Katarzyna Nowak-Szelejewska
Bitwa o krowę
Poza kurami hodowała także jedną krowę. Darzyła ją przywiązaniem, ale nie sympatią. Kiedy prowadziła ją do lasu przez wybrukowaną drogę osiedlową, sąsiedzi patrzyli na nią z niesmakiem. Nikt na tym porządnym osiedlu nie trzymał krów. Mieli kury, owszem, ale kury to coś innego, ponieważ nie wyprowadzało się ich na zewnątrz, poza obręb własnego ogródka. Można było je uchować przed wzrokiem coraz bardziej eleganckich sąsiadów. Nie lubiła tej atmosfery, która jakiś czas temu zaczęła tworzyć się na osiedlu. Przybywali nowi, budowali współczesne domy z nowoczesnymi ogrodami i patrzyli z lekką pogardą na starych – z ich zarośniętymi zielem willami, z szopami, w których mieszkały zwierzęta. No i ludzie przestali mieć też siły na krowy. Krowę trzeba codziennie wyprowadzać do lasu. Na zimę zorganizować dla niej siano, a więc uprawiać choćby skrawek pola. Ona była w posiadaniu pola i nie zamierzała przekształcać go na działkę budowlaną, którą mogłaby intratnie sprzedać. Była starą upartą babą, niewątpliwie.
Krowę nazwała Malina. Pospolite, nieważne imię. To będzie zapewne jej ostatnia krowa, czuła to w kościach. Malina umrze pierwsza, a zaraz po niej ona. Śmierć przyjdzie do niej poprzez krowę – miała tę pewność od dawna, odkąd przyśnił jej się sen, jak rodzi się z krowiego brzucha, jak przechodzi przez krowi kanał rodny do nowego życia, z młodym, pulchniutkim, zaróżowionym ciałem. Nie mogła się doczekać tej chwili, choć także nie przeczyła, że od czasu do czasu ogarniał ją strach przed tym nieznanym ciałem, zaokrąglonym, doskonałym, czystym. Jak zdoła je obłaskawić? Skąd będzie wiedziała, czym je karmić? Jak odpowie na jego potrzeby? Czy zapanuje nad jego żądzami? Ciało. Tak wiele zawsze dla niej znaczyło. Jej własne, ale także zwierzęce. Nie potrafiła obyć się bez układania dłoni na krowim brzuchu. Dlatego wciąż trzymała Malinę, choć i ona nie miała już na nią siły. Nie potrafiła nie mierzwić jej twardej sierści, nie zanurzać palców w podbródek. Ostatnio nawet wolała to krowie ciało niż własne. Mimo starości zachowało ono sprężystość, nic nie ubyło z jego potęgi i chwały. Nie tak samo starość obchodziła się z ciałem krowim jak z ludzkim.
Tymczasem zbierały się nad nią chmury. Coś wisiało w powietrzu. Sąsiedzi coraz częściej przechodzili obok jej willi. Zatrzymywali się przy polu. Kręcili głowami, kiedy szła z Maliną do lasu. Patrzyli na nią spod byka. Czuła wyraźnie, jak rośnie w nich posępna siła, jak rodzi się bunt i gniew, i nieskoordynowana jeszcze szarpanina. Czymś ich drażniły – ona i Malina. Coś pobudzały, z czym tamci nie chcieli się zmierzyć. Czuła, czuła znowu w kościach, że na osiedlu zalęgły się demony. Jeszcze chowały się pod liśćmi pokrzyw i łopianu, jeszcze drążyły dziury w ziemi, ale niebawem wypełzną i zacznie się katastrofa.
Tego popołudnia siedziała w cieniu, przy szopie, oparła obolałe plecy o próchniejące deski. Rozpad. Nie spodziewała się niczego innego. Do ogródka przez skrzypiącą furtkę ktoś wszedł. Młoda kobieta. Poznała ją po delikatnych krokach. Jakby tamta szła do niej w różowych pantofelkach. Stukały na kostce, którą wyłożono liczne wąskie ścieżki ogrodowe. Musiała zauważyć ją z ulicy, ponieważ nie kierowała się do domu, szła wprost do niej. Przymknęła powieki. Rozmowy z młodymi przysparzały jej coraz więcej trudności. Wbiła paznokcie w miękkie deski, roztarła opuszkami palców przejrzały kwiat dziurawca. Kiedy tamta stanęła przed nią, uniosła głowę i przyjrzała się dokładnie jej twarzy. To była piękna kobieta, ze śmiało podkreślonymi ustami, wielkimi ciemnymi oczami i lśniącymi włosami, które sięgały jej za ramiona. Boskie stworzenie, dopiero co wypuszczone z raju, pomyślała. Lepiej takich nie drażnić.
