Weronika Gryglewska
For a better life
Wakacje 1998. Cudowny czas w życiu każdego ucznia. No może nie dla tych, którzy mieszkają na małej wysepce, która co roku w wakacje zasypana jest przez bogatych turystów, traktujących ich jak część atrakcji. Jednak jak co roku pewna sześcioosobowa grupka licealistów miała mnóstwo planów. Grupka ta była samozwańczymi marynarzami. Inni z wyspy nazywali ich jednak bandą. Co roku ci sami ludzie, z takim samym nastawieniem na jak najlepsze spędzenie tych dwóch pięknych i ciepłych miesięcy. Co roku chcieli uciec z wyspy. Co roku mieli nowe pomysły, nad którymi myśleli od września. Co roku doświadczali porażki. Większość z nich nie miała nawet jednego rodzica, więc mowy nie było o pieniądzach na wyjazd.
Nienawidzili oni bogatych rodziców zwiedzających wyspę z ich rozpuszczonymi dzieciakami, które miały wszystko. Tacy właśnie wytykali ich palcami, nie kryjąc odrazy, oraz mówili głośno przestrogi, aby ich dzieci nie stały się takie jak oni. Tacy to znaczy mający marzenia? Robiący wszystko, aby one się spełniły? Poświęcali zdrowie dla swojej przyszłości, nad którą przecież od tak dawna pracują? Nie zwracali uwagi ani nie brali do siebie krzywych uwag czy niemoralnych propozycji w stronę damskiej części grupy. Dziewczyny
też czuły się bezpiecznie, gdyż mieli zasadę, iż jeśli któraś z nich gdzieś idzie, musi iść z nią któryś z chłopaków. Byli sobie oddani bardziej niż komukolwiek innemu. Nie pozwoliliby skrzywdzić nikogo z marynarzy. Żyją tylko dzięki sobie i tylko dla siebie.
Młodzi spotkali się pierwszego wieczoru wolności i przedstawili sobie swoje plany, siedząc na starych, drewnianych, kolorowych łodziach. Ułożyli je w kółku już parę lat temu. Każda z łodzi nieoficjalnie należała do jednego z nich, sami nadali im imiona i sami je ochrzcili. Oczywiście nie było opcji na wypłynięcie nimi w daleki ocean. Patrząc na stan łodzi, nastolatkowie byli świadomi, że po przepłynięciu kilkudziesięciu metrów truchła, które pozostały z zapewne niegdyś pięknych i sprawnych łodzi, zaczną tonąć. A na taką porażkę sobie nie pozwolą. Muszą się stąd wynieść wszyscy albo nikt. Zachodzące słońce, które oglądali wspólnie codziennie, popalając ukradzione papierosy, nie dawało im tym razem spokoju, rażąc swoim blaskiem po oczach marynarzy. Pokazywali sobie na kartkach papieru plany ucieczki. Wszystkie rozrysowane. Każdy z nich po kolei opisywał dokładnie, co musieliby zrobić dla wolności od tego miejsca bez przyszłości. Niektóre pomysły zgodnie odrzucali już na początku, inne zachowywali. Nie tracili nadziei. Nie mogli się poddać. Nieraz podsłuchiwali rozmowy tych bogoli, jak to mówili o życiu poza wyspą. Nieraz oglądali wyblakłe zdjęcia, wyobrażając sobie, jak musi wyglądać obraz na nich zamieszczony w kolorze.
Tygodnie mijały, a żaden z planów się nie powodził. Czy to kolejne wakacje zakończone porażką? Czy po raz kolejny będą skazani na rok walki o przetrwanie w tej norze? Nie mogą na to pozwolić. Są marynarzami, muszą znaleźć drogę.
