Zbrodnia, ale kary dziś nie będzie

Anna Błaszczak

Zbrodnia,
ale kary dziś nie będzie

 

Twarde siedziska z obszernymi przetarciami jako pamiątką po poprzednich podróżnych. Mogliby je choć raz na pięć lat wymieniać, aby nie szpeciły i tak już dość obskurnych pociągowych wagonów. Bilety co raz to droższe, a nic nie próbują dać ludziom w zamian – pomyślał William, wybierając najmniej zużyte skrawki materiału na swoje lokum na czas tej jakże urokliwej i wyczekiwanej podróży. Było to miejsce przy samych drzwiach prowadzących do przedziału, gdyż każdy najchętniej zajmuje miejsce przy oknie, aby obserwować piękne widoki, jakby to miało być ostatnie koło ratunkowe w tej podróży do betonowej pustyni, pełnej żywych trupów ciągnących za sobą aktówki i przemykających z jednego wieżowca do drugiego.

Leniwe tykanie zegarka ciasno oplatającego kościsty nadgarstek powoli przepędzało wspomnienie dzisiejszego dnia, pozostawiając jedynie irytujący ból głowy, pulsujący z każdym tyknięciem. William przetarł wierzchem dłoni zaspane oczy i niechętnie spojrzał na zmyślnie złożone trybiki. Kwadrans przed siedemnastą. Pociąg jak zawsze ma opóźnienie, przez co William bez wątpienia nie zdąży załatwić swoich spraw. Czasami żałował, że wybrał pracę w innym mieście, lecz widok konta bankowego zdawał się dobrą rekompensatą kilkugodzinnej podróży. Od kiedy sprzedał siłą wydarty w spadku po babce samochód, tylko tak najtaniej mógł dotrzeć do miejsca kilkunastogodzinnej harówki i z powrotem. Nie był skąpy, o nie, lubił sobie dogadzać, dlatego też nie zdecydował się jeszcze na mozolne pedałowanie zardzewiałym rowerem. Cenił zdrowy tryb życia, ale jeszcze bardziej nieprzepoconą wyprasowaną koszulę. Jako handlowiec zmuszony był do pracy z ludźmi i wiedział, że nienaganna prezencja w znacznym stopniu może zaważyć na wyniku transakcji.

Nie Willi ani Will, tylko William, a najlepiej Pan William Cavendish był takim typem osoby, którą każdy spotkał w swoim życiu choć raz. Taka ludzka wsza – wielu mogłoby rzec, lecz nie do końca. William z pewnością był bardzo dumną i egoistyczną osobą. W pracy pomimo wspaniałych wyników, niejednokrotnie podwajających zakładaną normę, nie był zbytnio lubiany nawet przez szefa, który był jego dalekim krewnym. Jego współpracownicy mieli dość przechwałek o pięknym domku z basenem, corocznych wakacjach w Tajlandii i sielskim życiu. Nie były to jednak opowieści aż tak dalekie od prawdy. William do niedawna jako wzorowy pracownik zjawiał się w biurze godzinę przed czasem, licząc na dodatkową premię jako uhonorowanie jego starań, teraz wyobrażana kwota malała z każdą minutą opóźnienia powolnego porannego składu. Jako pracownik roku zasłynął za sprawą cichej poczty, którą sam zresztą praktykował. Punkt dwunasta każdego dnia odchodził zza swojego biurka pod pretekstem lunchu i wędrował z nowymi plotkami do szefa. Nikt wtedy nie czuł się bezpieczny, bo mężczyzna często dodawał coś od siebie tak dla podkręcenia akcji. Cóż się dziwić, William był odpowiedzialny w firmie za sprzedaż, więc jak sam się chwalił: „gadki to i sam diabeł by mu pozazdrościł”. Mężczyzna nie był jednak takim pierwszym lepszym sprzedawcą, który wędruje od drzwi do drzwi z zestawem garnków, zachwalając produkt tak, jakby na widok błyszczących rondli zupa sama się ugotowała, a kurczak z podziwu aż schował się do piekarnika. No nie. William nie nadawałby się do tego. Przez tyle lat jego podejście do ludzi nieco się zmieniło. Niewprawne oko po sposobie bycia uznałoby go za buraka pod krawatem, jednak było dużo gorzej. Znienawidził ludzi, z nielicznymi wyjątkami, pozwolę sobie wtrącić. Wszak jak ktoś mógłby być równy takiemu ideałowi jak on? Dlatego zajmował się grubymi rybami, które, o dziwo, nie dorównywały mu pychą.

