Monika Krawczak
Utkana z powietrza
Dwóch bezdomnych zawieszonych pomiędzy wiekiem i płcią, tak jakby żadnej nie mieli i jakby urodzili się po prostu kiedyś i mieli umrzeć niedługo, wpisało się w krajobraz nieczynnego od lat budynku dworca w moim rodzinnym mieście. Umościli swoje legowisko w miejscu, w którym stała niegdyś pomarańczowa waga pocztowa. Kiedy dworzec tętnił jeszcze życiem, w kasie biletowej sprzedawano kartonikowe bilety na dwa okienka, a przy wyjściu na perony działał bar z zapiekankami i bilardem, miałam pięć lat, a waga wydawała mi się wtedy tak potężna i piękna. Olbrzymia tarcza ze wskazówką i cyframi, i zarysowana od przesuwania paczek platforma tak duża, że można by na niej postawić i zważyć słonia. Dworzec zamykano powoli, pogłębiając poprzednie zmiany, które mieszkańcy przyjmowali, jak gotujące się z wolna żaby. Najpierw zamknięto jedno okienko, potem bar, drugie okienko, następnie poczekalnię. A kiedy w końcu wyniesiono z budynku wagę i okna zabito płytą pilśniową, nikogo nadmiernie to nie zdziwiło.
Dworzec widmo i jego przezroczyści jak wiatr mieszkańcy w uwitym ze starych kołder i szmat gnieździe byli pewnego rodzaju stałą mojego dzieciństwa. Nie sądziłam jednak, że kiedy wrócę tu po piętnastu latach, spotkam ich dokładnie w tym samym miejscu. Znam ich dobrze. Najwidoczniej wracają tu od lat. Będąc dzieckiem, przyglądałam im się przez szparę pomiędzy parapetem okna a płytą pilśniową i wiele razy wyobrażałam sobie, że gdy do budynku zaczynał wdzierać się pierwszy mróz, oni odlatywali z niego jak żurawie, odfruwali na zimowisko, do ciepłych krajów, w miejsca, co do których miałam pewność, że nigdy nie dotrę. Każdej wiosny wypatrywałam ich skrzydeł, nasłuchiwałam krzykliwego śpiewu. Zimą zaś znosiłam pod drzwi dworca stare koce, żeby wiosną, po powrocie, mogli umościć sobie z nich kolejne gniazdo, jak z gałązek. Późną jesienią chciałam odlecieć, tak jak oni. Marzyłam, że jestem żurawiem odłączonym od stada. Tak jak oni podglądałam życie, poruszałam się po świecie, jak po plecach obrazu.
Podróżnych, którzy wysiedli z pociągu razem ze mną, było zaskakująco wielu. Tłoczyli się, meandrując w labiryncie pomiędzy biało-czerwonymi barierkami oddzielającymi peron od placu przed dworcem, popychając mnie przy tym swoimi torbami. Jedna z kobiet przejechała nawet kółkiem walizki po moim bucie, zostawiając na nim brudny ślad. Oparłam się o fasadę dworca, próbując zetrzeć brud, choć tak naprawdę chciałam tylko, żeby wszyscy już wsiedli do swoich samochodów, odpięli rowery od metalowych stojaków i odjechali. Pamiętałam ją, tę kobietę z walizką. To Alicja, dawna sąsiadka. Moje pierwsze wyraźne wspomnienie nagiego kobiecego ciała związane jest właśnie z nią. Kiedy byłam dzieckiem, latem często obserwowałam opalających się na plaży – znajomych, sąsiadów, nauczycieli, ich brzuchy, znamiona, blizny, ich mokrych, spoconych i sennych. Widziałam wszystko to, co na co dzień ukrywali – ich ciężkie uda, wystające łopatki, pośladki i pępki, a także wszystko to, co później chciałam schować pod żebra, z nadzieją, że przykryte wstydem nie uczyni ze mnie kobiety. Pamiętam, jak przechodziłam obok głównego kąpieliska z głową wciśniętą między chude ramiona i z nadzieją, że bez zaokrąglonych bioder, żylaków na łydkach i piersi będę miała wybór. Szłam w kierunku jednego z wędkarskich pomostów, by spuścić z niego do chłodnej wody oblepione kurzem stopy, utopić wraz z brudem strach przed dorastaniem. Tego dnia tam jednak nie dotarłam. Na dzikiej plaży tuż przed nim opalała się bez stanika Alicja. Rozłożyła się gładko na trawie, a przymknięte oczy zwróciła ku niebu. Jej twarz wdzięczyła się do słońca, jak rozkwitające maciejki. Letnia sukienka w maki leżała złożona niedbale obok, a buty rozrzucone były daleko od siebie. Wokół niej, niczego nieświadome, rosły żółte mlecze. Przeszłam, udając, że nie patrzę, choć widziałam wyraźnie i czysto. Widziałam tak, że ślina stanęła mi w gardle, dłonie się spociły, a policzki zaszły czerwienią. Dziś zastanawiam się, ile radości i swobody straciłam po drodze i nie ze swojej winy. Jaka byłabym, będąc córką Alicji albo rodząc się sierotą, z morskiej piany. Czy potrafiłabym wtedy krzyknąć „Wynocha!”, kiedy Dziadek wchodził do łazienki podczas moich kąpieli, nie widząc zupełnie, że kulę się w wannie? Czy potrafiłabym uciec przed niezrozumiałym ciężarem jego ręki?
