Elżbieta Kuna-Kwiecińska
Anorexia od czerwonych porzeczek
(fragment powieści)
31 maja 1991 roku
Julia
Julia była jedną z moich czterech przyjaciółek. Nie takich zwykłych do tańca i do różańca. Była z tych na śmierć i życie.
Zawsze umiarkowana w obchodzeniu się przy kwestiach, które dla mnie nie stanowiły momentu wahania, by użyć szarych komórek na głupoty, a potem zbierać konsekwencje ich nadużycia.
Miała dystans do siebie samej. Lubiła wdawać się w poważne dyskusje, ciągnąć kogoś za słówko, rzeknąć swoje słowo i przemyśleć je jak stary góral.
Być może dlatego, iż posiadała trzy starsze siostry, była obeznana w tematach, które nasi popeerelowscy rodzice trzymali przed dziećmi jak kasę w sejfie zamkniętą – według nich – na nieodszyfrowany szyfr…
To Julia nauczyła mnie tajemnicy poliszynela i obłudy świata.
Kiedy w wieku bitych szesnastu lat nie wiedziałam, czym jest dokonanie gwałtu na kobiecie przez mężczyznę, sądząc, że polega on na tym, iż jakiś frajer przytuli babkę mocno bez jej zgody do swojej klaty macho, albo skradnie jej niewinnego buziaka w ślepej uliczce, a potem zniknie jak „miszcz” gwałtownego znikania… Julka wytłumaczyła mi, na czym to wszystko polega i że za „tego całusa” można beknąć ładnych parę albo paręnaście lat w kiciu.
Lubiła matkować: Ubierz się ciepło, bo zmarzną ci na ostro jajniki. Te sandały na koturnie pasują do szczytu Tatr jak wielbłąd do nie-garbu, ta spódnica jest zbyt wąska, by nie roztrzaskać sobie kolan na zbitą papierówkę itp.
Wczesnym latem w 1990 roku odradziła mi umówienia się na randkę z pewnym dupkiem, który co prawda mądrością bardzo nie grzeszył, lecz w oczach młodych lasek uchodził za numerek „łan”, gdyż urodę miał wartą grzechu.
Nie posłuchałam jej za nic w świecie. Jak zwykle zrobiłam po swojemu.
Wystroiłam się bardziej niż „ta lala”. Dosłownie jak 150 lal z okładek poczytnych magazynów mody. Nowe buciki we wściekłym szkarłacie na obcasiku – kaczuszce, suknia wyprofilowana – przylegająca obciśle do ciała i wpasowana w styl projektantów mody od Cindy Crawford, make-up z francuskiego żurnala komponujący idealnie z wystającymi kośćmi policzkowymi Claudii Schiffer. Wyrazisty, wyostrzony, nieco przegięty… Szczerze rokujący szansę na to, że z tej randki wykluje się tzw. chodzenie ze sobą.
Niestety „pustak” olał mnie gorzej, niżby ktoś mógłby kogoś olać mętnym moczem. Nie zjawił się na nasze rendez-vous. Czekałam ponad godzinę, intensywnie myśląc: Z pewnością coś istotnego mu wypadło. Pewnie, że coś musiało się stać! Ej tam! Czym ja się w ogóle zamartwiam… Kwadrans studencki przysługuje normalnym ludziom, tak jak podejrzanemu prawo do milczenia.
Piętnaście minut minęło niczym lekki wietrzyk, a ja myślałam dalej… Może koleś zachorował na wymiociny, może mama kazała mu wynieść śmieci, może tata poprosił o wykręcenie śrubki ze spróchniałej półki w piwnicy, może młodszy brat wyżebrał pomoc w odrabianiu matmy, może babcia uczy go, jak robić sweter na drutach, może…
Kurwa! Dopiero w sześćdziesiątej drugiej minucie warowania pod Bramą Piastowską niczym wierny pies, zrozumiałam, że dupek mnie wystawił.
Wyszło na to, że Julia miała rację. Zresztą nie pierwszy i nie ostatni raz.
Rozmarzyłam się we wspomnieniach.
– Wchodzisz czy zostajesz za drzwiami? – zapytała.
– Wchodzę, wchodzę, wchodzę – wyśpiewałam w rytmie Kapitańskiego tanga. Wiedziałam bowiem, że za tymi drzwiami czeka mnie jak zwykle świat pełen szalonych pomysłów i nierozsądnych zdarzeń.
– Wchodź, wchodź – wyrecytowała.
Eliza i Marta są już w środku. Na szczęście one nie należą do typu osób, którym trzeba wysyłać karetę…
Marta
Marty wszędzie było pełno. To był talent do obracania się w towarzystwie. Miała bardzo ładną twarz. Orzechowe oczy, ciemne wyraziste brwi i cudny pieprzyk na prawym policzku. Seksowny i bardzo modny. Taki do typowego pozazdroszczenia. Kiedy wylewała uśmiech, w polikach robiły się zabawne dołeczki, a zęby jak perełki lśniły mocno mocnym blaskiem. Gdyby nie ta solidna pupa, wydatne biodra i masywne nogi w czasach, gdy królowały dziewczyny o rozmiarach: 90 – 60 – 90, Marta miałaby powodzenie jak Catherine Zeta-Jones i z pewnością byłaby rozchwytywana przez wszelkie media.
