R. Turnieyov
Wszyscy Papieże Świata
Większość ludzi myśli, że rekord wielopapiestwa został ustanowiony za czasów wielkiej schizmy, gdy Benedykt XIII, Grzegorz XII i Jan XXIII rywalizowali o władzę w Kościele katolickim. Z największą ilością antypapieży mamy jednak do czynienia w XXI wieku. A ich ilość idzie w setki. W roku 2016 otrzymaliśmy z Maciejem Borowskim grant naukowy Fundacji Badań Religijnych im. Stanleya Carpentera. Celem projektu było udokumentowanie poglądów teologicznych papieży stojących poza głównym nurtem. Odbycie podróży i pielgrzymek. Rezultatem – poznanie wszystkich papieży świata.
Wszyscy Papieże Świata X – Papież Jan Paweł VI
O sekretnej atrakcji Wenecji, chrześcijańskim jasnowidzu Janie Pawle VI dowiedzieliśmy się przypadkiem, dzięki wzmiance z lokalnej włoskiej gazety podrzuconej nam przez doktora Silvestone’a, gdy spędzał wakacje w Padwie: „Samozwańczy papież przewiduje przyszłość”.
– Ojciec Święty podpięty do Boga kablem, a Bóg widzi wszystko. Czy to determinizm? – spytałem. – Śmierdzi determinizmem.
Zatrzasnąłem laptopa. Maciek, zainteresowany, ale skonany, pokiwał tylko głową nad miską. Rzygał całą noc po łapczywym wchłonięciu czarnego makaronu zabarwionego atramentem z mątw, żołądkowe tragedie są sytuacją graniczną. Po doświadczeniu własnej śmiertelności pozostaje tylko nawrócić się na weganizm, co zrobi rok później. Ubiegam jednak fakty. Do papieża Jana Pawła VI wyruszam na niezapowiedzianą audiencję sam, absencja Maćka była znacząca, przegapia jedną z ciekawszych naszych rozmów, najdziwniejszą może, w której wyprorokowano mi śmierć.
*
Papież ze zdolnościami parapsychicznymi wydawał się nowym pułapem i piętrem papiestwa, z penthouse’u bożego widział wszystko, zwłaszcza nadchodzące katastrofy. Przyszłość objawiała się akurat jemu, trudno uwierzyć, pięćdziesiąt lat przeciętny Paolo wykonywał drobne naprawy zegarków, prowadząc z umiarkowanymi sukcesami odziedziczony warsztat, w pięćdziesiątym pierwszym roku zniknął na tydzień bez śladu i słowa. Po siedmiu dniach niespodziewanie wrócił odmieniony, już jako papież Jan Paweł VI. Gdzie był przez tydzień, nie wie nikt, nawet on sam. Za winne trzeba uznać biało lakierowane limuzyny o płonących skrzydłach, zaniosły Paolo przed oblicze tajemnicy na siedem dni, po ich upływie gang cherubinów podrzucił nam z powrotem papieża jasnowidza. Żołądek pański przeżuł Jana Pawła VI i zwrócił, w jakim celu?
Naszym weneckim kontaktem jest Roberto, mechanik, znajomy papieża jeszcze hen, hen, sprzed lat, przyjaciel od dekad, ubolewający nad stratą kolegi przez jego religijne wywyższenie, niespodziewane i trochę, powiedzmy sobie, niepoważne. Spotykamy się na kawę, dwanaście kroków wzdłuż kanału i w głąb ślepej uliczki.
– Jest ze mną. – Uprzedził kelnera Roberto, ocalając mnie od płacenia turystycznego haraczu.
