Wiersz [Szafa grająca]

Karol Bosek

 

Szafa grająca

Jego dziadek był zegarmistrzem
Przypominał szafę czterodrzwiową
Lub ogromny zegar z kukułką
Kiedy wracał przez wioskę
Kolejne okiennice
Trzaskały nagłą trwogą

Chciał kiedyś powiesić psa
Chyba był agresywny
Gryzł ludzi, szarpał drób
Wnuczek poprosił go, żeby jednak nie
Więc pies nie skończył na przęśle
Zadomowił się przy budzie

Podobno rozbił się bombowcem
W szczerym polu pod stolicą
Jak radziecki kosmonauta
Wyszedł z dymu, poszedł jak w dym
Poprosił o pomoc lokalną pannę
Tak został w kraju i przesiedlił się na północ

Wnuczek jak szafa grająca z muzyką eurodance
Posiadł zmysł do budownictwa
Mawiał, że ściany stawia się
Pod kątem grawitacji
Na wódkę mówił perpetuum
Patrząc w nieodkryty pryzmat

Choćby rynna była jak broń
On, trochę botanik
Sprawdzał, co dzisiaj kwitnie
Przeszczepiał to na inne drzewa
Wpuszczał winorośl na stary pień
W bukłakach pykały mu jabłka

Często potrzebny był transport
Jego wid zapewniał prowiant
Ale przynosił też straty
Bez butów, portfela, ognia
Z papierosem, na pustych schodach
Ogarnia się przejazd na giełdzie

Kiedyś, dziewczyna w białej sukni
Wpadła w błoto na obejściu
Wychodząc do niego przez okno
I tak pojechali się bawić
Gdy żyje się bliżej ziemi
Błoto jest dobrą ozdobą

Innym razem wysikał się na krzew
A krzew osikał jego
Jakąś niewidoczną gałązką
W takiej sytuacji trzeba wejść do morza
By nie wyglądać, jakby dało się plamy
Tylko poszło się wykąpać

Spadł z jakąś barierką na ziemię
Wspinając się na któreś piętro
Chyba między dwie donice jak na ogromny biust
Poduszkę powietrzną z betonu
Leżał przez kilka tygodni
Klejąc złamane żebra

Każdej wiosny miejscem był ogród
Te habazie to pomidory
Ale boli mnie szyja
Na niebie jest Wielki Wóz
Przesunął się względem dachu
Obroty ciał niebieskich jako rehabilitacja

Mówił, że chciał być lekarzem
I chęci mu nie zabrakło
Anatomię więc zna
Rozkroił tłustego węgorza
Przeprowadzimy wiwisekcję
W jego brzuchu był martwy karaś

Zobacz, tam jest słonecznik
Winorośl wzeszła na drzewo
A tu jest kompost, powąchaj
Pewnie jebie jak gówno
Zaciągnij się, dobry kompost
Był dobry, jebał jak gówno

Często potrafił wyczuć deszcz
Mówił, że pływał w morze
Ile razy miało zacząć padać
Budował jakiś schron
Nigdy się nie pomylił
Drzewa, płachty, zadaszenia

Siedzieliśmy w taką ulewę
Że chodniki spłynęły wodą
Oczywiście mogłem zostać
Ale najlepiej śpi się w domu
Choćby naznaczonym tragedią
Choćby czując się jak wrzód

Śnieg był niegdyś po szczyt strzechy
Wszystko świeciło jak Słońce
Gdy stopniał, wychodziły bobry
Myśliwy do niego strzelał
I trzcina była jak schron
Szczupaki brało się na widły

Niektóre historie są nieprawdopodobne
Jak można znaleźć na plaży urnę
Przewidzieć, że kuter zatonie
Nie popłynąć w sztorm
Później zakopać ją w ziemi
Uzyskać spokój ducha

Konkretny rower przy konkretnym drzewie
W nowym otoczeniu, innym kraju
Też był sposób przewidzieć
Jak wojnę, ale to pewnik
Mówił, że ludzie powinni żyć w zgodzie
Ale ich natura się nie zmienia

Kiedy byliśmy w lesie
Jak w jakimś Predatorze
Przy partyzanckiej kładce
Komary gryzły jak wściekłe
Ktoś chciał wyrywać drzewa
Z korzeniami, jako zakład

Ale to inny chłopak
Był jak skandynawski drwal
Mówił, że nie jest głupi
Umie rozebrać ciągnik i złożyć go z powrotem
Kłopot, że ciągnik już sprzedał
I nie może włożyć gumiaków

Tylko matka potrafi tak zeszklić cebulkę
Że pachnie w całym domu i od razu skwierczy
A kocur potrafi zrozumieć
Zapiecek czerwony od ognia
Że albo pokona kleszcze
Albo zeżrą go białe myszy

Nie było wielu scysji
Jakieś fikołki, salta
Czy butelki z benzyną
Wrzucane przez okno na stół
Tylko raz się pospieszyłem
Odpaliłem piec benzyną

Spaliły mi się rzęsy, oczerniłem sam siebie
Innym razem na rowerze
Wywróciłem się, wchodząc w zakręt
Przy średniowiecznym kościele
Nawierzchnia była mokra
Droga, na szczęście, pusta

Kiedyś wracałem rano
Budząc się w jakimś kącie
Nie wiedziałem, gdzie jestem
Narthex pachniał starym kościołem
Na mojej ulicy pękł węzeł
Sam chyba zacząłem tonąć

Spójrz, powiedział, trzymając
Pistolet przy mojej głowie
Wiedziałem, że kiedy spojrzę
Widzę, pociągnie za spust
Sam w sobie, był bezpieczny
To nie pistolet zabija

Zabija człowiek, zwierzę
W plemiennym tańcu cieni
W afekcie, z chęci, w impasie
Zdecydowanie trudniej
Niż mordercą być pacyfistą
I nie sztuką jest zabijać

Sztuką jest po prostu żyć