Konfesjonał nie rozgrzesza (fragment powieści)

Elżbieta Kuna-Kwiecińska

Konfesjonał nie rozgrzesza

(fragment powieści)

 

Kobieta usiadła za swoim biurkiem w Urzędzie Skarbowym. Zamyśliła się. Ubolewała nad tym, że przyczyną śmierci jej rodziców był jedynie „niewinny” czad ulatniający się z pieca kaflowego w ich sypialni, który w dodatku jest substancją bezwonną, a nie – jak sądziła – zapachową. Jak mogłam być tak głupia, żeby tego nie wiedzieć? – pytała samą siebie. Cóż! Z chemii zawsze byłam lipna. Niech to szlag! – zaklęła pod nosem. Wygląda na to, że moi starzy nie mieli najmniejszych szans, by poczuć choćby we śnie, jak pachnie ich własna śmierć. Powinni umrzeć w najgorszych mękach, a to był tylko bezbolesny, niedokuczliwy tlenek węgla – walnęła pięścią w poręcz krzesła. Wolałaby, żeby siłą sprawczą ich odejścia z ziemskiego padołu było choćby zatrucie gazem. On kojarzył się przecież z obozem koncentracyjnym. Niejednokrotnie, jeszcze za życia rodziców przychodziło jej na myśl, że tam powinni zdechnąć zaraz po tym, jak przyszła na świat w tysiąc dziewięćset czterdziestym trzecim roku. Uważała, że gdyby wychowywała się w przytułku, miałaby lepiej niż w domu bezdusznych hipokrytów, którzy modlą się za nienarodzone dzieci, a sami je zabijają. Może tam, wbrew opinii ogólnej o sierocińcach, czułaby gorączkę ludzkich serc? Teraz przypomniała sobie, że podczas ceremonii pogrzebowej swoich starych w jej głowie rodziły się pytania: I jak to się stało, że któreś z rodziców odkręciło kurki od kuchenki gazowej i nie zakręciło gazu? Jak mogli nie poczuć uwalniającej się trucizny? Twarz Jadwigi rozpromieniła się. W tym rozpromienieniu tkwiła jakaś nienormalna szczęśliwość. Kobieta rozchyliła szeroko usta, wystawiając na światło dzienne białe zęby, na których osadziła się bordowa pomadka. Opuszkami palców wystukiwała na blacie biurka takt dwie czwarte, po czym wirowała górną partią ciała w rytm muzyki, którą słyszała w umyśle, jakby poruszała się w diabolicznym tangu. Zamknęła oczy i odleciała w świat fantazji.

Widziała, jak jej matka odkręca jedną z gałek gazówki. Sięga po czajnik. Nalewa do niego wodę z kranu. Zamierza postawić go na płycie, lecz tego nie czyni. Czyjeś pukanie do drzwi sprawia, że wychodzi z kuchni na korytarz. Jest już po godzinie dwudziestej trzeciej. Czuje równocześnie niepokój, lęk i adrenalinę. Woła ojca. Ku ich zdziwieniu w progu domu stoi mały, zziębnięty chłopczyk. Błagalnym głosem prosi o coś do jedzenia. Ojciec nie ma nad nim litości. Chwyta dzieciaka za ubranie i wyprowadza z posesji, grożąc palcem. Matka wrzeszczy, żeby nigdy już nie kręcił się na ich włościach, bo wezwie milicję. W dali słychać głośny płacz malca. Rodzice wchodzą do domu. Kładą się spać. Gaz ciągle się ulatnia. Rano są zimni i sztywni. Z charakterystycznym, zastygniętym grymasem na twarzach. Sztucznym, a zarazem tak komicznym, że wyglądają jak para błaznów. Nieprzyjemny propan-butan, którego się nawdychali, to nie to, co delikatny tlenek węgla…

Jadwiga chciała wierzyć w swój wymyślony scenariusz, że matka własną ręką zgotowała sobie i ojcu śmierć. Nie mogła pogodzić się z faktem, że to jedynie los „połechtał” ich czadem i wpakował do piachu. Otworzyła oczy i wpadła w głośny, ironiczny śmiech. Śmiech, który brzmiał jak spazm osoby obłąkanej. Za chwilę rozpłakała się. Nałożony na rzęsy tusz spłynął po jej policzkach.

– Wszystko w porządku, pani kierowniczko? – jedna z pracownic weszła zaniepokojona do gabinetu szefowej.

