Iluzjonista

Paweł Słójkowski

Iluzjonista

Ojciec Kuby był tak śmieszny jak rak trzustki, śmieszny jak ostrze noża, które naćpany typ w środku dnia przystawia ci do policzka tuż pod okiem, kiedy wie, że inni patrzą, ale nic go to nie obchodzi. Tak śmieszny, że trudno było stwierdzić, czy potrafił wywołać u drugiej osoby jakiekolwiek inne uczucie niż niechęć, niepokój albo strach. Tak, strach. Kuba czuł go najczęściej.

Na pewno, ale to na pewno, ojciec Kuby nie należał do ludzi, których można by określić mianem miłych. Uśmiech rzadko gościł na jego twarzy, trudno było mu przypomnieć sobie, by widział na niej jakikolwiek przejaw szczęścia. Od dzieciaka obserwował go ukradkiem, licząc na to, że może wreszcie coś sprawi mu przyjemność, że może przyłapie go na spontanicznym podniesieniu kącików ust, na rozluźnieniu tych napiętych mięśni, które nieustannie pracowały, zawsze w gotowości, zawsze w stanie wysiłku. Odpoczywały wtedy, kiedy zasypiał i miał wrażenie, że wraz z zamknięciem oczu jego ojciec rozleje się po poduszce, spłynie gdzieś do środka łóżka pod materac, może aż do sąsiadów, którzy przyjdą z mordą, waląc w drzwi i drąc się już od progu, że znowu ich zalewają (tak właśnie wyglądały ich główne interakcje).

Sen sprawiał, że twarz znów skupiała się w sobie, znów, od samego przebudzenia, była gotowa do czystej niechęci, dezaprobaty, rozczarowania, irytacji, frustracji, a czasami zwykłej, prozaicznej złości. Ta ostatnia nie pojawiała się znowu tak często, ale działo się tak z prostego powodu – negatywne rzeczy nie były w stanie już wzbudzić w nim tego uczucia. Oswoił się z nim, może nawet więcej. Było jak pies, na którego stary się nie zgadza, a dziesięć lat później siedzą razem w jacuzzi i mrużą oczy ze szczęścia. Porażka stała się jego nieodłącznym towarzyszem, cieniem, chmurą, która unosiła się nad nim, gdziekolwiek się udał. Nie mogła go zaskoczyć, dlatego prozaiczny gniew pojawiał się tylko w losowych sytuacjach, których nie dało się wkalkulować w klęskowy bilans.

Ale uśmiech? Pogardliwe parsknięcie albo skrzywienie, które miało mówić jasno i z rodzajem zrezygnowanego triumfu – A NIE MÓWIŁEM, ŻE SIĘ SPIERDOLI? Tu najbardziej zbliżał się do tego dającego się zauważyć szczęścia. Obserwacje Kuby przynosiły więc zawsze ten sam mizerny efekt i zaczynał podejrzewać, że ojciec wcale nie musi być człowiekiem. Bardziej jakimś pradawnym bytem, żyjącym od tysięcy lat i mającym absolutną pewność, że życie nie wykracza poza pasmo cierpień, po których nie ma zupełnie nic oprócz chłodnej ziemi i mroku. Żadnych anielskich orszaków i nagród.

Wiedział, że to niemożliwe, tak samo jak niemożliwym było to, że ojciec zawsze taki był. Przynajmniej dochodził do takich wniosków, kiedy traktował to racjonalnie, już z perspektywy dorosłego człowieka. I to właśnie ta perspektywa stawiała mu przed oczami jeden bardziej niż konkretny przykład tego, że ten niezwykły grymas mógł wystąpić na tej skwaszonej i posiekanej zmarszczkami twarzy.

Piknik z okazji Dnia Dziecka nie wydawał się wymarzoną okazją do tego, by ojciec się na nim zjawił, ale nagle wyrósł przed nim, wychynął zza chmury waty cukrowej. Kuba nawet nie dał po sobie poznać, że jest zdziwiony. Uścisnął mu rękę i krzątał się gdzieś, patrząc na grające w piłkę dzieciaki, słuchając przemowy pani dyrektor, która wyglądała jak wychudzona sowa, wydając drobne na kawałki ciasta i przekąski, gryząc truskawkową tartę, wsypując do ust garście popcornu, przegryzając owsiane ciasteczka z czekoladą. To te normalne rzeczy były najbardziej nienormalne.

Na prowizoryczną scenę wyszedł iluzjonista, cały na czarno w palącym słońcu, z wydętym brzuchem, który wystawał spod kamizelki. Śmiali się, ile narzędzi na pokazy mógł w nim schować, całe stado królików, piłę, akwarium i kajdany, w które mogliby go zakuć, żeby spróbował uciec, i właściwie wszystko, co tylko przychodziło im do głowy, kiedy myśleli o podobnych występach. Tyle, że ten człowiek nawet nie był dla nich, ale dla młodszych dzieci, które przejęły boisko do koszykówki, na którym był pokaz.