Cichy zgrzyt przerwał mozolne układanie kolejnej doskonałej oferty biznesowej dla umówionego na następny dzień klienta. Drzwi lekko się uchyliły i przez powstałą szparę do środka wsunął się siwy łeb, a zaraz za nim – długa chuda szyja.

– Dzień dobry. Wolne czy zajęte? – ciepły głos staruszka zawirował niczym liść w powietrzu i usiadł na czerwonym ze złości uchu.

W głowie Williama tkwiło krótkie i zwięzłe „nie”, lecz powstrzymał się, mając w pamięci słowa matki, aby hamować swoje humory i pozostawać uprzejmym dla ludzi, nawet kiedy są ewidentnie zbędni w jego przedziale.

– Tak, wolne – wydusił szybko i niechętnie.

Widocznie uradowany mężczyzna otworzył szerzej przejście, wpychając do środka drobnego chłopaka. Blondynek ubrany był skromnie, lecz schludnie w za luźne szare spodenki, podtrzymywane dzielnie przez szelki, błękitną koszulę z kołnierzykiem odstającym niesfornie i czarne jak węgiel buty, których stukot wprawiał Williama w irytację. Chłopak, wchodząc, potknął się o nogi handlowca i przed niechybnym spotkaniem z podłogą uratowały go refleks oraz silna dłoń opiekuna. Staruszek przepraszał wielokrotnie, spoglądając to na lisa biznesu, to na speszonego młodzieńca.

Pospiesznie zajęli miejsca po drugiej stronie przedziału. Po chwili siwy mężczyzna tkwił z nosem przy szybie, a chłopak siedzący u jego boku nawet nie spojrzał na szybko zmieniający się krajobraz za szklaną taflą. William przymrużył oczy, chcąc odpocząć po całodniowej nagonce, jednak panującą ciszę przerwał cichy i nieśmiały głos.

– Dziadku, gdzie jesteśmy? Daleko jeszcze?

– Właśnie przejeżdżamy przez piątą wydmę, jeszcze chwila i miniemy pustynię. Jest wprost cudowna, tyle tu piasku, że starczyłoby nam na zbudowanie miliona zamków – wyliczał z zachwytem, William aż uniósł głowę ze zdziwienia. Czyżby rozum tracił. Zerknął ukradkiem, aby nie zwracać na siebie uwagi. Łąki, nic więcej. Cóż ten starzec wygaduje, oszalał? Takie głupoty chłopakowi wmawiać.

– Właśnie wjechaliśmy do dżungli. Ach, jakie gęste są te korony drzew, prawie słońca nie widać, nawet najmniejszy promyk się nie przeciśnie. I te liany, obyśmy dachem wagonu nie zaczepili. W zaroślach stado małpek pałaszuje ze smakiem banany. Ooo… Jaka szkoda, spłoszyły się, pewnie przez stukot żelaznych kół. No nic, może to i lepiej, jedzenie w hałasie jedynie niestrawności służy. – Uśmiechnął się pogodnie do młodzieńca.

William potarł kilkudniowy zarost, wypuszczając powoli zalegające w płucach powietrze. Nie wytrzymał, przełamał swój wstręt do obskurnych siedzeń i przesiadł się pod samo okno, chcąc zrozumieć słowa wariata. Wyjrzał podejrzliwie. Nic tam nie było, nic prócz paru samotnych drzew, które powinni przeznaczyć do wycięcia, bo straszą i grożą załamaniem.

– W oddali widać już miasto! – zawołał uradowany starzec. – Jestem ciekaw, czy uda nam się kupić wszystkie przyprawy i rzeczy, o które poprosiła nas babcia. Znając pomysłowość tych niezwykłych ludzi, będzie wszystkiego w zapasie. Jak załatwimy wszystko przed czasem, to zawitamy do twojej ulubionej cukierni, co ty na to? – zagadywał siedzącego spokojnie chłopca.

Ten jedynie energicznie pokiwał głową, zalewając drobną twarzyczkę szerokim uśmiechem.

– Kupimy ptysie, ale to będzie nasza słodka tajemnica. – Zaśmiał się tubalnie. – Później pójdziemy do zielarza i… Ach, im bliżej jesteśmy, tym blask kryształowego muru jest coraz jaśniejszy i te wspaniałe strzeliste budowle. Zaraz dotkną samego nieba, aż chmury muszą ustępować im miejsca, zachwycając się ich majestatem. Kolory domów coraz różniejsze, w całym swoim życiu nie widziałem aż tylu naraz – mówił z zachwytem, a oczy błyszczały się zachłannie.