Przez wzgląd na tak zwane puszyste ukształtowanie ciała nie należała do tych dziewczyn, za którymi faceci wodzą intensywnie wzrokiem i są tak gotowi na konsumpcję „babki”, aż ślina im cieknie po podbródku. Mimo to Marta i tak dorastała w świecie mężczyzn.
Miała przy sobie wielu kumpli, z którymi balowała, wariowała i „kradła konie”. Podkochiwała się od czasu do czasu w jakichś przystojniakach, lecz bez wzajemności. Pozwalała im na niewinne buziaki i przytulańce w parku pod gęstymi drzewami, albo w miejscu, gdzie żadne postronne oczy nie mogły przyjrzeć się jej intymności, by potem roznosić plotki tak intensywnie, jak listonosz kartki świąteczne w okresie Bożego Narodzenia.
Jej chęć pieszczotliwości z płcią przeciwną była normalną reakcją dorastającej kobiety podyktowaną potrzebą odczuwania ciepłego dotyku z nadzieją, iż w końcu pojawi się ten ktoś, który zechce utulić na stałe jej wdzięki.
Gdy miłością nie iskrzyło, nic sobie z tego nie robiła. Przechodziła nad tym do porządku dziennego, tłumacząc sobie, że widocznie „ten” ktoś nie był jej wart.
Była ogólnie lubiana. Umiała żartować i śmiać się do rozpuku nawet wtedy, kiedy inni stroili z niej żarty. Przyjmowała to z pogodą ducha, na luzie, bez obrażania się i jakichkolwiek pretensji. Dla niej najbardziej istotne było to, iż znajdowała się wtedy w centrum uwagi, że mogła czuć bijące pełnią pozytywnych emocji serce i dawać upust szczerej radości.
Co charakterystyczne – nie zamartwiała się tym, co będzie dziś czy jutro. Jej młodzieńczym mottem było słynne Carpe diem. Ona cała była wiernym przykładem z poezji Horacego: „Chwytaj dzień, bo przecież nikt się nie dowie, jaką nam przyszłość zgotują bogowie…”.
Pewnego listopadowego dnia w 1990 roku Marta zwierzyła się mi, że „fizyca” zadała tak trudne zadania do rozwiązania na domówkę, iż kompletnie nie umie sobie z nimi poradzić. Próbowałyśmy razem coś wymyślić. Ani rusz – nie dało rady. Wychodziło masło potrójnie maślane. Więdnące długopisy w obolałych od pisania palcach traciły tusz i przestawały z nami współpracować. Rozpaczliwie szukałyśmy wyjścia z sytuacji, lecz sytuacja była jasna: Z labiryntu rzadko komu udaje się znaleźć wyjście. Wtedy zobowiązałam się, że załatwię jej u sąsiada poprawny wynik. Chłopak był „kuty” z przedmiotu. Chodził na korki do jednego z najlepszych belfrów w mieście.
Zapukałam do drzwi Cezarego, przedstawiłam temat, zgodził się bez wahania. Miał całe trzy dni na wykonanie dzieła. Obiecał – nie zrobił.
Zadania z poprawnym rozwiązaniem miałam dostarczyć Marcie rano przed szkołą na pół godziny przed jej lekcją fizyki.
Szłam na spotkanie cała zaryczana, że ją zawiodę. Twarz opuchnięta po niewyspanej nocy wyglądała tak żałośnie, jakby ktoś napompował mi ją pompką do roweru. Nogi nie chciały iść do przodu. Uginałam się pod nimi, jakbym wychlała jednym duszkiem butlę wina „Kordiał”, by utopić w nim smutki, jak czynił to rasowy żul. W mózgu szumiał tragiczny scenariusz: Marta obrazi się na pięć śmierci, zacznie lamentować, oskarży mnie o celowość działania na jej szkodę, przestanie chcieć widywać, będzie tupać nogami albo odejdzie bez słowa na pięcie, zakończając definitywnie przyjaźń…
Przecież zdawałam sobie jasno sprawę, że za brak zadania domowego dostanie na bank pałę, a ja tę pałę będę mieć na swoim „niewdzięcznym” sumieniu.
A ona jak zwykle z uśmiechem na ustach poklepała mnie po ramieniu i powiedziała:
– Nie becz, bo zaraz ja zacznę beczeć. Przestań chcieć tłumaczyć się z gnojka, który nas wykręcił jak przepaloną żarówkę ze starego żyrandola. To nie twoja wina. Chciałaś jak najlepiej. Odpiszę sobie zadania od jakiegoś dupcia z klasy. Da mi je zwalić bez problemu. Mrugnęła sugestywnie oczkiem, aż spadła jej rzęsa na policzek. Od czego są w końcu parapety w budzie?
To była cała Marta. Dziewczyna, która zawsze umiała znaleźć cudowny środek.