Przed moim przyjazdem wymienialiśmy długie, skomplikowane wiadomości. Teraz niemiło mnie zaskoczył, nie znał wcale angielskiego. Włochata małpa pokazała na migi krzyż, i trzecie oko na czole, parlając wściekle po włosku. Poddałem się. Podałem telefon z włączonym translatorem usmarowanym rękom, licząc, że nie zniszczy: „Zegarek stawały mu zawsze na nadgarstku przez pola magnetyczne. To się zdarza. U jego ojciec podobnie. Zawsze zegarki stawały i może to jest powód. Teraz Paolo mówi, że pochodzi z czasu po Chrystusie. Po koniec świata i po Nowej Judei. Nazwał się Jan Paweł VI”. Roberto próbował opisać signor Papieża, translator przekładał krzywo. „Po siedmiu dniach jak zniknął, wrócił z wypalonym metalem znakiem na przedramieniu. Mówi, że czeka aż przyjadą po niego znowu żeby go zabrać na zawsze. Przewiduje apokalipsa, potworna katastrofy. On wie co się wydarzy i widzi przyszłość. Cały czas o niej opowiada”.
Nie wszystko, ale wystarczająco dużo zrozumiałem: Jan Paweł VI jest podróżnikiem przemierzającym w skafandrze wiary eony do szybkiego rytmu italo disco. Roberto natomiast chciałby odzyskać zdrowego na umyśle przyjaciela.
„Czy ma jakichś wyznawców?” – pytam.
„Żadnego, który by się do tego przyznał”. Oddał i zabrał mi z powrotem telefon. „Ale ludzie do niego przychodzą”.
„O co ludzie go pytają?”
„Zazwyczaj pytają go o koniec”.
(…)
Czego się spodziewałem po Janie Pawle VI? Najlepszego sequelu od czasu Ojca chrzestnego II. Magika, potrafiącego czytać dłonie jak książki i snuć przepowiednie. Ubiegam jednak kwadratowe koła, skończone proste i nieskończone odcinki, w które papież dopiero mnie wpuści. Vaporetto buja na przystanku, silnik warczy, ruszamy. Deszcz rwie się mokrymi szmatami z wrześniowych chmur, kanały podśmierdują złośliwie, przez okna świecą złoto zapalone już od dwunastej żyrandole. Omijam ciemne Pałace Dożów, przesiadam się na prom, syrena trąbi, opuszczam Wenecję. Kadłub walczy z wodą i falami, dziób rozpina wzburzone morze jak zamek błyskawiczny. Rzym, Bizancjum, Awinion, a teraz Murano, podwenecka wyspa słynna z dmuchanego szkła, zemdlony chorobą morską wysiadam na ląd w najnowszej stolicy piotrowej, wielkie mecyje. Deszcz zacina i smaga nerwowo. Kamień, kaktus, ceramiczne donice. Wysuszona ziemia nie przyjmuje wody, napełnia się deszczówką jak porcelana. Pytam nieznajomych o drogę. Il Papa? Il Papa? Kpią ze mną staruszkowie pykający na zmianę jedną fajkę, tyłkami przylepieni do moknącej od ulewy ławki. Wskazali mi kierunek, pod opuszkami palców mieli jednopiętrową kamieniczkę zżartą morską solą. Drzwi frontowe są uchylone, wchodzę po wytartych schodach. Skąd pewność, że zrozumiemy się po angielsku? Skąd pycha? Komory serca przed każdym wywiadem wypełnia niepokój, być może biorę udział w początkach wielkiej historii, powstawania nowego Kościoła, a moje świadectwo przetrwa stulecia, zostanie włączone do oficjalnych nauk Pisma przez konklawe w XXV wieku, jak jednego z apostołów lub co gorsza, dokument niewiernego, powtarzam zawsze identyczne lęki. Czarny grzyb skrada się miesiącami po ścianie, z której odpadły gipsowe płatki sztukaterii. Pontyfikat Jana Pawła VI musiał być ubogi jak pierwszych papieży w Jerozolimie, jeszcze nieoswojonych z kościołem-korporacją, sąsiedni Watykan okazał się finansowo bezkonkurencyjny. Pukam, nie ma dzwonka. Od drzwi uciekł tłusty karaluch. Życie obracało Jana Pawła VI okrutnie: uderzył mnie ciężki smród, wieże brudnych rondli i garnków zlepione dwutygodniowym pomidorowym sosem stały na podłodze. Pełen włosów nos Jana Pawła VI tłumaczy mi: „smród jest do wytrzymania, kolego”. Chudy, siedział w oknie jak tajemnica i kończył papierosa, ni to chłopiec, ni to starzec, raczej konstrukcja myślowa niż osoba, renesansowa figura na tle niewyraźnego, renesansowego tła.
