Bliskość po katastrofie
Patrycja Mierzejewska, Wchłanianie żelaza, Pro Libris, Zielona Góra 2023, 54 s.
Najnowsza polska poezja to opowieść o utracie, urazie, braku, tęsknocie za czymś, co można zdefiniować, nie tylko miłością, która okazuje się w tym kontekście na tyle oczywista, że nie podejmuje się tej kwestii zbyt często w krytycznoliterackich dyskursach. I nie zmienią tego miłosne wybory wierszy Andrzeja Sosnowskiego czy metafizyczne Marcina Świetlickiego. Chodzi o jakiś punkt odniesienia, który mógłby stanowić fundament, uzasadniać istnienie jakiejś podmiotowości, a w skrajnie utopijnych przypadkach – całości. Jakiś rodzaj synergii, symbiozy, choćby nić porozumienia między światem wewnętrznym a zewnętrznym, między wyobrażonym i realnym. Między żywym a żywym w obliczu rychłej śmierci.
Możemy tu sobie wpasowywać modne nurty eko i posthomo, dać się drażnić panseksualnie kontrowersjami wynikającymi z bliskości reprezentantów różnych gatunków i królestw. Zbierając grzyby, doznawać iluminacji, że uchował się jeszcze, na cienkim marginesie aspołecznym, taki organizm jak wiersz, próba zapisu nienazwanego, a silnie doświadczanego. Psychosomatycznie, cząsteczkowo, pierwiastkowo: nie chodzi przecież o rozpoznania zgodne z jakąkolwiek skodyfikowaną nauką, a z wymykającym się prostym rozważaniom i postchrześcijańskim dychotomiom ciałem. Debiut poetycki Patrycji Mierzejewskiej, Wchłanianie żelaza, wpisuje się w ten (nie)porządek. I poprzednie zdanie może być wiarygodne wyłącznie z nawiasem; nie da się tu żądać ani pożądać jednoznacznych odpowiedzi, żeby niechcący nie zaprzeczyć idącym za tak skonstruowaną książką intuicjom czy wręcz intencjom.
Jak zbliżać?
„W to życie/ to my już/ teraz/ tak na poważnie?” – zaczepnie inauguruje podmiotka, a czytelniczka przy pierwszej lekturze jeszcze nie widzi w tym pytaniu piętrowości szczegółów, jaka się za nim kryje, a jaką odsłaniają kolejne teksty zbioru i ich (od)czytania. Aż do osiągnięcia poziomu dna (oka) i DNA, efekty specjalne to produkty uboczne interpretacji tych przecież minimalistycznie nieprzeszarżowanych, skupionych i jakże przy tym odważnych wierszy. Prawdopodobnie to jedyny dostępny mnie i zbyt nadgorliwemu, przez co za mało empatycznemu odbiorcy „poezji jako projektu”, „poezji jako systemu znaczeń”, zestaw narzędzi, żeby nie przesadzić z generalizacjami i klasyfikacjami, z uwzględnieniem tych, na co najmniej dwóch płaszczyznach, środowiskowych? Każdy wybór jest beznadziejny, nie trzeba parafrazy tytułu drugiego wiersza w tomie, by udowadniać, jak absurdalne może być działanie przyśpieszające śmierć.
„Kocia łapa”, oczywiście, to tutaj symbol, istotna zmiana paradygmatu w sposobie mówienia o braciach i siostrach już nie mniejszych, a równych, pełnoprawnych, ważnych, a często nawet najważniejszych. To nie zmierzch antropocenu, to nowy jego rozumny, emocjonalny, pozamerkantylny i pozakapitalistyczny etap. Tak samo idiomatycznie: już nie „życie na kocią łapę”, a raczej „życie za kocią łapę”, co nie wyklucza tego pierwszego. Pies nam świadkiem, tym cenniejszym, że uczciwym! Język, rozwijając się, niczego nie musi wypierać. Na sferę wyparcia najwięcej miejsca przeznaczył wiersz. W dobrym wierszu, jak u Mierzejewskiej, przestrzeń niedopowiedzeń niesie z sobą najwięcej w formie skonkretyzowanych przemilczeń albo przesunięć, także uwagi i środków ciężkości w pozorną lekkość. Przesadzam, czym przesądzam nadprogramowe spiętrzenia rozmytych dywagacji, przed którymi te teksty się bronią?
W trzecim wierszu „było już za późno”: od razu, na prawach instrukcji obsługi, dostajemy ten zabieg w formie czterech wersów z pojedynczą kropką każdy. Niby, wyjściowo, chodzi o imprezę, której się nie pamięta (liczba kropek to pokłosie „czterdziestki”?), ale to punkt wejścia w dyskurs o przemijaniu, tym bardziej uzasadniający pełniejsze „wchodzenie w życie” na kolejnych jego, coraz bardziej świadomych, przynajmniej pod tym względem, etapach. „Żal we włosach” (celowo abstrahuję od samej gry słownej i znaczeniowej z „kwiatami” czy „żelem”) stanowi stały składnik tempury opartej o pamięć, konsumowaną w różnych procesach, procesjach, nie wszystek umierającą, gdyż dzięki pozostawionym przez nią śladom teoretycznie kiedyś da się dotrzeć do źródła bólu i cierpienia. Do krwi i jej składników. I tyle z zabawy Wchłanianie żelaza może mieć do zaoferowania.