William nabrał powietrza w płuca. Nigdy przesadnie nie przejmował się życiem innych, lecz teraz narosła w nim wściekłość, która pragnęła nagłej ucieczki, wszak jak można postradać zmysły do tego stopnia, by niewinnemu dziecku opowiadać takie brednie.

– Jak pan może robić wodę z mózgu temu biednemu chłopcu? – wycedził przez zęby. – Najpierw jakaś pustynia, potem dżungla może i cała Amazonia? A teraz co? Kryształowy mur? To rury kanalizacyjne ciągnące się wzdłuż tego śmierdzącego spalinami miasta. Jakie kolory? Wszystko jest szare i brudne, a ludzie uciekają we wszystkie strony, jak najdalej od tego betonowego więzienia. Powinieneś iść do lekarza, człowieku, jak jesteś taki ślepy i wymyślasz chore bajeczki!

Ręce drżały mu z wściekłości, a powietrze z trudem odnajdywało drogę do płuc. Z emocji pociemniało mu przed oczami, aż przymknął na chwilę powieki. Starszy mężczyzna słuchał pokornie świszczącego wybuchu frustracji, obdarzając handlowca smutnym spojrzeniem zamglonych oczu. Nie odpowiedział na atak, ze spokojem odwrócił się do wystraszonego chłopca, który mocno ściskał jego dłoń.

– Spokojnie, wnusiu. – Ton jego głosu przypominał płynny miód, który oblewa serce, łagodząc wszystkie, nawet najdrobniejsze ranki. – Nie bój się, pan miał dzisiaj po prostu zły dzień i nie dostrzegł piękna, jakie przyniósł świt, ale któregoś ranka je dojrzy. Wstań ostrożnie, zaraz wysiadamy, tylko uważaj pod nogi.

Gdy chłopczyk wstał, William spostrzegł białą laskę w jego ręce, która tym razem baczniej wyszukiwała potencjalnych przeszkód. Drzwi zapiszczały i nieproszeni współpasażerowie z przepraszającym kiwnięciem siwizny zniknęli. Williama naszły dawne okrutne w swej naturze rozważania, którymi wolał się głośno nie dzielić, aby nie ryzykować prościzny swego nosa. Gdyby miał władzę, uczyniłby świat lepszym, piękniejszym, usunąłby wszelkie choroby. Nie magicznym zaklęciem czy życzeniem złotej rybki, a razem z właścicielami owych niedoskonałości. Jaka byłaby to ulga dla wszystkich, myślał sobie. Nikt by już nie cierpiał. Ani chory, ani bliscy chorego. Wszyscy byliby szczęśliwi, nieprawdaż?

Nim się obejrzał, skład z żelaznym hukiem wjechał na główny dworzec, a pierwsi niecierpliwi wylali się na puste perony. Rozbiegane mrówki szukały pośpiesznie drogi do właściwego mrowiska. William z mozołem wyszedł, osłaniając oczy przed jaskrawym światłem zachodzącego słońca. Poprawił marynarkę i wygładził pospiesznie materiał białej koszuli. Z westchnieniem przyspieszył kroku, kierując się w stronę jednego z wielu mniej urokliwych zakamarków miasta.

Uliczka była wąska, pozastawiana przepełnionymi koszami z wylewającymi się odpadami, których zapach rozpruwał nozdrza i wywracał żołądki na drugą stronę. Pojedyncze stare neony uparcie upierały się przy życiu, przyprawiając swymi epileptycznymi podrygami o zawroty głowy. William niechętnie spojrzał na poszarzały od brudu szyld lombardu i naparł na klamkę. Drzwi ugięły się pod ciężarem, wpuszczając go do środka. Wnętrze było wypełnione zastawionymi bibelotami za szkłem, które kusiły niewygórowaną ceną. Handlowiec podszedł do lady, za którą na obrotowym krześle bacznym okiem śledził go dobrze mu znany łysielec. Właściciel przybytku o harpim nosie i jadowitym spojrzeniu nie wzbudzał większego zaufania, lecz nie miało to znaczenia dla mężczyzny.

– Witaj, drogi Willi! – zawołał wymuszoną radością ,odsłaniając pożółkłe kły.

– Mam na imię William, mówiłem już to z tysiąc razy, może umyłbyś uszy, Becker – wysyczał zirytowany.