Przedstawiłem się, powiedziałem, że w sprawie wywiadu.
– To dziś? Zupełnie zapomniałem – powiedział.
Przyszedłem bez zaproszenia, skąd mógł o mnie wiedzieć?
Pokazywał mi plecy, zezując przez okno w przyszłość. Czemu Pappi siedział uparcie obrócony do okna, możliwe, że śmierdziało mu z ust? Nie skończył jeszcze pierwszego, zapalił drugiego papierosa. Deszcz moczył lewą rękę wystawioną przez okno, prawą zaprosił mnie gestem do stołu, usiadłem więc grzecznie, jak na recepcji w Dublinie i pośrodku stołu położyłem drugi telefon z włączonym dyktafonem.
– Będę nagrywał. Ojcze Święty, mam do Ojca szereg pytań – powiedziałem. – Ale chciałbym zacząć od czegoś prostego, żeby się dobrze zrozumieć. Czemu Jan Paweł VI, skoro nie było jeszcze trzeciego?
– Nie było – zdziwił się, rozkojarzony. – Na pewno nie było? Ojej – powiedział ciapowato. – Ale będzie. Na pewno będzie! Chyba w takim wypadku jest jeszcze za wcześnie… pośpieszyliśmy się.
– Nikt nigdy nie zadał tego pytania Ojcu?
– Nie. Ale jeszcze je zadadzą. Jeszcze je zadadzą nieraz. Jan Paweł III dopiero przyjdzie. Jesteśmy przed czasem, zrobiliśmy… zrobiliśmy lekki falstart.
Papież bukmacher kiwa poważnie głową. Ja też coś przewiduję, najdziwniejszą z moich rozmów.
– Czemu akurat papież, a nie prorok?
– Wie pan dobrze, że nie mnie powinien pytać, nie ja decydowałem. Przyjąłem wolę Najwyższego z pokorą. Jestem tylko zawiasem, nie drzwiami. Czas proroków już ustał. Skompromitował się. Teraz nadszedł nasz czas. Gorszy czas. – Angielszczyzna Jana Pawła poprawiała się, jakby przypominał sobie składnię na bieżąco w zastraszającym tempie. Pod koniec siódmego zdania mówił już jak native, korzystając czasem ze słownictwa przypominającego późnego Dickensa. Gdzie mógł się jej nauczyć, próbowałem rozszyfrować bezskutecznie.
– Niestety muszę spytać, Ojcze Święty, ale jak się ma jasnowidztwo lub może lepiej proroctwo i przewidywanie przyszłości do wolnej woli?
– Skoro Bóg wie wszystko, nie ma miejsca na wolność, dobrze rozumiem? Roztrząsania… od stuleci te same. Bóg przewiduje wszystko, ale przewidzieć występek nie oznacza być za niego odpowiedzialnym. Czy przyglądając się innym, nie potrafisz przewidzieć ich grzechów, chociaż nie leżą one w twojej decyzji?
Potrafiłem przecież. Nie musiałem mieć proroczej lunety, żeby widzieć błędy, swoje i cudze, oraz ich konsekwencje. Obserwując kogoś przymierzającego się do zjedzenia szklanego kieliszka, przewidujesz rezultat, no cóż… z troską i wzruszeniem ramion… Nieograniczona wiedza nie oznacza przecież odpowiedzialności. I podobnie, moich katastrof osobistych również można się było spodziewać, wystarczyło spojrzeć na nie z pozycji obserwatora.
(…)
Jan Paweł VI opowiedział mi o końcu świata. Przyszłość ofiarowała mu siebie samą w spadku, martwą jak przeszłość, sprawiając, że przepowiednie były nieodróżnialne od wspomnień. „Początek, ale i koniec rozgrywają się pośrodku rajskiego ogrodu”, powiedział świadek nieskończonych apokalips. Potem wygłosił kontrowersyjne tezy o Jezusie przychodzącym po Jezusie, powtórnym, potrójnym, poczwórnym itd. ukrzyżowaniu, powtarzającym się nieustannie cyklu świata, dopóki nie zostanie on wypolerowany do doskonałości, a każdy z ludzi nie osiągnie pełni swojego potencjału, snując gnostyckie, niedogmatyczne wizje. Zagubiony wewnątrz przeludnionych fantazji, gołymi rękami próbowałem schwytać czarnego pstrąga nocą w zimnym potoku i pamiętać, po co tu właściwie przyszedłem.