– Proszę usiąść – zachęciła ją gościnnym gestem, wskazując plastykowe krzesło ogrodowe, ustawione w pobliżu. Tamta usiadła, z dobrotliwym uśmiechem pochyliła się nad nią i przedstawiła. Dorota. – Powinnam znać pani rodziców – przypomniała sobie. – Jerzyk i Barbara, przemili ludzie. – Nie była ckliwa, rzeczywiście uważała ich za dość sympatyczne małżeństwo. Dużo czasu spędzali w ogrodzie, dało się dostrzec gołym okiem, że ich to bawiło. – Ale pani nie poznałam. Mieli dwie dziewczynki, to wiem, później się pogubiłam. – Dorota roześmiała się, swobodnie, nie w wymuszony sposób, a więc udało jej się kogoś rozbawić, doprawdy, życie ciągle potrafi być zaskakujące.
– Przychodzę do pani w pewnej pilnej, acz drażliwej sprawie – nie zwlekała, proszę, odważna dziewczyna. Robienie podchodów nie jest najwyraźniej w jej stylu. Potrafi działać, być skuteczna, zapewne odniosła w swoim młodym życiu szereg sukcesów, prze naprzód, jest pewna swego. To dobrze. Zawsze miło pogawędzić z kimś zadowolonym z siebie, z kimś, kto uważa świat za bezpieczny dom. Rozmowy z ludźmi rozczarowanymi przebiegają zawsze tak samo, od niej dowie się czegoś nowego, kto wie, może nawet tamta ją czymś zaskoczy. – W sprawie pani krowy. Rada osiedla w ostatnim czasie dopracowała podanie. Chcemy, żeby pani wiedziała, że wypływa ono tylko i wyłącznie z troski o panią. Lękamy się, że pewnego dnia zabraknie pani sił, żeby wrócić z lasu, że wśród tych krzaków i drzew nikt nie będzie w stanie pani znaleźć. Gdyby nie wróciła pani do domu na noc – dodała po namyśle. – Czasy się zmieniły, las bardzo zarósł, ludzie już nie znają go tak dobrze jak kiedyś. Niektórzy nawet boją się tam wchodzić. Ale mniejsza o to. Nie to jest przedmiotem wniosku. Chcemy, żeby pani sprzedała krowę i pozwoliła sobie na zasłużony odpoczynek. – Zasłużony odpoczynek, czy coś takiego istniało? Nie, ta mała nie wie, o czym mówi. – Tak myślałam. Pani po prostu nie potrafi odpoczywać. To przypadłość osób pani pokolenia. Nadrzędną wartością jest praca, człowieka traktuje się przedmiotowo, a co najdziwniejsze, w tej hierarchii wyższe miejsce od niego zajmuje zwierzę, jakby to ono było ukoronowaniem stworzenia.
– A czy tak nie jest? – udało jej się. Zbiła tamtą z tropu. Zaraz, jak ta mała miała na imię? Monika? Magda? Dorota. Tak, oczywiście, że Dorota. – Droga Doroto, to nie tylko przypadłość mojego pokolenia. Ludzie zawsze służyli zwierzętom. Były czasy, kiedy bogowie mieli twarze zwierząt. Na pewno cię o tym uczono, przypomnij sobie, nie mam racji?
– Zamierzchłe czasy – machnęła niedbale ręką. – Pierwotne. Człowiek wtedy sam był na poły zwierzęciem.
– Teraz już nim nie jest? – znowu trafiła w czuły punkt. Dorota przełknęła głośno ślinę. Założyła kosmyk włosów za ucho. Niewątpliwie chciała zyskać na czasie, a może obłaskawić ją własną urodą. Najwidoczniej przyzwyczaiła się do uwodzenia ludzi. Dlatego przysłali ją jako reprezentantkę rady osiedlowej. Chcą ją uwieść. Dorotą. Odpoczynkiem. Niebezpieczeństwem lasu. Tacy zachłanni, a tak naiwni. Nie mają pojęcia, czym uwodzi się starą kobietę. Odrobiny wysiłku nie włożyli w tę sprawę, nawet nie upiekli ciasta, żeby choćby tym ją obłaskawić – kawałkiem słodyczy. Zmieniają się wśród nas obyczaje, a i tak pozostajemy tacy sami, skwitowała w myśli, ale zaraz zganiła samą siebie. Banalny wniosek. Ogólnik. Musi się pilnować i unikać tak dyletanckich twierdzeń.
