zachęciłem gości do wypicia, efekt był natychmiastowy. Paskudny!

Wiatr obdzierał przydrożne trześnie ze śniegu, ale hołubił poświatę na gruszach. Orion wciskał się pomiędzy pagórki. Wracaliśmy przez zaspy na zmrożonej drodze. Moje oczy chłonęły wszystko. Od sopli, które opasały strzechę, połysku na spadających kruszynkach śniegu, po oszronione buty. Niczego nie można uronić? Rozbrykane zachłyśnięcie się światem?

Patrząc na Oriona, roiłem sobie, że jestem wagabundą, któremu za dach nad głową wystarcza rozgwieżdżone niebo.

– Dziadku, co będzie, jak świata nie będzie?

– Nic. Będzie nic…

– Może uda się odtworzyć?

– Może, może… To, co się… Z tego, co się skończyło, nie odtworzy się takie, jak było, zanim się rozpadło…

*

Na miejscu wykarczowanej puszczy na przełomie XIV i XV magnaci Kmitowie założyli wzdłuż Sanu kilkadziesiąt wsi. Ów świat trwał niemal bez zmiany przez pięć stuleci. Dopiero pod koniec XX wieku przestał istnieć, kiedy odeszło chłopskie pokolenie mych dziadków. Nie od razu przecież. Przez pół stulecia stare i nowe trwało obok siebie, zazębiało się, przenikało, uzupełniało. Obok chałup budowano kamienice – jak nazywaliśmy domy z cegły. Na wzór miastowy urządzano łazienki. Moja babcia nie chciała mieć WC, bo w domu będzie smród. Stopniowo rozbierano chałupy, aż zanikł po nich ślad. Pola pełne półkopków znowu przejął las.

Po wyjeździe na studia niemal co roku wracałem do rodzinnej wsi. Znamienne było zachowanie mojego taty. Choć postawił kamienicę, choć miał łazienkę, centralne ogrzewanie, gazową kuchenkę (doprowadzono wodę, gaz), to jednak obok stodoły dobudował kuchnię, w niej wymurował piec, w którym palił drewnem. Jakże był dumny, gdy mi pokazywał piec! Nie potrafił żyć bez pieca. Siadywał na stołku, dokładał drewno, które rąbał siekierą.

Szukałem miejsca, na którym stała chałupa gospodarza. Do niej dziadziuś wiódł mnie na chałupki. Nie znalazłem. Najważniejsze jednak co innego.

Zanikła pewna struktura, swego typu narracja snuta na chałupkach. Powstała wprawdzie nowa, eksponująca ewolucyjne przeistoczenie. Reliktem okazało się ustne opowiadanie chłopek i chłopów. Dlaczego zanikła? Chłopstwa już nie było…

– Jo i dwa kunie mioł, a tero co, ino nic…

Usłyszałem starczy głos. Odwróciwszy się, zobaczyłem gospodarza, do którego chodziliśmy na chałupki. Niegdyś barczysty chłop, pięćdziesięciokilowy wór żyta bez pomocy zarzucał na plecy, teraz skurczył się, pochylił, zmalał, osłabł, ledwo stał o lasce.

– Poznaje mnie pan?

– Wyjechołeś. I po co?

– Po nauki. Muszę opisywać, bo już nikt nie opowiada, nie chodzi na chałupki, opisać to, co usłyszałem i widziałem w dzieciństwie.