– Księżniczka znów nie w sosie – kpił z satysfakcją. – Co cię tym razem sprowadza w moje skromne progi? Potrzeba gotówki, czy chcesz odebrać tamten zastaw?

– Chcę sprzedać.

Spojrzał na kościsty nadgarstek, na którym spoczywał złoty zegarek. Miał go od dziecka, był to prezent od samotnie wychowującej go matki, ostatni zresztą, gdyż niedługo później zmarła. Zawsze pilnował go jak oka w głowie, gdyby spoglądał na cieniutkie wskazówki, każde ciche tyknięcie zamieniało się w koci śmiech, którym go obdarzała po powrocie z pracy. W tarczy zawsze odbijały się oczy, jego oczy, oczy, które odziedziczył po matce, czuł, jakby to ona doglądała jego poczynań każdego dnia. W trudnych chwilach spoglądał na drobne cyferki i pytał o radę, licząc, że jak przed laty odpowie zatroskanym głosem. Teraz jednak potrzebował pieniędzy, bardziej niż ciepłych wspomnień. Westchnął ciężko. Chciał wierzyć, że ona to rozumie, że on nie ma wyboru i musi oddać ostatnią jej cząstkę. Zdjął pospiesznie zegarek, wiedział, że im dłużej będzie na niego patrzył, tym więcej wątpliwości wkradnie się do resztek dziecięcego serca. Podał go pulchnym, lepkim od potu dłoniom, które zachłannie przyjęły podarek.

– Ładny zegareczek. Złoty, no no… Góra tysiak, ale to i tak po znajomości.

– Żartujesz sobie. Jest wart dużo więcej, dobrze o tym wiesz!

– Czasy są ciężkie, też muszę zarobić. To nie organizacja charytatywna, żebym pieniądze rozdawał – mówił z irytującym spokojem Becker. – Nie pasuje ci, możesz iść gdzie indziej, proszę bardzo, ale nikt nie da ci więcej za niego. Nie płacimy za sentyment czy inną wartość osobistą, tylko za realny towar. Moda na takie modele już dawno przeminęła, w takiej formie go nie sprzedam, będę musiał go przetopić, a to także dodatkowe koszty.

– Człowieku, dorzuć choć trochę. Tyle już razy zdarłeś ze mnie, że choć raz pokaż, że masz sumienie.

– Drogi Willi, tacy jak my nie mają sumienia, dobrze o tym wiesz. – Wyszczerzył się pogardliwie. – Obaj dobrze wiemy, że potrzebujesz tych pieniędzy, dlatego bierz tego tysiaka i daj mi w spokoju zarabiać.

William zagotował się, nie mógł jednak wyjść. Nie bez pieniędzy. Z bólem serca zabrał plik banknotów, który równie szybko wydał. Spojrzał do papierowej torby, w której niewielkie kartonowe pudełko było więcej warte niż jego ukochany zegarek. Nie powinien żałować, to było coś dużo bardziej cennego niż odległe wspomnienie, które z każdym dniem zacierało się coraz bardziej. Przyspieszył kroku, chciał być w domu jak najszybciej, zapominając o ograniczeniach ludzkiego ciała, które już po paru minutach łapczywie łapało powietrze, świszcząc niczym lokomotywa.

Mieszkał w starej kamienicy na drugim piętrze. Ciemne cegły kontrastowały z białymi okiennicami i kolorowymi kwiatami wylewającymi się z balkonów. Okolica na pierwszy rzut oka wydawać by się mogła sielską, wręcz bajkową, lecz przezorny ze słusznością nie poddałby się pozorom. Liczne zamieszki, burdy i awantury były podstawą ubogiej dzielnicy, której codzienną rozrywką były przepychanki z policją.

William pospiesznie wdrapał się po schodach, stanął przed odrapanymi z farby drzwiami i ze zdziwieniem spostrzegł, że nie może umieścić klucza w zamku. Spojrzał podejrzliwie na numer mieszkania, a następnie wyjrzał zza strzelistego okna klatki na zewnątrz, chcąc się upewnić, czy ze zmęczenia nie pomylił budynków. Wszystko się jednak zgadzało, prócz klucza, który trwał w konflikcie z zamkiem. Coś zaskrzypiało po drugiej stronie drzwi i przywarło do ich powierzchni, skanując stojącego na wycieraczce intruza. Zamek zazgrzytał, klamka drgnęła, a drewniana ściana odchyliła się, ukazując w powstałej szczelinie niezdrowo bladą, wychudłą twarz. Oczy tliły się radośnie, a szeroki uśmiech ukazał białe zęby.