Po kilku dniach odnalazł ich stary Ben. Miejscowy rybak, za którym nie przepadali. Jak zwykle był pijany. Wygonił ich z miejsca spotkań i powiedział, że jeśli jeszcze raz ich tam znajdzie z ich głupimi planami na przyszłość, spali ich łodzie i zadba o to, aby nigdy nie wyjechali. Skąd wiedział o ich planach? Otóż niegdyś był ich przyjacielem. Pomagał im, kiedy jeszcze byli dziećmi i nie umieli sami o siebie zadbać. Po tym jak łódź, którą wysłał na łowy, zatonęła, a z nią kilkoro jego najlepszych ludzi, zaczął pić. Wtedy też odwrócił się od bandy. W głębi serca wiedzieli, że boi się on, że skończą jak jego załoga.
Rozmowę tę podsłuchał pewien sześćdziesięcioczterolatek. Turysta. Nie była to jednak pierwsza rozmowa, jaką słyszał. Znalazł ich bazę już jakiś czas temu, przychodząc codziennie wieczorem i główkując razem z nimi w ukryciu. Domyślił się, że jeśli ujawni się już na samym początku, zostanie przepędzony. Teraz jednak, gdy widział, jak dzieciaki odchodzą ze spuszczonymi głowami, postanowił wkroczyć do akcji. Gdy oddalili się trochę od Bena, wyszedł im naprzeciw i opisał, kim jest i że wie, czego chcą. Powiedział, że pierwszy raz w życiu widział u kogoś taką wolę walki oraz że przypominają mu go z czasów nastolatka. Pochodził on bowiem z wyspy. Te wakacje były pierwszymi, w jakie odważył się wrócić do domu. Sam musiał wymyślić plan ucieczki i postanowił pomóc młodym w ich planie. A raczej zapewnić transport do miasta na jego łodzi. Stał się on bohaterem młodych marynarzy.
Huragan
Wyłączyłam telewizor. Zapowiadają huragan. Na szczęście nie tak silny jak poprzedni. Mieszkam od kilku lat na Bahamach, więc mój dom jest już dość dobrze przygotowany na silne wiatry. Staram się nie przejmować, ale ręka sięgająca po dzbanek z kawą już niekontrolowanie drży. Póki zostanę w domu, będę bezpieczna. Usiadłam w głębokim fotelu przy oknie i bacznie obserwowałam rosnący w siłę wiatr. Po około pół godzinie dołączył do tego również deszcz. Niebo ściemniało w kilkanaście minut, a podmuchy stawały się coraz silniejsze. Podejrzewam, że to najgorszy moment. Za jakiś czas powinno wszystko cichnąć. Włączyłam radio. Wspomnieli tylko, że prędkość wiatru aktualnie wynosi 120 km/h i żeby pod żadnym pozorem nie wychodzić z domów. Wróciłam na fotel.
Wiatr zaczął porywać do tańca wszystkie palmy. Ze strachem patrzyłam, jak robi to coraz szybciej. Spojrzałam w stronę portu. Woda kołysała wszystkimi łodziami, jakby tuliła je do snu. Jakby zapewniała je, że wszystko będzie dobrze. Deszcz uderzający w metalowy dach mojego domu wystukiwał rytmy swojej własnej autorskiej piosenki. Piosenki, której nikt się nie spodziewał słyszeć tak głośno. Piosenki budzącej grozę. Niebo przybrało ciemną kurtynę. Wszystko, co działo się na zewnątrz, było jakby przedstawieniem teatralnym, w którym grali najlepsi aktorzy. Minęło kilkadziesiąt minut, a wiatr nadal jedynie przybierał na sile. Nagle jakby jako punkt kulminacyjny transformatory zaczęły rozbłyskać tysiącami iskier. Światło w moim domu zgasło. Popis instrumentalny deszczu teraz współgrał z gwizdami wiatru przedzierającymi się do wewnątrz mojego domu. Z zewnątrz dochodziły również dźwięki fal Atlantyku. Rozbijały się o twarde skały. Z troskliwych matek usypiających łodzie zamieniły się w szaleńcze demony szarpiące płaczącymi konstrukcjami. Wysokie drzewa ledwo nadążały w tym piekielnym tańcu. Niektóre już poległy, łamiąc się wpół. Do orkiestry dołączyły również rozbijające się o ziemię kokosy. Wiatr znudzony palmami porwał do morderczego tanga pierwszy dach. Za nim kolejny i jeszcze jeden. Piekielna siła odbierała ład i porządek pięknym wyspom. Wiatr przybrał zawrotną prędkość około 250 km/h. Szalał, chcąc doprowadzić Bahamy do ruiny. Nic nie zapowiadało końca tego przerażającego przedstawienia.
