Jerzy Hajduga
Ściany nocą mają się
ze mną a ja przed snem
zapatrzony długo
w sufit
pakuj się
walizka otwarta tak
patrzę co jeszcze
zostawić
Wyjść z gruzu
Sufit pęka, ściany pękają. Ale sufit stawia ściany do pionu. One nie mogą tak łatwo pękać. Co by to było – wyobraża sobie sufit – gdyby ścianom przyszło zawalić się. U mnie tragedia, ze mną śmierć na miejscu. Ściany chociaż mają jakieś drzwi, jakieś wyjście. Dokądkolwiek.
Nade mną masz jeszcze kawałek strychu, ale to nie czas na ściąganie bielizny, na ubieranie do wyjścia. Trzeba zostawić wszystko i wyjść z gruzu. Jeszcze raz się zapatrzeć, wypatrywać.
Żeby tylko zdążyć
Telefon ze szpitala, trzeba biec do chorego. Ale jak tu biec, gdy muszę ostrożnie iść. Pod nogami lód i śnieg pada. Biel jak opłatek. Czarne buty, przy nich plącze się trochę czarnej sutanny. Żeby tylko zdążyć.
Śnieg już po drodze ubiera mnie uroczyście w białą szatę. W takiej szacie zdążyłem do ciebie. Też się cieszę.
O niebo wyżej
W drodze pukam do twoich drzwi. Ale to już nie te drzwi, nie to mieszkanie. Zresztą cieszyłaś się przeprowadzką, na tę okoliczność najzwyczajniej zamknęłaś oczy i już. Bez widoku na kolejny szpital, osób w białych kitlach i czarnych sutannach, aniołowie unieśli cię prosto do nieba. O niebo wyżej –
po tobie uczę się chodzić
w długiej koszuli
mam czas
nawet nocą
jak zdjęta
ze mnie