Elżbieta Kuna-Kwiecińska
Zośniczka
Lalkę Zośniczkę rodzice podarowali mi jeszcze, zanim pojawiłam się na świecie. To trudne do uwierzenia. Brzmi jak totalny absurd, ale tak było i jest. Kiedy miałam zaledwie trzy miesiące, ugryzł mnie pająk krzyżak, który pozostawił na szyi trwały ślad. Lekarze długo zastanawiali się, co mi dolega. Podejrzewano raka. Przeszłam skomplikowaną operację. Przez kilka miesięcy mój policzek po prawej stronie twarzy wyglądał jak bańka mydlana. Wtedy, będąc maleńką dziewczynką, nie zdawałam sobie sprawy, że to „pająkowe” wydarzenie było na tyle niebezpieczne, że mogłam utracić nie tylko życie, ale wszystko to, co do niego mogłam wnieść w przyszłości. Może po raz pierwszy w historii medycyny udowodniłam swoim przykładem, iż jad pająka krzyżaka może być niebezpieczny dla człowieka? Tego nie wiem, ale mniejsza z tym…
Od tamtej pory nie bałam się pająków. Krzyżaki – paradoksalnie – były dla mnie inspiracją do dobrych wieści. Przyglądałam się, jak budują efektywnie swoje magiczne sieci i łapią na nie komary, muszki owocówki, ale też te grube, wypasione muchy, na które mówiono „złote”. Czasami zdarzało się im złapać mrówki, ale to naprawdę rzadkość.
Sądzę, że w dużej mierze strach pokonywałam dzięki Zośniczce. Ona zawsze potrafiła ochronić mnie od wszelkiego złego. Nie opuszczała mnie na sekundę. Umiała wprasować się w każdą moją fałdkę na sercu. Była mi alfą i betą…
W posiadłości moich dziadków przy ulicy Ogrodowej w miasteczku S. było wszystko potrzebne do tego, by mieć idealne dzieciństwo: sad owocowy, warzywniak, hektary zboża, w których można było bawić się z rówieśnikami w chowanego albo w cokolwiek. Były też chlewy ze zwierzątkami: koniki, krówki, owieczki, kozy… Któregoś wieczoru, a może nocy, bawiąc się z Zośniczką, przy jednym z chlewów zobaczyłam w pokrzywach psy.
– Dziadziusiu, dziadziusiu! – zwróciłam się do dziadka. Tam w chaszczach są pieski.
– Tam nie ma żadnych piesków.
– Są pieski. – Tupnęłam nóżką, po czym poszłam do stodoły, ułożyłam ciałko na sianie i czułam ten niedający się zapomnieć zapach letniego życia.
Zośniczka wciąż przy mnie była. Utulałam ją swoim długim wiersza płaszczem, który ułożyłam w głowie na poczekaniu i wyrecytowałam jej ekspresywnie, całą sobą jak w teatrze jednego – mojego – aktora.
Łóżko na strychu u dziadków było tak wielkie, że można było się w nim zagubić. Walały się na nim stare poduszki z wystającym pierzem, przesiąknięte mocno stęchlizną. Na nich były czarne „fasolki”. Spróbowałam jedną z nich, ale zupełnie mi nie smakowała. Po prostu nie była taka, jak ta zielona z ogródka. Leżałam na łożu i czytałam Anię z Zielonego Wzgórza. Wtedy mój wzrok spotkał się ze zwierzem.
– Babuniu, babuniu – mówię do babci z nutką enigmy. Na strychu są chomiki.
– Tam nie ma chomików, skarbie.
– Są chomiki – odpowiedziałam. – Widziałam je.
Zaśmiała się Zośniczka w głos. Była ewidentnie po mojej stronie. Czułam to.
Kiedy otworzyłam starą antyczną szafę, krzyknęłam:
– Dziadziulku, dziadziulku… Z szafy wyfruwają motylki!