– Przyjechałeś wcześniej, niż myślałem. Nie zdążyłem dokończyć kolacji, mam nadzieję, że się nie pogniewasz, ale jeszcze chwilę będziesz musiał bratać się z głodem.

Pogodny ton zmieszał się z delikatną wonią czekolady i zawirował w powietrzu, otulając Williama. Niższy szatyn otworzył szerzej przejście, wpuszczając zdziwionego handlowca do środka, po czym ponownie ruszył przez niewielkie, skromnie umeblowane mieszkanie wprost do kuchni, skąd wydobywało się ciche bulgotanie, a aromat przypraw wraz z obłoczkami pary bezkarnie wędrował po pomieszczeniach.

William zamienił niewygodne buty na miękkie kapcie, a wygniecioną marynarkę na popielaty szlafrok, z pojemnymi kieszeniami. Zawiedziony zapachami zawędrował do kuchni, gdzie na wąskim stole położył zakupione wcześniej pudełko z drogocenną zawartością. Z westchnięciem usiadł, czując, jak ciężar dnia uchodzi z niego jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Poprawił włosy i uniósł wzrok, by po chwili na nowo go spuścić, chcąc zatrzeć targające nim emocje.

– Co się stało, że jesteś tak wcześnie? Co z badaniami, coś nie tak z nimi? Co powiedział lekarz? – wstał gwałtownie, podchodząc do szatyna i odciągając go od pracy. – Dobrze wiesz, że nie powinieneś się przemęczać. Siadaj. – Usadził go na dębowym krześle, nie uznając sprzeciwu. – Mogłeś zadzwonić, kupiłbym coś lub przyjechałbym szybciej i ugotował.

– Nie jestem z porcelany. Nic mi nie będzie, jeśli pokroję kilka marchewek. – Zaśmiał się słabo, gdyż po chwili zaniósł się dławiącym kaszlem.

William szybko doskoczył do niego z kubkiem wody. Wcisnął mu do buzi kolorową pastylkę i zmusił do popicia. Odetchnął z ulgą, widząc, jak oddech wraca do dawnego płytkiego rytmu. Spojrzał niepewnie w przygasłe krystaliczne tęczówki.

– Jest w porządku, spokojnie – odpowiedział mu ochrypły głos. – Przepraszam.

– Nie przepraszaj, nie masz za co, ale nie chcę, żebyś się przemęczał, dobrze wiesz, że nie możesz. – Ucałował go w czubek głowy i powrócił do siekania warzyw, od czasu do czasu mieszając w srebrnym rondelku. – Jak badania?

– Mogło być lepiej. – Skulił się.

– Co powiedział lekarz? Przecież muszą coś zrobić, nie możesz dłużej czekać – zaprotestował William, nieświadomie podnosząc ton, czego zaraz pożałował.

– Mówi to, co zawsze. – Łzy napłynęły do niebieskich oczu. – Willi, ja mam już dość. To chore, że muszę czekać na czyjąś śmierć, na tragedię jakiejś rodziny, tylko po to, żeby moje nic niewarte istnienie mogło trwać.

William wstrzymał oddech, gdy jego serce rozdzierało się na kawałki. Najchętniej wyrwałby je z piersi i wręczył lekarzom, zmuszając do przeszczepu. Spojrzał na wychudłą twarz, której policzki zapadały się z każdym dniem coraz bardziej, skóra dawniej oliwkowa, dziś niezdrowo blada i usiana ciemnymi prześwitującymi żyłami czy siniakami. Oczy dawniej żywe, z iskrą przygody dziś zamglone pogrążone w odległej krainie. Ubrania powiewały na wychudłym ciele, które z coraz większym wysiłkiem wprawiało się w ruch. Gdyby nie był światkiem, nie uwierzyłby, że to ten sam człowiek co przed laty.

– Tommy, przestań tak mówić. Jesteś najważniejszą osobą w moim życiu, gdzie ty, tam i ja. Razem poradzimy sobie ze wszystkim. Z każdym dniem będzie coraz lepiej. Wiem, że to chore, cały świat zwariował już dawno temu. To nie ty odbierasz tym ludziom życie, nie możesz też im go zwrócić, możesz za to cieszyć się swoim ze świadomością, że tamta tragedia dała początek nowej nadziei dla osoby w potrzebie. I nie chcę słyszeć już żadnych smutków. Na stole masz leki. – Wskazał na niewielkie kartonowe pudełko cenniejsze od złotego zegarka. – Bierzesz je, zdrowiejesz, znajduje się serce i lecimy do Afryki podziwiać lwy. Rozumiemy się?

