Sławomir Bączkowski
Wariat
Wariat z początku wcale nie był wariatem, przynajmniej nie wyglądał na wariata, bo czasem tak się dzieje, że prawdziwy wariat wcale nie przypomina wariata z opowieści, a po prostu chodzi sobie po ulicach, bo wariactwo dopiero w nim kiełkuje, dopiero się zakorzenia i musi upłynąć trochę czasu, zanim wyda plon. Na początku coś mu się nie zgadza w głowie, coś uwiera jak kamyk w bucie, czasem ktoś obcy chce zabrać głos, ale w porę się go ucisza. Potem ta osoba już się rozsiada w myślach i zaczyna perorować po swojemu. W końcu wcale nie można jej wyprosić z głowy, bo anektuje ją jak dziki lokator…
I tak właśnie było z tym wariatem. Chodził sobie po mieście, spotykałem go dziesiątki razy w różnych miejscach, ale zawsze wydawał mi się zwyczajnym mężczyzną. Może zwracał uwagę nieco sztywnym chodem i nieruchomym spojrzeniem, ale jeśli się uważniej przyjrzeć, to w każdym można dostrzec jakiś dysonans dający asumpt do daleko idących wniosków. Ja na przykład zapełniam dziesiątki zeszytów niepotrzebnymi notatkami i codziennie chodzę wokół stawu w parku miejskim. Ktoś mógłby pomyśleć, że coś ze mną nie w porządku… I miałby rację.
Wariactwo wyszło z niego na początku marca. Wyszło przez usta. Po prostu w pewnej chwili stanął w pobliżu wiaty przystanku autobusowego i krzyknął:
– Kuuuuurwa!
Szacowne przekleństwo poszybowało kanionem ulicy i odbiło się echem o masyw domu towarowego. Przechodnie na moment zdrętwieli, ale potem, jak gdyby nigdy nic, poszli za swoimi sprawami. Bo ludzie zawsze, prędzej czy później, pójdą za swoimi sprawami. Ośmielony wariat zaczął wykrzykiwać, a właściwie darł się ten drugi, który już na dobre zadomowił się w głowie.
Krzyki powtarzały się codziennie z męczącą regularnością. Wariat chodził krzyczeć, jak „normalni” ludzie chodzą do pracy. Robił sobie przerwę na obiad i po godzinie wracał pokrzepiony. Wrzaski rozlegały się wtedy ze zdwojoną siłą – całe kaskady zdań, wzbierające fale wulgaryzmów i interludia wycia. Czasem krzyki przybierały formę rozbudowanych recytatywów z jakichś upiornych oratoriów i plugawych mszy.
Niemal codziennie do wariata podjeżdżało auto straży miejskiej albo policji, ale były to wyjątkowo nieskuteczne interwencje, bo dotyczyły całkiem innego porządku rzeczy. Taki, co siedzi w głowie, ma swoje priorytety i żaden strażnik miejski czy policjant nie jest w stanie zmienić jego planów. Funkcjonariusze prosili wariata o dokumenty, ten wyjmował dowód z błąkającym się na ustach zagadkowym uśmiechem. Mundurowi pouczali, czasem coś pisali w swoich notatnikach, oddawali wariatowi dokument i odjeżdżali. Po kilku minutach ulica na powrót rozbrzmiewała infernalnymi wrzaskami.
Pewnego kwietniowego dnia jak zwykle delektowałem się poranną kawą. Nagle za oknem rozległ się znajomy wrzask. Moim pierwszym odruchem było przymknięcie okna, ale powstrzymałem się i zacząłem nasłuchiwać. „A może on jeden ma coś sensownego do powiedzenia?” – ta absurdalna myśl zawładnęła moim umysłem. Próbowałem wydobyć jakieś znaczenie z ogłuszającego bełkotu. Czasem zdawało mi się, że chaotyczne zdania układają się w początek rewolucyjnego manifestu, że już za chwilę doznam iluminacji i ów niezrównoważony człowiek stanie na czele wielkiego ruchu narodowej odnowy…
Nic z tych rzeczy. Bełkot pozostał bełkotem. Potem wszystko ucichło.
Miesiąc później matka wróciła z targu rozgorączkowana. Już od drzwi krzyknęła:
– Pamiętasz tego wariata, co krzyczał?! Powiesił się w parku!
Pomyślałem, że być może jednak próbował nam powiedzieć coś ważnego.