– Tam nie ma motylków, kochanie.
– Są motylki! Naprawdę są!
Nikt mi nie wierzył, ale wierzyła mi Zośniczka. Ona zawsze we mnie wierzyła.
Kiedy w Parku Kolejowym w miasteczku S. znów mnie coś ukąsiło… Wróciłam do domu z bolącą tak bardzo nóżką, że trzeba było wzywać pogotowie.
– Mamusiu, mamusiu, pogryzła mnie Pszczółka Maja.
– Koteczku. – Przytuliła mnie mamcia. – Pszczółka Maja nigdy by ciebie nie skrzywdziła.
– Zrobiła to! – krzyknęłam.
Tak naprawdę u dziadków przy chlewach nigdy nie było piesków. To były szczury. Na strychu nie było chomików. To były myszy. W szafie nie było motylków. To były mole. Pszczółką Mają była osa.
Któregoś ranka po tych wszystkich tajemniczych zdarzeniach wyrwał mnie do życia dziwny, choć w moim odczuciu piękny sen. Obudziłam się mokra. Jakby skropiona deszczem podczas burzy. I wtedy pojęłam tak jak dziecko w podstawówce pojmuje literki… Tej lalki nigdy nie było. Tą Zośniczką jestem ja.
Bogdan
Gdy zobaczyłam jego zdjęcie w necie, dostałam czkawki. Jeszcze mnie nie zna, a już o mnie myśli? – westchnęłam ubawiona swoim infantylizmem. Pluskał się w leśnym strumyku na tle rosnących dwóch prawdziwków ceglastoporych. Nie miał na sobie odzienia. Miał tylko szarą ozdobę na szyi, która oddawała wiernie jego przynależność do świata.
Ciemna karnacja dodawała mu urody, choć sam w sobie był nadzwyczaj urodziwy. Mógłby posiąść do towarzystwa każdą upatrzoną przez siebie damę. I dżentelmena też. Zafascynowały mnie jego uszy. Nie dotknęłam ich, a już przez monitor kompa czułam, że są jak waciane poduszeczki. Miękka małżowina uszna u mężczyzn zawsze wyzwalała we mnie chęć ich pieszczenia i inspirowała do tego, by pisać o nich „nieopierzone” erotyki. Wiem. To fanaberia. Ale któż z normalnych ludzi nie jest pod jakimś względem dziwakiem? Rozmarzyłam się przed moim niebieskim ekranem czasu, a wraz z tym rozmarzeniem odleciałam wirtualnie w Sudety. Tam, gdzie jest dom Bogdana – trzystuletni dwór w małej wiosce w Dolnośląskiem o imieniu „M” – jak miłość.
Nie konwersowaliśmy – o dziwo – online. On nie potrafi obsługiwać nowoczesności. Komunikowaliśmy się poprzez jego osobistą sekretarkę. To ona zamieściła jego wizerunek w sieci. Nie! Nie! Nie! Nic z tych spraw, gdyby komukolwiek przyszło do głowy, iż on jest starej daty i to jego tłumaczy, by z techniką nie być na ty. Jest ode mnie wiele lat młodszy, choć nie do końca w przeliczeniu na naukowe liczby. Nie zna obsługi komputera. Nigdy nie będzie miał ku temu predyspozycji. Ci, którzy są w jego skórze, dobrze wiedzą, że gdyby umiał ogarnąć klawisze, stałby się groteskowy.
Któregoś dnia ujrzałam go twarzą w twarz. Nie wierzyłam w miłość od pierwszego wejrzenia. Przecież do niej prowadzi kilka etapów. Najpierw jest „zachłyśnięcie się”, potem zauroczenie, dalej zakochanie się i zakochanie się, i zakochanie się… Po tym wszystkim – dopiero – serce łapie w swoje sidła.