– Tak. A co miałoby być nie w porządku? – odrzekła. Otworzyła księgi rachunkowe i zaczęła nanosić do nich liczby.

 

Grażynka

Niemożność zajścia w ciążę przez długie lata małżeństwa wywarła ogromny wpływ zarówno na świadomość, jak i podświadomość Jadwigi. Świadomie mówiła: Nie panikuj. Wszystko jest dobrze. Podświadomie wrzeszczała: Panikuj! Wszystko jest gorzej niż źle! Największa trwoga, że być może już nigdy nie zostanie matką, ogarniała ją wtedy, gdy widziała, jak inne kobiety pchają dumnie wózeczki ze swoimi pociechami, spędzają z nimi kreatywnie czas na placu zabaw, spacerują, trzymając silnie ich małe rączki w swoich dłoniach… Wtedy u Jadwigi wyzwalał się tak silny instynkt macierzyński, że zamiast cieszyć oczy widokiem szczęścia innych matek, dostawała szału. Trzęsła się z nerwów i mocno pociła. Niemal natychmiast stawała się tak mokra, jakby ją skropił obficie deszcz. Dlatego zawsze w torebce nosiła silne leki uspokajające, żeby w razie sytuacji stresogennej umieć zapanować nad emocjami.

Marzyła jej się córeczka. Pragnęła ubierać ją jak księżniczkę. W jedwabne i koronkowe sukieneczki z prawdziwymi perłami, spódniczki z haftami richelieu… Chciała zawieszać jej na szyję korale. Nie takie banalne z plastiku, jakie noszą przeciętne dziewczynki, lecz te z najcenniejszych bursztynów bałtyckich – sukcynitów, albo takie bardzo eleganckie – z ciemnego granatu… Dekorowałaby jej uszy złotymi kolczykami i klipsami z brylantem, szafirem, szmaragdem, rubinem, cymofanem, morganitem… Czesałaby swoją ślicznotkę w kitki, warkocze, kucyki, kłoski, koczki… A potem przystrajałaby te fantazyjne fryzury stokrotkami albo drobnymi różyczkami… Jadwiga chciała uczynić wszystko, żeby jej dziecko wyróżniało się wizualnie na tle innych dzieci. Mogła sobie na to pozwolić. Jej rodzice – Regina i Remigiusz, odchodząc z tego ziemskiego padołu, pozostawili po sobie mnóstwo kosztowności. To był prawdziwy skarbiec warty krocie. Cóż z tego? – zapytała samą siebie. Matka i ojciec podarowali jej wiele wartościowych pamiątek rodzinnych z zaznaczeniem, że są one dla niej i jej potomnych, a jednocześnie z pełną świadomością „okradli” ją z potomstwa. To brzmiało jak paradoks.

Mijały dni i miesiące. Mijał rok, a po nim kolejny. Jadwiga powoli zaczęła godzić się z myślą, iż nie wyda na świat własnego dziecka. Uznała, iż lepiej „zaprzyjaźnić się” z tym stanem, niźli robić sobie złudne nadzieje, a w związku z tą ułudą popadać w coraz większą destrukcję. Ostatecznie wspólnie ze swym mężem Emilianem podjęła decyzję o adopcji. Staranie się „o przydział” – jak to nazywała – nieswojego dzieciaka, wiązało się z przejściem przez różne procedury socjalne i prawne, a co za tym szło, z ciągłym czekaniem.

Jednakże jak ogólnie wiadomo, życie pisze różne scenariusze i kiedy w trzydziestym piątym roku swojego istnienia Jadwiga nieoczekiwanie stała się ponownie brzemienna, jej świat został przewrócony – in plus – do góry nogami. Wiedziała, że musi dmuchać i chuchać na płód, by nie doszło do samoistnego poronienia. Nie była już przecież pierwszej młodości, jeśli brać pod uwagę macierzyństwo, choć jak na panią we wczesnym średnim wieku prezentowała się bardzo dobrze. Nikt nie dawał jej więcej jak dwadzieścia siedem, dwadzieścia osiem, góra – dwadzieścia dziewięć lat. Kobieta rzadko nakładała na twarz kremy, maseczki bądź jakiekolwiek mikstury zatrzymujące nieunikniony proces starzenia się. Po prostu takie miała geny. Nie musiała nic robić, aby wyglądać na niedotkniętą czasem. Z tego względu nie było widać różnicy wieku pomiędzy nią a jej o cztery lata młodszym małżonkiem, który mając trzydzieści jeden, wyglądał na kogoś, kto tyleż właśnie sobie liczy. Jadwiga niejednokrotnie była zapytywana przez koleżanki, czy nie obawia się mieć przy swoim boku młodszego faceta.