Rozbawiony szatyn przetarł oczy i spojrzał z wdzięcznością na partnera. Starał się z całych sił ukryć ból i niemoc snujące się za nim każdego dnia niczym cień. Najprostsze czynności wydawały się abstrakcją, wyzwaniami rangi zdobycia Mont Everestu. Wiedział, że Willowi jest również ciężko, choć przykrywa to pod szorstkim charakterem. Wewnątrz, gdzieś głęboko umiera razem z nim.

William wyrwał się z ulotnej chwili, gdy nieprzyjemny swąd zatruł płuca i przyciemnił pomieszczenie. Gwałtownie obrócił się, spostrzegając, że zawartość garneczka znacznie straciła na swojej objętości, paląc się i wydzielając siwy śmierdzący dum. Pochwycił rondel i wrzucił go do zlewu, zalewając zimną wodą, która zawrzała wściekle. Thomas otworzył szeroko okno, stając w przeciągu i zachłannie łapiąc powietrze w obawie przed kolejną serią kaszlu. Odetchnęli z ulgą, gdy powiewy wieczornej świeżości zwalczyły efekty kulinarnych popisów. Spojrzeli kolejno na przepalony rondel i ubrudzoną kuchenkę, po chwili ich wzrok się spotkał. Roześmiali się w głos.

– I po kaczce. To dobitny znak dla twojej kariery kucharskiej – zaczął szatyn.

– To znak, by dać zarobić restauracji, nic więcej. Moje zdolności kulinarne nie mają z tym nic wspólnego. – William udawał urażonego.

Kolacja, chwila odprężenia i wieczorna rutyna odgrywana automatycznie. Tak odległe i przyziemne, nie zwracamy na nie większej uwagi. Tak ulotne i piękne po czasie. Cofnąć czas o kilka godzin i napawać się pozornym spokojem, choć odrobinę dłużej, myślał William, ściskając zimną dłoń.

Karetka niespiesznie sunęła ulicami miasta. Miał wrażenie, że robią to specjalnie, trzymając stronę kosiarza. Przerażone oczy napastował powracający co rusz widok szatyna zalewającego się zimnym potem, miotanego przez drgawki i uciekający oddech, którego pragnęły zachłanne płuca. Szatyn, jak zawsze uparty, twierdził, że wieczorne zawroty głowy to tylko chwilowe pogorszenie, nic, czym powinno się martwić. A jednak jego stan z minuty na minutę się pogarszał, uderzając jak fala tsunami i pochłaniając wszystko na swej drodze. Ratownicy faszerowali go nowymi obcymi nazwami medykamentów, podczepiali nowe kable i kabelki. Handlowiec wpychał im w ręce całą zgromadzoną adnotację medyczną, licząc, że choć trochę przysłuży się sprawie, a ich działanie nie będzie śmiertelną ciuciubabką.

William nie pamiętał, jak trafili do szpitala i jak lekarz wyrzucił go z sali, po tym, jak obrzucił medyka licznymi wiązkami epitetów, gdy ten bezradny kazał czekać. W otępieniu spoglądał przez szklaną taflę na plątaninę kabli i rurek, które niczym macki oplatały ciało niebieskookiego. Leżał bezwładnie, z odkrytym zapadłym torsem zdany na łaskę losu. William prosił, aby okryć go, chociaż cieniutkim kocem, gdyż szatyn zawsze był zmarzluchem i dodatkowa ciepła warstwa z pewnością polepszyłaby jego stan. Męczącym uporem wyprosił odgarnięcie zlepionych przez pot pukli z bladego czoła. Nic wielkiego, ale mężczyzna czuł, że tak właśnie trzeba, wszak, gdy Tommy ocknie się ozdrowiały, nie powinien mieć opadających na oczy włosów, to zdecydowanie mało komfortowe. Wyczerpany sam tego nie uczyni, więc czemu by go nie wyręczyć?