– Wiesz, jak kończy się ta historia? Historia Kościoła? – Zgasił ostrożnie papierosa. Wciąż zaprzyjaźniony z oknem, stojąc do mnie tyłem. – Kończy się. A potem zaczyna od nowa. Czas jest kołem tortur. Czas jest krzyżem. Słowa stają się dopiero ustami, z których padły. Syn daje życie własnemu Ojcu. Tylko tak Ojciec może być Synem, a Syn Ojcem. Wszystkimi osobami naraz, trójcą w jednej osobie.
– Ktoś stoi za drzwiami? – spytał nagle przestraszony Jan Paweł.
Zmarznięty kark gwałtownie sztywnieje. Ile godzin spędziłem na Murano? – musiałem spytać, widząc dookoła siebie ciemną, śródziemnomorską noc. Podszedłem do drzwi. Wyjrzałem na zewnątrz, deszcz syczał za oknem, ale cień sylwetki przebiegł po ścianie. Poświeciłem komórką, przede mną zamarła na środku ściany jaszczurka, zgięty ogon miała długości mojego przedramienia. Zamknąłem drzwi, odłożyłem telefon na blat i włączyłem ponownie dyktafon.
– Jaki mamy dziś dzień? – spytał Jan Paweł VI.
– 16 września.
– Nie, to jeszcze nie dzisiaj. Mieli przyjść po czterdziestu dniach – powiedział. – Musiałem się pomylić w obliczeniach. Jeszcze nie teraz. Nie jestem gotowy… Chcą zabrać mnie z powrotem.
– Kto?
Oczywiście, Oni. Usłyszałem, że aureole świętych na średniowiecznych obrazach są tak naprawdę hełmami kosmonautów, anielskie skrzydła stanowią metaforę silników odrzutowych, rydwanami nazywano statki kosmiczne, wniebowzięcie jest uprowadzeniem przez obcych… futurystyczne, heretyckie bzdury. Dwa lata temu Jan Paweł przeszedł przez portal przejściem, którego nikomu bym nie doradzał, doszedł do szaleństwa, a może nawet przekroczył szaleństwo i kontynuował podróż dalej, w głąb odmętów, gdzie już brak przydatnych słów. Nie wiedząc za bardzo, co zrobić dalej, drapałem się nerwowo po czole. Wyczerpałem zestaw sensownych pytań. Pozostało tylko wyjść. Deszcz też wykonał robotę, dudnienie ustało, można było zejść z okna i Jan Paweł zbliżał się powoli jak krab, dotykał palcami ścian. Podniósł głowę i karmelowymi oczami, świecącymi niezdrowo, po raz pierwszy spojrzał wprost na mnie. Zobaczyłem rzeźby ludzkie z twarzami aligatorów, zobaczyłem piramidy, kamienne mastaby, olbrzymie bloki przesuwane po drewnianych balach siłą setek ramion. Zobaczyłem władcę słonecznego miasta, konającego od kilkudziesięciu ciosów sztyletami. Zobaczyłem latające maszyny i muchę odpoczywającą na czubku liścia w gaju oliwnym pokrytym kurzem pamiętającym stulecia, zobaczyłem olbrzymi pożar drewnianego miasta, zobaczyłem ludzi bez końca wędrujących przez szerokie stepy, zobaczyłem odważnego, drobnego mężczyznę, pod mężczyzną spienionego konia prowadzącego armię złożoną z tysięcy ludzi. Ale wszystko, co widziałem, przecież już było, nie znalazłem nic, czego byśmy do tej pory nie znali. Skonsternowany, podniosłem rękę. I wciąż zapatrzony w jego oczy zrozumiałem, co właśnie zobaczyłem: przyszłość na tyle odległą, że nie różniła się niczym od przeszłości.
Ale jak mieliśmy zweryfikować, co widziałem?
