Lato 2009

Janusz Barwik

Lato 2009

Lato 2009 roku to były jednak zupełnie inne czasy. Jutro miało być tańsze i szybsze i miało być go więcej, więc odkładanie różnego rodzaju spraw na później wydawało się wtedy nie najgorszą strategią, a wisząca dziś nad nami jak burzowe chmury katastrofa ekologiczna pozostawała zagadnieniem, dla większości z nas, dosyć jeszcze odległym.

Tamtego lata postanowiłem rzucić filologię klasyczną. Czekałem na wyniki rekrutacji na socjologię, dziennikarstwo i iberystykę, a czekając, pracowałem jako chłopiec od rozpalania węgli w modnej palarni fajek wodnych. Było gorąco, moda na sziszę osiągnęła zenit, a mimo to zdarzały się chwile spokoju, podczas których oparty o bar czytałem Czarodziejską górę Thomasa Manna. Strasznie mi się od niej robiło sennie, a może to od zapachu słodkiej melasy i rozgrzanych murów barowego zagłębia, i miałem wrażenie, że sam znajduję się niezmiernie daleko, i że miną lata, zanim powrócę na równiny. Lata faktycznie minęły, w pewnym sensie powróciłem wreszcie, a jednocześnie wiem, że znajduję się od nich coraz dalej i dalej.

Barmanem był chłopak, który bardzo przypominał mi postać z kreskówki Motomyszy z Marsa – miał drobną i suchą twarz i rzadko się uśmiechał, nie wiem więc, czy miał mysie zęby. Miał natomiast dwa kolczyki w uchu, skórzaną kurtkę nabijaną ćwiekami, a do pracy przyjeżdżał na motocyklu, którego nigdy nie widziałem, choć nasłuchałem się o nim tak wiele. Modo – nazwijmy go tak dla wygody, a także by poćwiczyć mowę ezopową – Modo wprowadzał mnie w arkana sztuki barowej. To on nauczył mnie, jak się parzy proste espresso i że należy przechylać kufel przy nalewaniu piwa, obiecał też, że nauczy mnie robić najlepsze mojito w mieście, obietnicy swojej jednak nie dotrzymał, o co nie mam do niego żalu, bo przecież miał dobry po temu powód. Zresztą, pracowałem tam ledwie półtora miesiąca do momentu, w którym, idąc w jego ślady, zwolniła się większość naszego zespołu.

Modo wyjaśnił mi natomiast, kiedy w barze jest tabaka i że meble to stali klienci baru, którzy mieli swój własny, ulubiony w nim stolik, od którego niezmiernie rzadko wstawali, pijąc piwo trochę tylko szybciej, niżby samo wyparowało. Przeważnie milczeli, czasem kogoś u siebie przyjmowali, a czasem zawisali na barze i gawędzili z barmanem. Polerując kufle czy nabijając cybuchy lepkim tytoniem, przysłuchiwałem się tym rozmowom, a jedna z nich szczególnie zapadła mi w pamięć. Rozmawiał Modo z Pawłem, typem wyblakłym jak leżący w trawie emaliowany garnek, o wadach i zaletach wolności słowa, o zakazanych książkach i o tym, jak je zdobyć, a w rozmowie ich wyczuwałem lekką ekscytację obracania w palcach rzeczy niebezpiecznej i zakazanej. Mein Kampf.

Te dwie dziewczyny zdecydowanie nimi nie były. Nie musiałem sięgać do definicji w słowiku gastronomicznego slangu, by dostrzec, że emanowały zupełnie innym niż meble światłem. We wrześniu miały iść do ostatniej klasy liceum i twierdziły przy tym, że naprawdę miały osiemnaście lat oraz że ta ich klasa była specjalnie wydłużona o rok, bo uczyły się w Cervantesie na profilu hiszpańskojęzycznym. Czy nas wkręcały? Nie wiem. Jedna z nich sprawiała wrażenie dojrzalszej, miała zaraźliwy śmiech i fiksowała się na swoich żartach, które, wielokrotnie powtarzane, z czasem stawały się coraz śmieszniejsze, a w każdym razie coraz łatwiej było się do nich uśmiechnąć, a nawet krótko parsknąć śmiechem. Ta właśnie dziewczyna bezlitośnie kokietowała Moda, na co ten reagował dosyć chłodno. Na moje oko, raczej jej to nie zniechęcało.

Nie mieliśmy z Modem zbyt wielu wspólnych tematów, a ponadto, gdy w barze nie było żywej duszy, przestawał silić się na towarzyskość i był sobą, czyli milczkiem o drobnej twarzy Motomyszy z Marsa. Kiedy jednak napiliśmy się na koszt firmy i kiedy zmorzył nas upał i unoszący się w lokalu słodki dym, rozmawialiśmy o książkach i o nieodwzajemnionej miłości, bo zarówno on, jak i ja, wzdychaliśmy tamtego lata do dziewczyn, które przypadkowo nosić miały to samo imię. Zlewało mi się to wszystko z Czarodziejską górą, robiło mi się coraz senniej, i żeby pozbyć się nieprzyjemnego wrażenia, że sam sobie spoglądam przez ramię, próbowałem podtrzymać naszą rozmowę, wracając do pewnej, roztrząsanej przez Hansa Castorpa kwestii. Modo studiował japonistykę, po pijaku wkręcał się w byle temat i, na przykładzie sobie tylko znanych powieści, rzeczywiście próbował rozstrzygnąć, czym jest literatura, jeśli nie pięknymi charakterami, nasza rozmowa nieuchronnie schodziła jednak na dziewczyny, milczenie i Murakamiego.