– Oczywiście, że jest. – Dorota podjęła wyzwanie, no proszę. – Ale w zupełnie innej mierze niż kiedyś. Właśnie miara ma tutaj znaczenie. Równowaga. Dostrzeżenie kontinuum. Człowiek obecnie zajmuje inne miejsce na tym kontinuum. Dawniej, a raczej bardzo dawno temu, owszem, był bliżej zwierzęcia, jednak rozrost kory mózgowej… Och, po co ja pani o tym mówię? Pani się ze mnie śmieje w duchu. Rozumiem to następująco. Nie rozmawiamy jak równa kobieta z równą. Pani, z racji swojego wieku uważa, że ma nade mną przewagę. I że jestem naiwna. Być może tak nawet jest. Szanuję pani doświadczenie i poglądy, ale pani niech uszanuje moje. Ja z pani nie drwię, traktuję tę sprawę bardzo poważnie i tak jak wspominałam, jestem tutaj tylko i wyłącznie z troski o panią. Mówię zbyt formalnie? Zbyt urzędowo? Jeśli tak, proszę mi wybaczyć, nie chciałam, ale jestem zakorzeniona w takim, a nie innym języku.
– Zakorzenieni jesteśmy gdzieś indziej – wtrąciła się. – Nie w języku i nie w tej ziemi. Myślała pani kiedyś o tym? Ja jestem na razie zakorzeniona w brzuchu mojej krowy. Poprzez jej brzuch, kiedy pępowina zostanie przerwana, pójdę dalej, do moich prawdziwych korzeni. Teraz jeszcze nie mogę. To jest jedyna pilna sprawa na tym świecie, mianowicie to, gdzie jesteśmy zakorzenieni. Pani mówi o języku. Ale język przemija. Zaraz pani odpowie, nie przemija, tylko przekształca się, czyli rozwija, ale czy jest pani tego taka pewna? Historia zna liczne przykłady języków, które obumarły. Chyba się nawet mówi „martwy język”. Niektórzy, poprzez ich odszyfrowywanie, próbują je wskrzeszać, ale co to za język, którym mówią tylko umarli? Owszem, być może istnieją w zaświatach także tamte obumarłe języki, nie mogę zaprzeczyć. Dlaczegóż by nie? Ale na tym świecie niewątpliwie nie są niczym stałym. Mówię pani, nie można się na nich oprzeć.
– Pani zmieniła dyskurs. Ciągle go pani zmienia. To nie w porządku. Jak możemy się porozumieć, skacząc z tematu na temat?
Zniecierpliwiło ją to dziewczę. Ciągle nie dostrzegło, że rozmawiają o tym samym.
– Nie skaczemy. Temat zasadniczo jest jeden. Śmierć. Pani w imieniu rady osiedla boi się, że umrę w lesie i dlatego przyszła namawiać mnie, żebym zabiła moją krowę.
– Sprzedała – poprawiła ją sumiennie, rzeczowo, próbując zamaskować kryjącą się w kącikach ust złość. – Pani jest obcesowa.
– Zdaje się, że już wspomniałam, dlaczego ta właśnie krowa jest dla mnie ważna. Piszcie sobie, ile wlezie te wasze podania. Nie zamierzam jej zabijać. Proszę mnie dłużej nie męczyć i wracać do domu. I niech pani nie zapomni przekazać pozdrowień dla Basi i Jerzyka, przemili ludzie, bardzo rozsądni. Zapewne nie podpisali się pod tym podaniem. Nie przeczy pani, więc mam rację. Do widzenia.
Dorota zesztywniała z gniewu. Nie przywykła do porażek, ale była posłuszną, wzorowo wychowaną dziewczyną. Wstała z krzesła i skierowała się do furtki. Bardzo dobrze.
Nie, nie zamierzała nikogo wyprowadzać z równowagi. Była świadoma, że układ sił na osiedlu z dnia na dzień się zmieniał na jej niekorzyść. Ale w tym przypadku nie mogła postąpić inaczej. Rada osiedla zgłupiała do reszty, wysyłać do niej takiego posłańca, młodą piękną dziewczynę, diabeł ich opętał, nic innego.