– Wiesz, Jadzia – znajoma z pracy o imieniu Barbara wtrąciła swoje pięć groszy. – Bycie z dużo młodszym mężczyzną to ryzyko. Teraz jakoś się trzymasz, ale gdy przybędzie tobie cyferek na karku, a i twarz zrobi się pognieciona, to nie wiadomo, czy twój mężuś nie będzie robił jakichś boków.

– Mój Emilian nie jest ode mnie dużo młodszy – odpowiedziała z sarkazmem w głosie. – Wolę młodego byczka niż takiego starego byka jak twój Wacio, który ogłada się za szesnastkami z puszkiem nadziei, że mrugną mu oczkiem.

– No wiesz co, Jadźka? Nie znałam cię z tej strony. Ja tylko sobie żartuję, a ty bezpodstawnie atakujesz mojego Wacława.

– Nie atakuję, tylko stwierdzam fakty. A jeśli nawet mój mąż będzie się kiedyś oglądał za młodszymi ode mnie, to z pewnością nigdy nie za tobą. Bo ty choć dopiero przed trzydziestką, wyglądasz tak, jakby ci co najmniej czterdziestka stuknęła.

– To bezczelność z twojej strony. A robisz z siebie taką świętoszkę. Jesteś lepsza niż Świętoszek Moliera. Gdyby nie różnica przestrzeni wieków, byłabym skłonna pomyśleć, że zadedykował go tobie. – Barbara czuła intuicyjnie, że jest jeden do jednego.

– Dziewczyny, przestańcie się kłócić! – zwróciła koleżankom uwagę Izabela. – Złość przecież piękności szkodzi.

– Piękności jak piękności… – Jadwiga wzięła głęboki oddech. – Oby nie zaszkodziła mojemu dziecku.

– Co?! – Barbara i Izabela krzyknęły równocześnie. – Spodziewasz się potomka?

– Chyba wreszcie Bóg mnie wysłuchał.

Ciąża Jadwigi przebiegała prawidłowo niemal do momentu rozwiązania. Problemy pojawiły się przy samym porodzie, który trwał prawie dwadzieścia godzin. Kobieta była bardzo osłabiona. Nie potrafiła przeć. Przeraźliwy ból odbierał jej resztki sił. Gryzła paznokcie. Kaleczyła do krwi opuszki palców. Jęczała i darła się wniebogłosy. Nagle ucichła. Kręciło jej się w głowie, miała wrażenie, że za chwilę straci przytomność. Już nawet zaczęło robić się jej błogo, gdy poczuła uderzenie w twarz i donośny, altowy głos:

– Niech pani prze, bo dziecko się udusi! – Położna jeszcze raz uderzyła ją w policzek. – Proszę przeć, bo dziecko umrze!

– Nie mogę. – Jadwiga ledwo co wycedziła słowa.

– Przyj! – krzyczała położna, wiedząc, że należący do rzadkich przypadków poród, kiedy dziecko ustawione jest nóżkami w stronę kanału rodnego, jest jednym z najcięższych. – Przyj, do cholery, kobieto, bo będzie za późno! Proszę! Jest już blisko!

– Nie mam sił.

– Przyj! Na litość boską! Słyszysz? To jest dziewczynka! Dasz radę! Dacie radę! – W głos położnej wkradła się nuta rozpaczy.

Kiedy kobieta usłyszała słowo: dziewczynka, wstąpiła w nią potężna, jakby nadprzyrodzona moc. Wydarła z siebie krzyk: Moja kochana córeczko! Chcę cię mieć przy sobie! Po kilku sekundach przyszło na świat dziecię o imieniu Grażynka.

Dziecina ważyła zaledwie dwa kilogramy i dziewięćset gramów. Wyglądała dziwnie, a nawet śmiesznie, gdyż na całej jej główce znajdowały się liczne pęcherze wypełnione treścią surowiczą. Tylko jeden „włos” dzielił ją od tego, by nie przywitała porannego słońca i życia, lecz widocznie los chciał inaczej. Pierwszego marca tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego ósmego roku był dla Jadwigi jak szczęśliwa gwiazda.