Kubie przeszło przez myśl, że jego ojciec przebiłby wszystkie te numery, pokazując swoją normalność, wychodząc przed tych wszystkich cztero-, pięcio-, sześciolatków i opowiadając w kilku zdaniach o tym, co lubi w swojej pracy, jak doszedł do stanowiska starszego specjalisty i jakie wyzwania jeszcze go czekają. Ten pokaz przeszedłby wszystko, co tylko mógł sobie wyobrazić, ale stary jedzący ciastko, stojący z delikatnie przytuloną do niego matką, która zarzuca kolano gdzieś na jego nogę, kładzie dłoń na jego ramieniu – to i tak było coś, co nie należało do elementów codzienności.

Trudno powiedzieć, co iluzjonista miał wspólnego z iluzją, może zauważył, że dzieciakom wystarczały rzeczy prostsze niż skomplikowane sztuczki, może dopiero się rozkręcał, a może wyczuł, że będzie mógł dać z siebie solidne trzydzieści procent, inkasując jednocześnie całość wypłaty. Mówił dzieciom, co robić, a one powtarzały jego gesty i powtarzały jego słowa.

Ojciec znów wszedł w tryb krzątania, przechadzał się z miejsca na miejsce. Mógł jeszcze założyć ręce za plecy i doglądać, czy wszystko przebiega zgodnie z planem. Prawie jakby zrobił cokolwiek przy tym pikniku. Kuba obserwował, dzielił się na bycie z kolegami i zerkanie ukradkiem, nie mogąc odpuścić jednego i drugiego. Kiedy masz dziesięć lat, chcesz być z ziomkami bez względu na to, co dzieje się naokoło. Dobrze wiesz, że wybrałbyś ich zamiast babci i dziadka. Zamiast rodziców, jeśli trafili ci się tacy z tych gorszych.

Słońce grzało w kark, przyjemnie, woda z cytryną z przenośnych lodówek smakowała wspaniale, wydawali drobne, leniwie kopali do siebie piłkę, bez ładu i składu. Ojciec był, dopasowany, na swoim miejscu, wśród wszystkich innych, którym udawanie szło lepiej lub gorzej.

– A teraz dzieci kładą się na ziemię! – wydarł się iluzjonista, o kilka tonów za głośno. Dzieci kładły się na nagrzanej płycie boiska jedno za drugim, jedno na drugie, zderzając się jak kręgle.

Ojciec przechodził tuż przy nich, ugiął nogi, padł na kolana, z kolan na bok, z boku na plecy. Rozłożył ręce i leżał, jak przygnieciony chichotem wszystkich małych ludzi, którzy turlali się i wili naokoło niego. Był główną postacią, bohaterem tego spektaklu.

– Dzieci wstają! – krzyknął iluzjonista, nóżki i rączki zaczęły się podnosić. Ojciec leżał, najwyraźniej przejmując się rolą, grając tak zapamiętale, że przecież nie mógł z niej wyjść ot tak po prostu, na zwykłą komendę, która przecież nawet nie była kierowana do niego. To był jego czas, te kilka chwil, w których patrzyli na niego wszyscy. Kuba też mógł już nie tylko zerkać i rzucać spojrzenia, mógł patrzeć tak jak wszyscy inni.

Iluzjonista mógł się przejąć, może przeszło mu przez myśl, że to niezdrowa konkurencja, może po prostu nie lubił niespodziewanych sytuacji.

– Oj, chyba leży tam ktoś, kto już dawno powinien wstać. Dzieci chyba wiedzą, co trzeba zrobić!

Kuba przypomniał sobie sobotnie poranki, kiedy chodził na palcach, ledwo dotykając zimnej podłogi. Byle go nie obudzić. Dzieci tego nie wiedzą. Któreś podnosi jego nogę, inne łapie rękę, któreś ciągnie go za koszulkę. I nic, ale to nic nie działa, bo sztuczka jest bardziej przewrotna, niż wszyscy mogli się spodziewać.

Ten twardy, a jak ma się też okazać, wieczny sen psuje dopiero jeden z rodziców. Na początku tylko patrzy, potem niepewnie stawia nogę, jakby nie chciał narazić się na to, że wszystko popsuje. Ale potem są już tylko trzy, może cztery szybkie kroki, szturchnięcie, klepnięcie, potrząsanie. I cała mistyfikacja runęła jak domek z kart, jak ich rodzina, tak absurdalna, że trwałaby dalej bez żadnych elementów wspólnych, łączących albo napędzających, jakby działała samą siłą rozpędu, nadanego przez nie wiadomo kogo.

– Dzwońcie po karetkę! – drze się facet, układając ojca Kuby na plecach.

Iluzjonista stoi na swoim podwyższeniu, górując nad wszystkimi, choć jego rola jest już tu skończona. Równie dobrze mógłby być na Marsie albo przynajmniej gdzieś w Chorwacji. Pewnie też płacą do dupy, ale przynajmniej pogoda jest zawsze. No teraz też niby jest, ale mógł założyć się o każde pieniądze, że nikt nie umiera tam w takich momentach.

Kuba pamiętał tylko ruch. Ruch ludzi, bezładnie chodzących w kółko, zabierających dzieci gdzieś dalej, robiących miejsce ratownikom. A ojciec umarł i tak, nieprzejednany, niezbyt zainteresowany całą reanimacyjną akcją. Może nie mógł pozwolić, by zepsuli mu ten szczytowy moment. Może gdyby pozwolił, najlepsza iluzja tego dnia prysłaby jak bańka. A może nie było w tym nic więcej.