Malina na nią czekała. Musi teraz wrócić do lasu i przyprowadzić ją do szopy. Niech odpocznie po tym upalnym dniu i ona. Wsunęła stopy do poszarzałych od brudu kaloszy. Tylko w takich butach należy chodzić do lasu. Skutecznie chronią przed żmijami, pokrzywami i ostrymi kolcami jeżyn.
Kiedy szła przez osiedle, wyraźnie czuła na plecach ich spojrzenia. Spoglądali zza firanek. Tchórze. Zapewne już znali wynik rozmowy z Dorotą. Patrzyli na nią z dezaprobatą, jakby nie widzieli jej kroków, tylko szpetne machanie skrzydłami. Przypominała im starego gawrona. Może już ją nawet z nim utożsamili. A to nie wróżyło niczego dobrego.
Malina wyczuła niebezpieczeństwo i nie czekała na nią jak zwykle na polance w pobliżu rzeki. Zaszyła się w głębi lasu. Więc szła za nią, za dźwiękiem jej dzwonka uwiązanego u szyi. Pozwoliła się prowadzić swojej krowie, niech tak będzie, niech na jakiś czas zamienią się rolami, niech dzisiaj to Malina wskaże, gdzie mają nocować.
Spotkały się w tak zwanym zakolu, w samym środku lasu, w jego najgęstszym poszyciu, w ciemnej zielonej boazerii osiedla. Malina popatrzyła na nią i weszła do dołu porośniętego paprociami. Ona skuliła się i zrobiła to samo. Ułożyła się przy brzuchu krowy, podwinęła kolana pod własny brzuch. Czekały.
Pod wieczór las rozdudnił się od ich kroków. Kobiety i mężczyźni szli z wiatrówkami przewieszonymi przez ramiona, z myśliwskimi strzelbami. Drzewa drżały od ich głosów. Byli wściekli, żądni zemsty, rozpaleni. Oto muszą odbyć rytuał polowania, żeby ugasić zżerający ich wnętrza ogień. Wyostrzy im się węch. Ale one są bezpieczne. Paprocie zaczęły rozrastać się nad nią i nad krową. Bardziej tworzyły wzgórek niż dół. Przypominały z daleka stary zaniedbany grób. Niech tak się stanie. Grób będzie dla nich kołyską i schronieniem. W imię ojca i syna, i ducha świętego.
Wiedzeni nieomylnym węchem dotarli do zakola. Szukali jej i Maliny pod najmniejszym listkiem paproci, pod krzakiem kaliny, wsadzali palce w poszycie lasu, w mech, rozkopywali ziemię, ale nie mieli śmiałości podejść do grobu. W końcu, nie wiedząc, co zrobić z siłą, która rozprężała ich ciała, zaczęli muskać się po dłoniach, stopach, brzuchach, a potem wszelkie stworzenie utraciło nad sobą kontrolę. Chuć wypełzła z nich jak wąż. Jeden obłapywał drugiego, nie zważając na wiek, stan czy płeć. Niebo rozwarło swoje podwoje, podwinęło spódnice, zsunęło białe halki i na obecnych opadły te strzępki ubrań, pozłacane pantofelki, wyrafinowane kozaki na obcasach, paski ze srebrnymi klamrami, wstążki do włosów, haftki od nieprzyzwoicie sztywnych gorsetów, brązowe szelki, tiulowe bluzki i kwiaty, sztuczne kwiaty, które porozkładali na białych piersiach kobiet.
Nad ranem wyszły z grobu. Wszystko posnęło. Posnęły jęki, westchnienia, usta. Pośladki, małe palce, uszy. Czarne dziury, mchy, paprocie. Posnęły sowy.
Przemknęły pomiędzy drżącymi przez sen ciałami. Zauważyła Dorotę, obsypaną białym kwieciem, jakże niewinnie wyglądała ta dziewczyna, kiedy spała. Aż chciałoby się ułożyć dłoń na jej czole i pogłaskać po matczynemu. Oparła się tej pokusie. Zaprowadziła Malinę do ogrodu i zostawiła pod jabłonią. Niech z rana poskubie odrobinę świeżej trawy. Ona jednak nie czuła głodu. Weszła do kuchni i zaparzyła małą filiżankę kawy. Zakropiła ją mlekiem. Usiadła przy okrągłym stole. Wygrała.
Opowiadanie zdobyło 3. nagrodę w 23. Ogólnopolskim Konkursie Literackim im. Eugeniusza Paukszty „Mała ojczyzna – pogranicze kultur”, Kargowa 2022.