Adrian Lokś
Krótka historia żółtego trabanta
Wszechświat ma nas w dupie, a my nie pozostajemy mu dłużni. Nie mogę sobie uzmysłowić, jak się tu zna-
lazłem. Nie pamiętam, jak wsiadłem do samochodu z tą bandą pojebów. Za to mam mgliste przekonanie, że nie powinienem tego robić. Odpalam skręta skradzionego matce. W lusterku widzę, jak Burek żuje wora,
w którym jeszcze kilka chwil temu była póła ścierwa. Chłopak miętoli go w ustach z takim namaszczeniem, jakby przylepiła mu się do podniebienia komunia udzielana przez samego Wojtyłę. Przed zakrętem mię-
dzy wioskami Malina pyta mnie, z jaką największą prędkością po nim jechałem. Potem bierze bucha blan-
ta i mówi, że on z ponad stówą na liczniku. Pomyślałem, że w kradzionym trabancie nam to nie grozi, ale to nie sprawiło, że poczułem się bezpieczniej. To już drugi raz robimy taką akcję. Szkoda mi tylko tej listonoszki, do której męża należało to padło. Poprzednio spaliliśmy im furę w lesie i coś mi mówi, że Doliński ma ochotę na powtórkę z rozrywki, bo od półtorej godziny bawi się zapalniczką. Coś mi mówi, że histo-
ria może potoczyć się podobnie, bo po coś lał bene do kanistra z tym jego zjebanym szelmowskim uśmie-
chem na twarzy. Burek nie bez powodu ordynarnie zaciągał się papierosem na stacji, patrząc na niego, jak-
by za chwilę mieli zacząć kręcić porno. A najlepsze jest to, że ten frajer od listonoszki kupił potem takiego samego rzęcha, tylko w innym kolorze.
Biorę blanta od Maliny. Zaciągam się, kiedy wchodzimy w zakręt. Świat zwalnia, Malina przyspiesza.
Wypuszczam dym z płuc, kiedy przestaję czuć nacisk siły odśrodkowej. Tym razem udało nam się wyjść z tego bez szwanku. Trabant powoli uspokaja dygot, a wspomnienie zakrętu przejawia się już tylko w roz-
bujanym Wunderbaumie.
– Zjedź tutaj! – drze się Burek.
– Skręcaj, skręcaj! – dodaje pospiesznie Doliński i wjeżdżamy w polną drogę.
W jego oczach dostrzegam niezdrową ekscytację i brak tęczówek. Na wertepach trochę nas buja, ale do linii lasu pozostało niewiele. Znowu się uśmiecha, w ten sam sposób, co na CPN-ie. Braki w jego uzębie-
niu to dla mnie symbol społecznego wypaczenia. Stajemy. Pojeby dziko wypadają z samochodu, urządzając rykowisko. Dopalam papierosa na przednim siedzeniu, a w lusterku widzę, jak Burek podbiega do bagażnika, otwiera go, a następnie wyciąga kanister.
– Wysiadaj, kurwa! – wrzeszczy po chwili i otwiera drzwi z mojej strony.
Patrzę na niego beznamiętnie, a potem wysiadam. Polewa wnętrze paliwem. Pozostała dwójka recho-
cze bez opamiętania. Kanister rzyga resztkami zawartości na karoserię. Biorę ostatniego macha i pstrykam niedopałkiem do środka samochodu. To i tak by się wydarzyło. Doliński orgazmicznie podkłada ogień na
tylnych siedzeniach. Pijemy wódkę z gwinta, a zapach topionego plastiku zaczyna unosić się w powietrzu.
Czuję przyjemne ciepło bijące od płomieni, ale w moim wnętrzu panuje zero absolutne. Rozglądam się na boki. Rejestruję wrzaski i rozgrymaszone gęby towarzyszy. Poczucie bezsensu istnie-
nia osiada na moich barkach bardziej niż kiedykolwiek. Tym razem chyba stanęliśmy za blisko wioski i tro-
chę za bardzo na widoku. Z oddali niesie się dźwięk syren, a czerń nocy przebijają niebieskie światła. Moż-
liwe, że jadą do nas, ale nas to nie rusza. Znamy drogę przez las.