Cieniutka linia niemrawo tańczyła na monitorze, kroplówki ociężale skapywały, a tlen płynął kanalikami. William siedział bez ruchu już kilkanaście godzin, obserwując leżącego, niczym żołnierz na warcie. Odrętwiałe mrówki pełzły wzdłuż kończyn, przyprawiając o irytację, pomału odcinały czucie. Oczy piekły go od słonych kropli i mrugających nierówno jarzeniówek. Powieki raniły podrażnioną taflę, lecz nie chciał ich przymknąć choćby na chwilę. Nie mógł sobie na to pozwolić, chwila słabości, niewinne mrugnięcie mogłoby zataić przed nim znaczący incydent. Oddychał cicho, łapiąc co drugi oddech. Wciągał powietrze powoli, aby nie zagłuszyć otoczenia. Z nerwów krew nie dochodziła do zaciśniętych na materiale spodni dłoni, przez co posiniały i lekko drżały. Widział, jak przemykający korytarzami lekarze spoglądają na niego z kpiną, że wciąż trwa przy nadziei. Tyle razy go oszukała i wywiodła podstępnie w pole, lecz dziś może tknie ją sumienie. Chociaż dziś… Jutro świat może się walić, ale dziś niech powstanie z kolan.

Przyspieszone pikanie przerodziło się w przeciągły pisk, który wwiercał się w czaszkę, rozsadzając ją na kawałki. Zerwał się. Linia na monitorze wyprostowała się, zapominając o paradnych podskokach w górę i w dół. Wołał lekarzy, pielęgniarki, kogokolwiek, lecz głos wiązł w gardle. Nikt się nie spieszył, stawiając ołowiane kroki. Rada decydowała o wyroku. Serce biło mu jak oszalałe, a adrenalina wraz z krwią wyciekły z nosa, dając upust ciśnieniu. Trząsł się, nie mogąc zapanować nad ciałem, które niczym szmaciana lalka targane było wraz z wiatrem. Co chwila obraz przesłaniał się i ciemniał. Zapomniał, jak się oddycha i dusił się aż do momentu ukłucia. Jedna z pielęgniarek zmęczona jego histerią z niemałą satysfakcją zaserwowała mu potrójną dawkę środków uspokajających. Odpłynął. Szumiało mu w głowie. Słowa lekarza odbijały się niczym od muru i powracały natrętnie. Nic nie mogą zrobić, nie wyczarują czerwonej pompy śmiertelnego ciała.

Piszczało mu w uszach, gdy w odrętwieniu przyglądał się marnym staraniom lekarzy. Przywieźli kogoś do sali obok. Nie myślał, wszedł. Oblane bielą pomieszczenie było dokładną kopią dziesiątek innych rozsianych po całej placówce. Metalowe łóżko, szafka, kilka monitorów splatanych przewodami i ktoś, nieznajomy, nikt znaczący. William spojrzał na niego przymglonymi oczami. Ktoś w średnim wieku, po wypadku, posklejany szwami, bandażami i gipsowymi stelażami. Na tyle leniwy, że powierzył swoje funkcje życiowe maszynom, które bez wytchnienia pracowały. Ktoś, kto i tak miał zginąć, lecz ostał się złośliwie. Leżał teraz ten ktoś, cynicznie wdychając tlen tych, którzy go potrzebowali. Pozorna tragedia za iskrę życia. Złota myśl świdrowała umysł Williama, gdy ten kolejno uwalniał ktosia od zbędnych pnączy. Ciało wygięło się gwałtownie w łuk i podrygiwało teatralnie. Zirytowanie nawiedziło mężczyznę, gdy patrzył na to przedstawienie. Przyspieszył czynności i na oślep wyrywał kolorowe wstęgi, chcąc oswobodzić biedaka. Uwolnił się, leżał teraz spokojnie, z niemym grymasem wdzięczności na twarzy.

William uśmiechnął się w duchu zadowolony, że znalazł tak doskonałe rozwiązanie. Spojrzał ponownie na wyswobodzonego. Pociemniało mu przed oczami i musiał zakryć dłońmi usta, by żółć z żołądka nie znalazła ujścia. Zamarł. Rozejrzał się w panice po pustym pomieszczeniu. Już sam nie wiedział, cóż chciał ujrzeć. Trzęsącą się ręką dotknął leżącego i nieznacznie nim potrząsnął, lecz ten uparcie trwał obrażony. William czuł, jak krew znalazła magiczne ujście i ulatuje z jego ciała, pozostawiając suchą skorupę. Trząsł się, podpinając na nowo szpitalne pnącza. Na nic były jego starania, wolny duch nie miał zamiaru wracać do uwięzi.