W tym mniej więcej czasie do baru zaczęła przychodzić grupa przyjaciół, której wkrótce sam stałem się częścią. Kiedy inny klienci szli już szukać lepszych lokali albo snu, przysiadałem się do moich kochanych hipisów, bo tak ich na swój użytek nazywałem, przysłuchiwałem się ich rozmowom i obserwowałem, co robili z czasem. Wcześniej sądziłem, że może on nas gonić albo nam uciekać, że możemy go marnować, zatracić się w nim albo mozolnie przez niego brnąć. Siedzieliśmy sobie dookoła barowego stolika z popielniczką wypełnioną po brzegi petami, zastawionego butelkami po piwie i szklankami, pudełkami papierosów, telefonami i wszystkim tym, co czyniło z baru pokój nasz dzienny, i widziałem wyraźnie, jak czas kładł się tłustym dymem pomiędzy wszystkimi tymi przedmiotami, jak do nich przywierał, jak wreszcie stawał się nimi. Latem 2009 roku czas nas nie gonił, ani nam nie uciekał. Na przekór wszystkiemu, co na jego temat wiedziałem, przestawał się liczyć, krystalizował się w przestrzeń.

Wiem, że to trochę nie w porządku wspominać o czymś tak istotnym dopiero w połowie opowieści, ale niewiele w niej będzie się działo. Bo co miałoby się dziać? Mieliśmy lat bardziej dwadzieścia niż trzydzieści, szukaliśmy swojego miejsca na studiach, w pierwszych pracach, szukaliśmy swojej miłości. Kilka osób wyszło z szafy, o czym przekonałem się pewnej nocy, gdy – idąc przez miasto w trampkach z bazaru, których podeszwy po jednym dniu noszenia pękły mi wpół – zawędrowałem wraz z przyjaciółmi do klubu hetero friendly. Przeciągaliśmy nasze spotkania, pożyczając kolejne godziny czuwania od dnia następnego. Może było nam dobrze, a może próbowaliśmy odsunąć odrobinę nadejście wielkiej przyszłości, do zmierzenia się z którą tak bardzo brakowało nam pewności siebie. Tak mało wiedzieliśmy też, czego właściwie moglibyśmy od niej chcieć. Przesiadywaliśmy na balkonach wynajętych mieszkań i na brzegu Wisły albo Jeziorka Gocławskiego, z wielkim zaangażowaniem rozmawialiśmy o niczym ważnym, chyba, a Czapla wraz z Dziobakiem nie przestawali robić nam zdjęć.

*

Byłem tego dnia umówiony z Modem na lekcję robienia drinków, kiedy jednak przyszedłem do pracy, zastałem go leżącego na wznak na kratach piwa na zapleczu. Miał otwarte oczy, myślami był jednak gdzie indziej. Zapytałem, czy czegoś mu nie trzeba, ale nie doczekałem się odpowiedzi, zostawiłem go więc w spokoju i poszedłem nalewać piwo. Już wtedy przeczuwałem, że nie dane mi będzie opanowanie arcytrudnej sztuki sporządzania Modo-mojito.

Kiedy koło południa przyszedł szef, niski koks o łagodnej twarzy, na którego wszyscy wołali Love, Modo siedział już po turecku w najwygodniejszym boksie ze swoją prywatną sziszą i puszczał kółka z dymu.

– Czemu Borsuk stoi za barem?

– Miałem dostać podwyżkę – powiedział Modo spokojnie, jakby miał już na widoku lepszą robotę. – Biłeś się? – rzucił, grzebiąc szczypcami w rozżarzonym węglu, a Love faktycznie miał limo pod okiem.

– Za miesiąc.

– Za miesiąc, to nie będziesz miał komu wypłacać, bo ja i Armand trzymamy się tego, co powiedzieliśmy. To z nim się pewnie znowu spiąłeś? – Po sposobie, w jaki zaintonował pytanie, domyśliłem się, że znał już odpowiedź.

– Powiedziałem, za miesiąc – powtórzył Love beznamiętnie, po czym odwrócił się na pięcie i wyszedł.

– Odchodzę! – krzyknął za oddalającym się szefem Modo, ale wyszło nie najlepiej, bo w tej samej chwili przeszklone drzwi uderzyły z trzaskiem o metalową framugę.