Gdzie uciekać?
Gdzie tymczasem gnieździ się i mości powszechne w społeczeństwach umorusanych chrześcijaństwem, począwszy od fazy analnej i oralnej w braku rozwoju człowieka na obraz i podobieństwo patriarchalnego boga, poczucie wstydu? „Prosto pod język/ aplikować winę” – konstatuje w Porze osoba mówiąca w wierszu, który kończy gromkie „Uciekać” (wielką literą). Jak hostię? Tabletkę na gardło? Papierek lakmusowy nasączony LSD? Czy zakonnice obchodzą Dzień Kobiet? Poczucie winy nie opuści nas jeszcze przez wieki, nawet jeśli zsekularyzujemy wszelkie obrządki świąteczne. Zostaje oswajanie tego najdzikszego ze zwierząt, regularnie wyprowadzanego na spacer przez wewnętrzne dziecko. Pod językiem jest o tyle bezpiecznie, że można liczyć na dodatkowe doznania. A żadne doświadczenie nie hańbi, przeciwnie – działa odwrotnie proporcjonalnie do przemijania: przybliża do życia. Choćby to był, jak w wierszu z siostrami, balejaż, wykonywany przez Jezusa, męczennika, który zawłaszczył sobie również kobiece cierpienie (patrz PS).
Granice dobrego smaku wyznaczają granice mojego ciała? Tylko jak go rozpoznać w świecie, w którym wszystko kosztuje, a „słodko smakuje/ i ropa/ i gruszka”? Na ile akt odwagi zasługuje na aplauz, a na ile chodzi o „przy(m/w)ykanie”, jakąś niezdefiniowaną zwyczajność, przeciętność, powtarzalność? „Ocalanie wszechświata” drobnymi gestami? Apokalipsą mogłoby się okazać wytrącenie z wypracowanej równowagi: w relacji z sobą, z oswojonym czy z obcym. Znajoma terapeutka radzi: „przepracowanie” to złe słowo. Praca nie czyni wolnym, nie gwarantuje bycia sobą, niecelebrowania „Święta Bezsilności”. Zakorzeniona, nie tylko w wierszu, podmiotka, nigdzie się więc nie wyrwie.
Kiedy dotykać?
Ale to nie znaczy, że z ugruntowanej i umocowanej nie do końca z własnej woli pozycji traci możliwość doświadczania. Zostaje dotyk. In spe, nie jedynie jako „międzygatunkowe esperanto” (wyjątek potwierdzający regułę, że tej książce służy niedomiar efektów specjalnych). Jako czułość? Zdecydowanie, pozbawiona nachalnej narratorki, bo dziejąca się niejako obok tych wierszy, a przecież na ich prawach. I wciąż – naiwnie, ale jak chce się wierzyć w takie diagnozy – pozostaje słowo (Zmiana czasu). W szczególności to najprecyzyjniejsze w danym momencie, punkcie, które się ucieleśnia w drugim. Poetyka tych wierszy, częściej różewiczowska niż sprozaizowana dłuższą frazą inkrustowaną interpunkcją (statystycznie: 30,5 : 2,5), pozwala takim słowom wyzwolić ich energię i ładunek emocjonalny, i to w taki sposób, by ten drugi nie wybuchł.
PS: Dobrze prześledzić całość przez pryzmat czasów, zwłaszcza przyszłych dokonanych. To w końcu osie tego rachunku mikrozysków i makrostrat, przecinające się w (znaczącej i znaczonej) pustce.
PS2: Książka została wyposażona w blurb Karola Maliszewskiego i posłowie Mirosławy Szott, pisane z podobnych pozycji, aczkolwiek zachowawczo, a więc z zachowaniem konwencjonalnych odczytań o końcu. Również tej herstorii. Zainteresowanych odsyłam do źródła. Życzyłbym tej książce, aby doczekała się dyskusji, polemik i refleksji nieoderwanych od niezmiennie żywej i rozedrganej afektywnie materii wierszy, jakie w sobie nosi, by wreszcie us(u)nąć w (nie)pokoju. W rytmie, jaki został poziomowi meta w oderwaniu od fizyki: „tam-pon/ tam-pon/ tam-pon”. Problem skali tu nie istnieje, to wyłącznie nazewnictwo, pączkujące podczas podziału: na dłuższą metę „mikro” i „makro” to zbliżenia, ponieważ oddalenie ukazujące całość w pełnej krasie uwypukla jej fundamentalne szczegóły.