Cofnął się. Mózg odmówił współpracy z ciałem, pozostawiając handlowca na łaskę ustawień fabrycznych, których jedyną podpowiedzią była rychła ucieczka. Światła zgasły nagle z cichym brzdękiem, zalewając ciemnością wszystkich szpitalnych więźniów. Zasilanie awaryjne dopiero po chaotycznej bieganinie personelu w labiryncie korytarzy łaskawie uruchomiło się. Aparatura zawyła rozwścieczona, gdy wcześniej kontrolowane funkcje życiowe nie ukazały się przed jej cyfrowy majestat.

William wyskoczył z pomieszczenia, niemo wołając najbliżej stojącego medyka. Zapomniał, jak mówić. Słowa straciły wartość, tylko ręce wymachiwały niezrozumiałe symbole w kierunku obcego leżącego. Lekarz, słysząc alarmujący ryk, zrozumiał, co się dzieje.

– Proszę pobiec na dyżurkę i zawołać kogoś! – wykrzyczał pośpiesznie. – Już!

William niesiony na uginających się pod ciężarem nogach wbiegł do wyznaczonego pomieszczenia i widząc niczego nieświadome twarze, resztkami świadomości wypluł niedbale przyczynę nagłego zjawienia. Chaos sięgał zenitu, gdy ślepo biegające pielęgniarki zderzały się groteskowo w szerokich łącznikach. Przeklinano nagły brak prądu i starą aparaturę medyczną, która nie współpracowała, zacinając się i dławiąc nierównymi dostawami energii.

William skulony siedział na korytarzu. Wpatrywał się przez szklaną taflę na leżącego szatyna. Spokój malował się na pobladłej twarzy. Ręce pokryły bandaże wspierające wenflony wbite w kruche żyły. Klatka piersiowa nieśmiało podnosiła się o kilka milimetrów i opadała z mozołem. Chory wyglądał, jakby spał. Dawno temu zła czarownica rzuciła wstrętne zaklęcie, a on nieświadomy czeka wytrwale na bajkowe wybawienie. William nie znosił bajek, kłamały bezczelniej od niego, a ich skutki dotkliwie rujnowały życie.

Potarł drżące ręce, słysząc klnących lekarzy w sali obok.

– Już dawno mówiłem dyrekcji, że trzeba coś zrobić. Jak możemy leczyć ludzi takim przedpotopowym sprzętem. Musi dojść do tragedii, żeby coś zrobili – burzył się ochrypły głos.

– Zasilanie awaryjne też późno się załączyło. Do już drugi raz, jak ten szmelc nie podjął pracy po skoku napięcia – ciągnął drugi.

– To na onkologii ostatnio też? – dopytywał pierwszy zaskoczony.

– A jak myślisz? Pacjent był stary, to zwaliliśmy na wiek, teraz to nie przejdzie i krawaty będą musiały coś zrobić.

– Jak im się tyłki zapalą, to i spod ziemi pieniądze na nowy sprzęt wyciągną, o to się nie martw.

William ogłuchł przez napór myśli, który forsował jego pulsującą z bólu czaszkę. Chciał wyć jak dzikie zwierzę z żalu i wstrętu. Spojrzał na niepoczuwające się do winy dłonie, trwały spokojnie uczepione biernego ciała. Gdyby odciął je szybko, zmazując historię. Poczuł krew w buzi, szczęka zacisnęła się stalowym zaciskiem i dziąsła krwawiły przerażone.

Ruch wzmógł się wokół łóżka szatyna. Pielęgniarki mieszały makaron kabli i podawały kolejne specyfiki. Ospale wysunięto łóżko z pacjentem na korytarz aż w stronę obszernej stalowej windy. William wyrwał się ku zamieszaniu, nie rozumiejąc jego przyczyny. Nikt nie odpowiedział na jego pytania, aż sam zwątpił, czy one kiedykolwiek padły. Zesztywniał, prostując się nagle, gdy ciężka dłoń wylądowała na jego ramieniu. Rozbiegany wzrok napotkał uśmiechniętą twarz lekarza.

– Spokojnie, proszę się nie martwić. Będzie w dobrych rękach, nawet w najlepszych! – zawołał radośnie.

– Co cię dzieje? Gdzie go zabieracie? – handlowiec dławił się sylabami.

– Zabieramy go na blok operacyjny, znalazło się serce do przeszczepu.

Williamowi zaszumiało w głowie i gdyby nie refleks medyka, osunąłby się na ziemię. Serce zabiło mu szybciej, a oczy pojaśniały, przepędzając toksyczną mgłę. Dzisiaj podniósł groźbą nadzieję z kolan, a świat pojaśniał od kryształowego światła.

Spis treści