Jarosław Barańczak
Tryptyk zielonogórski
Filharmonia
Kiedy odchodził stąd Mesjasz,
na kasztanach płonęły liście. Noc
szła przez miasto czerwona od gniewu.
Za nią płynęły dni, wszystkie
ciężkie i słone. Mgłami wiszące
nad bezwzględnym oceanem.
Przychodził i nie widać było
odpływu. W uliczkach milczały ptaki,
dzieci nosiły w tornistrach
zamazaną atramentem przyszłość.
Aż wrócił na plac świergot wróbli,
jak figury skrzypcowe w Mozartowej mszy.
Przez uchylone okienne witraże
nieśmiało wymknęły się fugi Bacha,
czekano już tylko na Haendla.
Nad miastem zagrzmiało radosne
Alleluja z Haendlowego oratorium.
I deszczem spadły niekończące się oklaski.
Ptaki
Józefowi Burlewiczowi
Latałem kiedyś nad tym miastem
z zielonym wzgórzem i wąskimi uliczkami.
Pijany Bachus prowadzał mnie pod rękę,
z Mozartem i z wróblami w zawody,
przez liście kasztanów, zaglądaliśmy
do nieba. Olśniewało granatem obrazów
Burlewicza. W nich zamknięty był ptak
bez prawa do odlotu. Czekaliśmy,
ścigając się z synami na rowerach.
Któregoś dnia wylegliśmy na obudzone place,
nad katedrą fruwały anioły i dziś nie wiem,
dlaczego tak wiele z nich połamało skrzydła.
I był teatr radosny i smutny niekiedy,
jak czas, gdy pod stopami hufców giną
fortece przeszłości, a kolibry nie nadążają
z lotem nad polami kwiatów. Wędrowałem
później szerokimi ulicami świata, jak ptak,
który odchodzi i wraca, przysiada
na zielonym wzgórzu i pije sok
z niedojrzałych jeszcze winogron.
Wieża Braniborska
astrofizykowi
Profesorowi Januszowi Gilowi
Kepler nie wpadał tu z kolegami
na kwaśnego rieslinga,
ani mu w głowie nie postało
wiązanie tego miejsca z fizyką niebieską.
Słuchał w Pradze treli ptaków,
rozważał metafizykę Arystotelesa.
Pewnie z zaświatów, a może
z własnej gwiazdy poznał tę wieżę
i profesora Gila. Podglądałem ich
z okna otwartego na rozległe przestrzenie.
Zagnieździli się na sąsiednim wzgórzu
i niespodziewanie wynieśli miasto
w przestworza. Gdzie supernowa spotyka się
z czarnymi dziurami, a kto wie
może nawet, przez kosmiczny
teleskop, z keplerowskim Bogiem.