A jednak stało się tak, jak w przypadku Romea i Julii albo Tristana i Izoldy, choć z innym finałem. W jednym przebłysku nieposkładanych myśli uświadomiłam sobie, że nasze oczy są takie same – ciemnobrązowe z czarną obwódką wokół tęczówki. Patrzył na mnie z wywieszonym językiem, jakby chciał mnie schrupać na deser po obiedzie. Patrzyłam na niego podobnie, tylko bardziej po człowieczemu. Czyżby to przeznaczenie? Wkomponowaliśmy się spojrzeniem w kadr, który z pewnością chcieliby uchwycić ekscentryczni malarze, a potem spisać go w swój niepowtarzalny obraz i zawiesić na jednej ze ścian domu, by ten mógł na zawsze oddychać ciepłem drewna z kominka.
Przy przywitaniu Bogdan nie wręczył mi kwiatów. Nie pocałował w rękę. Podał mi ją ledwo co. Zwiotczałą i umazaną po łokieć w błocie, które pachniało końskim zadkiem. Paznokcie miał długie. Takie jak kobieta, która robi „żelówki”. Tylko zamiast różu albo brokatu był na nich powgryzany brud. Dziwny jest ten świat – pomyślałam – słysząc w głowie treść melodii słów Czesława Niemena.
W domu Bodzia rozgoszczono mnie awangardowo. Zamiast do pokoju zostałam zaproszona do cepeliowskiej kuchni z piecem kaflowym i belkowym – antycznym – stropem. Jego osobista sekretarka przyrządzała nam wodę z imbirem, cytryną oraz miętą, podczas gdy on wyciągnął sobie z mojej rozklekotanej walizy – bez przyzwolenia – prezent, który miał ode mnie dostać dopiero następnego dnia. Nie wiem, jakim cudem wyczuł, iż to coś bardzo ekstrawaganckiego, schowanego w moim kufrze było przeznaczone dla niego, ale ten fakt potwierdza teorię, iż nie tylko kobiety mają szósty zmysł. Spodobało mu się to niewinne bawidełko. Wiedziałam, jak sprawić, by wciągnąć go do gry…
W nocy zakradł się do mojego łóżka. Położył się pod moimi stopami. Najpierw je obwąchał, potem zaczął je lizać. To lizanie przypominało mi smak dzieciństwa. Wróciłam do wspomnień kultowego lizaka w kolorowe paski o nazwie „Kojak”, którego można było kupić dawniej w kiosku z gazetami.
Bogdan nie próbował ściągać ze mnie kaszmirowej haleczki. Przez całą noc rozpychał się na naszym posłaniu, robiąc sobie dobrze. Gdy nastał świt, zastałam siebie zimną na podłodze, podczas gdy on rozciągał się w ciepłych pieleszach, szarpiąc silnymi zębami kołdrę z haftami richelieu. Zaraz po tym ekscesie wyleciał bez jakiegokolwiek okrycia ciała do ogrodu barokowego. W nim wyłożył całe swoje jestestwo na wczesnym słońcu, udając modela, szykującego się do sesji zdjęciowej na okładkę – przynajmniej – z „Elle Man”. Po kilku minutach wstał. Pomachał swoim sterczącym ogonem wzdłuż i wszerz. W ten sposób chciał pokazać całemu wszechświatowi, że nie czuje nic prócz radości. Widziałam tę scenę przez zazdroskę z okna pokoju, w którym spędziliśmy noc i pozazdrościłam jemu tej cholernej swobody życia…
Wybiegłam do niego w założonej w biegu bieliźnie. Chwyciłam za prezent, który wywęszył w mojej walizce – różową piszczałkę w kształcie kości. Rzuciłam mu ją w dal i dałam polecenie: aport.
Bogdan – jest labradorem o czekoladowej maści. Jego imię w oryginale brzmi BO – z francuskiego: Piękny. Tak nazwała go osobista sekretarka, jego właścicielka i opiekunka. Jaka byłam głupia, myśląc, że Bogdan mógłby rzucić ją dla mnie.