Wiersze [Przed ucztą; Pasaż; Poeta, który zabił; Czwarta wódka z poetą]

Sławomir Gowin

 

Przed ucztą

Miasto przezierało spod października
jak umęczone ciało, spowite chłodnym płótnem.
Słońce, odchodząc, wypaliło w bieli rdzawe widma ulic,
dopiero co nęcących letnim pożądaniem.

Krotochwilne powiastki spływały ze śmiechem
w landszafty kałuż rozlane po bruku. Jakieś słowo
przebiegło nam czasem chmurniejszym patosem z ust
do ust, jak zawsze, gdy ktoś zechce być w tym mieście
trochę miniony i trochę bolesny.

Liściasty make-up ukrywał wiele, ale kostium
leżał już na świecie z niedbałą rutyną, krojony z materii,
z której nieraz szyto dekoracje dramatów
piękniejszych tutaj niż gdzie indziej.

Przez Stryjski Park, stygnący nieubłaganie,
szli kochankowie, bezużytecznie dorodni,
a czas nadal obiecywał im nie przeminąć zanadto.

Tak, ten październik szykował się
do wyjścia na scenę. Zdradzały go nasze ciała,
zdecydowane na zbyt wiele.

Pochłaniały się wzajemnie,
jak gdyby odwołano jutrzejszą ucztę
i mięs naszych już światu
nie trzeba.

 

Pasaż

Zaledwie wczoraj mózg oddawał się tutaj
olśnieniu neuronów trzepoczących teatralnie
w waginie karafki.

A przecież to przedstawienie nie mogło się udać. Być może dobiegną nas oklaski, ale publiczność odwróciła się od sceny ciemniejącej w somatycznych dytyrambach. Gwarzymy,
ale słowa starannie poskładane w wersy
nie układają się w wersety.

Patrzę na martwego szczura, który leży nieopodal
ostentacyjnie upozowany, jak gdyby jego obecność tutaj
miała zamknąć wielką opowieść. Trwam przed tym obrazem
w milczeniu, bo ona naprzeciw taka pełna wiary
w moc dekoracji.

Jemy późne śniadanie przy stoliku, który z oddaniem
udaje paryski i liść szpinaku zabawnie oblepia
uprzejme wyznanie.

Oto całe życie, które uwielbia w taki sposób udawać prawdziwe, bo nic przecież nie wzmacnia realizmu zręczniej niż oswojony przypadek. Jednak myśl ostrzy się o bruk w przeczuciu,
że szczur wybrał to miejsce na swój trupi monodram,
żeby coś okazać.

Jak to wszystko brzmiałoby po francusku, myślę,
bo nie sposób inaczej znaleźć się jak najdalej stąd,
gdy nie wiadomo, co stanie się tutaj.

Mając pewną wprawę, można się tylko domyślać,
co chciałoby się stać.

Taki był ten perwersyjnie ciepły listopad
pod Krzywą Lipą, wielobarwnie przedwojenny,
jak wszystko w tym mieście, gdy alkohol
stwardniały w kryształ rył między nerwami
historię przebiegle równoległą, a życie
wycierało nam usta cytatami.

 

Poeta, który zabił

Wódka w czaszkach grzęźnie ołowiem, aż gardła,
rzężąc na pustych obrotach, odkrztuszą przemilczane
resztki i z ust spłynie strużka przeszłości, skrzepłej szpetnie,
w której znów spieramy się o idee, dawniej tak zielone,
a wściekle śpiące.

Kiedy piliśmy tu pierwszy raz, świat miał już wiecznie pląsać
w filipikach Noama – jak mawialiśmy poufale – szarpiąc krtanie żelazem radzieckich papierosów.

Aż do dziś, kiedy język dostał wieczność na własność
i zsyła w nią wzdęte odwłoki pytań, na które ten stary klaun
Chomsky – jak mawiamy teraz – nie myślał szukać odpowiedzi.

Nie pytam, bo jeśli zapytam, odpowie mi ocalony,
czy tylko ocalały?

Za oknem próchniejące miasto wypróżnia się
codziennością. Czekamy, kto pierwszy rozerwie
tę chwilę żartem dostatecznie wymiotnym i będziemy
trwać w niegdysiejszej nadziei, że to tylko psycho-
lingwistyczny persyflaż, udany jak w czasach,
gdy umieliśmy pisać wiersze po Oświęcimiu.

Upojone ołowiem zmysły spływają na dno,
gdzie rozkłada się wypatroszony Różewicz. Widział
człowieka, który był jeden, występny i cnotliwy,
a więc rozpruliśmy mu brzuch na dowód,
że nie miał duszy na organy.

Idziemy, niegłodni treści,
dopóki nie strawi nas tłum
przechodniów

spieszących, by w zimnych mózgach przyszłości
układać klątwę,

niech ci co prowadzą na rzeź
nie znajdą ocalenia.

 

Czwarta wódka z poetą

a pamiętasz taki twój wiersz tycjan
ma z dziewięćdziesiąt lat i maluje wenus tam kiedyś
to chyba była jakaś porządna chałupa pianino dobre
w drzazgi ale książki niezłe wszędzie dookoła szkło
drogie porcelana też a wcześniej dopadli skurwiela takiego
paszka patroszył a z jaj to frędzel umiał w karetce jeździł
długo zanim to wszystko a tam trochę pospać byliśmy i wiesz
tam kurwa ta wenus dosłownie tycjana na ścianie kolorowa
wisi w tej chacie nad tym wszystkim

Szydzimy długo i bezwstydnie,
wspominając grzesznice
Tycjana.

Z czerepów słów składamy hipotezy
jak takie robią laskę, nie szczędząc wyobraźni
i pogardy, aż zdaje się, że rechot tupie głośno
po łbach, jak gdyby miał zadeptać
świeżą ziemię kryjącą zagadkę,

czy to jeszcze my,
czy już my.