Okno
Jak długo już tu jestem? Nie chcę opuszczać tego miejsca. To mój dom. Rozpłakałam się, stojąc na środku wymęczonego pożarem budynku, który już z żadnej strony nie przypominał mojego domu. Zostałam całkiem sama na świecie. Cała moja rodzina była w czasie pożaru zamknięta tutaj. Policja mówi, że ich wszystkie drogi ucieczki zostały odcięte, zanim jeszcze ogień przejął kompletną władzę nad parterem. Spojrzałam w stronę schodów prowadzących na piętro. Nie było ich tam. Spomiędzy kawałków ściemniałego drewna, pobitych wazonów i kawałków materiałów dało się dostrzec pojedyncze stopnie, które jakby chciały sprawiać wrażenie, że ten dom nadal żyje, cudem trzymały się swoich dawnych miejsc. Kuchnia znajdowała się niegdyś przy schodach. Dziś nie mogę tego powiedzieć. W kuchni miało miejsce narodzenie tego pożerającego życia żywiołu. Nic z niej nie zostało. Próbowała walczyć. Widzę to, że cały dom chciał żyć. Dom, który postawił mój ojciec i matka. Dom, który miał odziedziczyć mój młodszy brat. Młodszy brat, który miał całe życie przed sobą. Dopiero wkraczał w swój mały okres buntu. Nie zdążył nic przeżyć. Nie doświadczył jeszcze miłości ani odrzucenia. Miał tyle planów. Chciał być perkusistą. Miał nawet swój zespół garażowy. Otworzyłam portfel. Zawsze miałam przy sobie zdjęcia moich bliskich. Moi rodzice. Moi kochani rodzice. Zawsze byli dla mnie wsparciem. Oni nalegali na mnie, żebym wzięła udział w rodzinnym obiedzie, który miał odbyć się właśnie w wieczór pożaru. Ja byłam w pracy. Mogłam być tu z nimi. W ich ostatnich chwilach. Mogłam zginąć z nimi. Ale jak zwykle musiałam na pierwszym miejscu postawić swoją pracę. Nie umiem sobie wyobrazić, jak bardzo musieli się bać. A mnie z nimi nie było. Ja w tym czasie wolałam być w biurze. Nie poradzę sobie bez nich wszystkich. Nie chcę sobie poradzić bez nich. Oddałabym wszystko, aby mój brat jeszcze raz zapytał mnie o pomoc w matematyce, w której też nie byłam dobra. Chciałabym jeszcze choć raz nieporadnie doradzać mu w rozwiązywaniu algebry. Jeszcze choć raz ubierać choinkę z tatą. Jeszcze choć raz usiąść z mamą wieczorem przy lampce wina i robić wspólnie na drutach. Nie martwić się niczym. Nie było człowieka, którego kochałabym bardziej od tej trójki. Dlaczego musiałam stracić ich wszystkich. Podeszłam do balkonu. Tutaj wychodziłam z mamą na papierosa. Ona zawsze mówiła, że to jej ostatni. Że już rzuca palenie. Martwiłam się o jej zdrowie. Ale gdy teraz o tym myślę, to wiem, że ten każdy ostatni papieros pomagał się jej uspokoić. Pomagał jej odciąć się od świata, gdy Marcel pyskował. Chciałabym być z nią, gdy paliła tego ostatniego papierosa. Otworzyłam okno balkonowe. Chciałabym być teraz z nimi wszystkimi.