– Jeszcze tego dnia zginiesz – powiedział.
Przeszedł mnie dreszcz. A więc dzięki mojej śmierci miała się rozwikłać zagadka prawdziwości przepowiedni. Wyszedłem od papieża, przeciąłem pieszo wyspę, wsiadłem na prom z niebywałym spokojem, którego nigdy wcześniej nie znałem. Decyzja już zapadła, myślałem na siedzeniu, otoczony Japończykami pokazującymi sobie dmuchane szkło.
Wróciłem ostatnim tramwajem wodnym, nocą, wierząc papieżowi. Kluczyłem nieoświetlonymi jak w średniowieczu ścieżkami, labirynty ślepych ulic prowadziły zawsze nad kanał. Wracałem do obskurnego akademiku weneckiego, zamienionego na okres wakacyjny w hostel obsługiwany przez Słowaków. Do wieczora nic się nie wydarzyło. Wziąłem prysznic, jak co dzień i jak co dzień podczas podróży telefonicznie życzyłem narzeczonej dobrej nocy. Potem poszedłem spać.
Następnego dnia rano zbudziłem się uśmiechnięty. Maciek wyzdrowiał, po zatruciu makaronem ani śladu, i popłynęliśmy razem promem do wieszcza. Z domu Jana Pawła VI zapomniałem telefonu, którym nagrywałem naszą rozmowę. Mieszkanie było puste. Wystygłe papierosy leżały na parapecie i w pełnej wody popielniczce. Wyjrzałem przez okno, pranie wiszące przed domami nadyma się, jakby ktoś przez nie przechodził, ale prześcieradłami poruszał wiatr.
– Padało wczoraj – powiedziałem do Maćka.
– Wczoraj? Nic nie słyszałem – powiedział.
Kpiłem sam z siebie. Dałem sobie wmówić, że widziałem przyszłość. Dwie godziny później pojechaliśmy na lotnisko. W poczekalni, z walizką między nogami i bez polisy ubezpieczeniowej przyszła mi szalona myśl: Jan Paweł może wcale nie kłamał, obiecując mi śmierć. Dla weneckiego Ojca Świętego przyszłość niczym nie różni się od przeszłości, rzeczywiście uważał, że 16 września miałem zginąć, więc pomyłka papieska nie dotyczyła przepowiedni, ale sposobu jej wyrazu. Dla kogoś tkwiącego w nieskończoności dni są nieodróżnialne, jak Jan Paweł III nie różni się niczym od Jana Pawła VI, czas jest wartością przybliżoną, a zakres pomyłki jest przecież nieskończony. Być może miałem przed sobą tylko dni, być może całe lata. Przepowiednia emerytowanego zegarmistrza była przepowiednią, którą z dużym prawdopodobieństwem mógłby udzielić każdy z nas: umrzesz. Nie była więc przepowiednią ani wyrokiem, raczej oczywistą prawdą, frazesem sformułowanym subtelniej, żeby odzyskać swoją siłę i przemówić na nowo. Po rozmowie z Janem Pawłem VI nie zapomnę już, że umrę. Teraz zostało mi tylko żyć i popełnić błędy na własną rękę, których Bóg i mądrzejsi ode mnie się spodziewali. Na lotnisku naładowałem telefon. Z całego osiemnastogodzinnego pliku na dyktafonie, nagranego po moim wyjściu, usłyszeliśmy kilka słów, więcej niż pewne, że skierowanych do nas. „Czekają was jeszcze dobre rzeczy. Lepsze rzeczy. Przepraszam. Pomyśl o mnie jeszcze raz – powiedział Jan Paweł VI. – Zanim odlecę” – nagranie się urywa. Nic więcej, oprócz szumu wiatru. Jeśli był naprawdę prorokiem i widział przyszłość, wypadało się również zgodzić, że siłą został wepchnięty do fruwającej furgonetki i uprowadzony przez grupę skrzydlatych funkcjonariuszy, papież jasnowidz, papież wędrowiec, papież z braku laku, bo przecież marny prorok, o którym pomyślę ciepło na jego życzenie, gdziekolwiek jest, w tej chwili.