Jarosław Barańczak
I tylko ten zapach
Słowa umykały jak szyny
przed pędzącym parowozem.
Przecinki podkładów gmatwały zdania
wykrzykiwane kłębami pary,
gubiły tropy w nieprzerwanie
stającej się przeszłości.
Siedzieliśmy w wagonie,
patrząc na mijane stacyjki,
stare młyny wypełnione
plewami, stawy bez ryb.
Milczący surrealizm.
Tak, nie umiałem o tym powiedzieć.
Walizki, starannie ułożone
na półkach, pochowały szyfry.
Za trudne, żeby je pamiętać.
I tylko ten zapach,
może bzu, może konwalii,
wciskał się przez szpary.
Gwizd pociągu. I głos, chyba dyżurnego:
odjeżdżamy.
Pokrzywy
Przedmieścia przychodzą do mnie wieczorami.
Szalone pokrzywy z czerwonymi śladami
na gołych łydkach, ciągnące do słońca dzikie
krzaki róż i białawe lampioniki, które na nich
zapala dzień. Odgłosy nawoływania z przeszłości,
jak tupot armii w nieodwołalnym odwrocie.
I ta część z drugiego koncertu Rachmaninowa,
kiedy z wiejskiego domu wybiegają w młodość
dziewczęta, które wtedy prawie kochał.
Psy w cieniu drzew, wciąż na straży;
psy, które wchłonęła noc, płynąca łodzią
nad zbutwiałą kładką rzeki Charona.
Ostrożne zdziwienie w oczach sowy
na widok Żelaznego Krzyża. Mieszkała
na gałęzi sosny i pohukując ostrzegała ptaki
usadzone na sąsiednim świerku. Pomruk czasów
wyłowiony w stawie. I zdjęcie bramy zamku
w Książu, z której po latach wychyli się
cień księżnej Daisy i zielony kosmyk twoich włosów.
Wracasz, wiatr z trzaskiem zamyka drzwi.
Pora czereśni
a widzę siebie pośród kwitnących maków
w oknie stoi babcia uśmiecha się
i wcale nie jest stara
wszystko to ciągle jest
ale nie ma już kogo zapytać
gdzie podziały się tamte czereśnie
maki na zdjęciu na straganie skrzynki pełne
ukrytej w nich gorzko-słodkiej pamięci
zwykle rano tamtędy przechodzę
Rower
Pamiętam, że zawsze, kiedy
wjeżdżając pod górkę zmieniałem bieg,
spadał mi łańcuch.
Żałowałem wtedy, że jestem sam. Rower
mieliśmy tylko jeden.
Nikomu nie mówiłem o drobnych,
ostrych kamykach, które
wbijały się w moje gołe łydki.
Moczyłem je przy mijanych jazach,
w wędrującej obok wodzie. Bywało,
że niósł ją pstrąg, którego połykał
haczyk rybołapa. W nadrzecznym barze,
gdzie go smażono, piłem piwo,
z wentyla uchodziło powietrze.
Uczyłem się uciekać.
Później nastał czas wypraw wspólnych.
Rowery sprawne, życie na miarę
starannie gotowanego bigosu.
Z rzadka burze i błyskawice.
Kładłem się na ziemi, patrzyłem w niebo.
W głębokim granacie migały srebrne łuski,
układały się w łańcuch starego roweru.
Przez moment byłem sam.
Taka krótka ucieczka.