Odszedł, a wraz z nim drugi barman, Armand, który faktycznie uderzył szefa, a w ich ślady poszło trzech naszych kelnerów. Przez kilka dni o niczym innym się nie mówiło, a Modo i Armand urośli w naszych oczach do rangi bohaterów, bo po tym wszystkim Love nie przypieprzał się do nas tak często, jak wcześniej, a ostatnia barmanka, Ukrainka, z którą nigdy nie pracowałem na jednej zmianie, dostała w końcu tę podwyżkę.

Modo wpakował swoją prywatną fajkę wodną do sakwy motoru i odjechał w dal. Tak przynajmniej mówił Wyblakły Garnek Paweł, który był ze wszystkim na bieżąco. Opowiedział mi też, jak dzień przed rozmową z szefem Modo zebrał się wreszcie na odwagę i wyznał miłość jednej z tych licealistek, tej od dobrych suchych żartów, i jak obie wybuchnęły na to gromkim śmiechem. A więc nawet w tych rzadkich chwilach porozumienia nie byliśmy z Modem całkiem ze sobą szczerzy. Ja sam popracowałem w barze jeszcze tydzień, bo skrycie liczyłem, że zostanę barmanem, ale Love powiedział mi, że to odpowiedzialna praca, i że znajdą kogoś z doświadczeniem.

– Trzeba czekać, Janusz. – Klepnął mnie po ramieniu, jak zwykle myląc mnie z tym drugim chłopakiem od węgli.

Ostatniego dnia pracy bar i ogródek pękały w szwach. Oprócz Love’a na barze i mnie na sali, nie było nikogo do pomocy, biegałem więc w tę i we w tę jak szalony. Kiedy zamykaliśmy, głowa bolała mnie od rozpalania węgli, bo wtedy nie było jeszcze tych śmiesznych elektrycznych mieszków i trzeba było głęboko zaciągać się fajką, aż melasa złapie żar, a portfel w mojej kieszeni i wszystko, co w nim miałem, były mokre od potu. Zebrałem natomiast rekordową ilość napiwków, więc zamiast iść do domu, wyspać się i zastanowić porządnie nad wyborem kierunku, a następnego dnia mijał termin składania papierów na studia, poszedłem z kumplem i jego znajomymi na piwo. Mimo to – mimo zmęczenia i kaca tak silnego, że idąc w ostrym świetle dnia na uniwerek, musiałem położyć się na ławce w parku Saskim – doznałem olśnienia. Nigdy wcześniej, ani nigdy później nie zobaczyłem z taką klarownością drogi, którą miałem dalej podążać.

Od niedawna pracuję jednak w jednym open spasie z ludźmi po dziennikarstwie i iberystyce, podejrzewam więc, że wybór mój nie był aż tak płodny w konsekwencje, jak mi się wtedy mogło wydawać.

*

Do dziś nie wiem, co miały znaczyć słowa Hansa Castorpa o pięknych charakterach. Czy literatura to pochwytywanie czasu, jedyne w swoim rodzaju, miłosne opisywanie przestrzeni, czy jest może literatura ćwiczeniem oglądania rzeczy z dystansu? Czym było lato 2009 roku, nie wiedziałem wtedy ani rok później. Nie wiedziałbym też po upływie lat jedenastu, gdyby nie nastąpiło innego jeszcze rodzaju przesunięcie, bo przecież nic się wtedy nie działo – było ciepło, piło się piwko, żyło się z ludźmi i trzeba było podejmować zwykłe dwudziestoletnie decyzje. A jednak to nic podszyte było czymś, co widać dopiero z perspektywy czasu, który jest coraz bardziej Wszystko-Co-Inne Free. Coś tu się poważnie odkleiło i nagle całe to zwyczajne i przaśne staje się jednorożcem, swojego rodzaju ostatnim zajazdem na Litwie. Staje się czymś. Myślę to wszystko, udając, że wypełniam pracowicie tabelkę w Excelu, tak naprawdę jednak przeklikuję się przez serię zdjęć na ekranie mojego komputera w pracy. Siedzimy na kocu nad Jeziorkiem Gocławskim. Czapla zaczesuje dłonią białą grzywę na bok, to ona jest magnesem na ludzi i spaja tę grupę. Dziobak popatruje smutno i poważnie spode łba, a może po prostu robi zdjęcie jednym z tych swoich turbo-profesjonalnych aparatów. Kotka zasłania twarz łapą i śmieje się, a po jej długich czarnych włosach pnie się papierosowy dym. Pomimo całej mojej sympatii, większości nie wspomnę nawet ze zwierzęcia. Tak naprawdę to nie wiem co u nich. Kto z niechęcią pracuje w korpo, kto nie skończył doktoratu, kto jest królem gastro, kto się z kim rozstał, a kto ruszył w podróż dookoła świata. Za wcześnie jest zresztą na podsumowania. Jeśli mizantropia i niechęć do mediów społecznościowych mają w ogóle jakieś zalety, jeśli się na coś przydają, to właśnie na to. Na otwarte zakończenia.

Warszawa, 14 sierpnia 2020

Spis treści