Pisk zwalniającego pociągu towarowego wyrwał mnie z zamyślenia. Z nawyku nabytego w dzieciństwie zaczęłam liczyć wagony. Liczba parzysta – szczęście, nieparzysta – pech. Zgubiłam się przy siedemnastym, nie wiedząc, co to oznacza. Mogłabym przysiąc, że kiedy byłam tu ostatni raz, przed budynkiem stały dwie ławki. Pamiętam dobrze, bo wyjeżdżając stąd do Warszawy, usiadłam na jednej z nich, dysząc głęboko ze stresu i ekscytacji ucieczką, a na drugiej położyłam torbę. Została już tylko jedna, bez desek w oparciu. Przysiadłam na niej, a krępująca, tak dobrze mi znana, rozpaczliwa potrzeba bycia ocaloną pojawiła się nieproszona. Zupełnie, jakby ilość bodźców uruchomiła jakiś rodzaj metabolizmu historii. Czułam się jak te irysy i różowe lwie paszcze przy nieczynnych toaletach dworcowych, które w desperacji wystawiały swoje drobne płatki ponad zielsko zdziczałych klombów. Zaschło mi w ustach i przypomniałam sobie, że nie piłam niczego od wyjazdu ze stolicy. Nie jestem pewna, czy zdołałabym kiedykolwiek opuścić dworzec, gdyby nie pragnienie. Ruszyłam więc w dół ulicy Dworcowej, mijając rozpadającą się i niedziałającą – podobnie zresztą jak dworzec – nastawnię, a zaraz potem zarośnięte ogródki przed niskimi blokami z czerwonej cegły, w których dawniej mieszkali pracownicy kolei. Żeby dotrzeć do sklepu spożywczego, musiałam przejść jeszcze przez skrzyżowanie z Działkową. Niestety okazało się, że działający tu, od kiedy pamiętam, sklep „Przy Torach” został zamknięty. Wodę musiałam kupić w powstałym zaraz naprzeciwko Lidlu. Zniechęcona, zamiast ruszyć do domu, w którym się wychowałam, zaraz po wyjściu z marketu, ruszyłam nad rzekę. Wystarczyło skręcić zaraz za sklepem w lewo i przejść kilkaset metrów w stronę lasu, polną drogą, przy której nie wiadomo skąd wyrosły małe domki z równo przyciętymi wzdłuż płotów tujami.
Uświadomiłam sobie, że zwlekam i odkładam spotkanie z Matką. Z każdym krokiem wzbijając w powietrze tumany kurzu, rosło we mnie coraz większe przekonanie, że niczego ono nie zmieni i w niczym nie pomoże. Owszem, myślałam o Matce. Bo czy nie jest tak, że myśląc o byciu matką dla kogoś innego, myśli się o swojej matce? I o matce jej matki? I o matce tamtej matki? O całych rojach matek, które rodzą się jedna z drugiej, wyrastają, jak kręgi na wodzie, gdy wrzucić do niej kamień? O tym, jak rozpychają się, niczym grzybnia pod mchem, rosną, dzielą się, potem znikają? Tak bardzo bałam się, że przekażę swoją niewidzialność dalej, że nie uniosę innego człowieka w swoim przezroczystym ciele.
Kiedy tylko dotarłam nad rzekę, zajęłam swoje ulubione miejsce pod starymi brzozami, z widokiem na most kolejowy. Wiatr poruszył delikatnie drobne kwiaty rosnących na drugim brzegu akacji i świat miał przez chwilę zapach miodu. Ja zaś poczułam się dokładnie tak samotna, jak dawniej. Zupełnie jakbym nigdy stąd nie wyjechała, nigdy nie dorosła, nie przestała wypatrywać roześmianych kajakarzy spływających tędy każdej wiosny. Jakbym wciąż czekała, by móc choć przez chwilę śledzić ich bezwstydną radość. Pamiętam, jak bardzo chciałam posmarować nią nos, dłonie, usta, oczy. Użyć jej jak kremu z filtrem, by chronił mnie przed wysuszeniem. Ale odpływali zbyt szybko, zbyt pewnie, jak morska fala przyciągana przez księżyc. Odpływali, nim zdążyłam nabrać ich radość na palec. Dlaczego właściwie nigdy nie wsiadłam w kajak? Nie popłynęłam za nimi? W tamtej chwili byłam pewna, że nawet jeśli ich dogonię, wcale mnie nie zauważą.
Szczekające gdzieś w oddali, jakby umówione na znak, którego nie rozpoznałam, psy przypomniały mi o Dorze. Mojej Dorze. Kiedy byłam dzieckiem, przychodziła tu ze mną – stara suczka o łagodnym usposobieniu, na krótkich łapach, w kolorze przypalonego biszkoptu, z puszystym ogonem i opadającym lekko lewym uchem. Byłam przegapionym dzieckiem. Nie złościłam się, nie płakałam, niewiele mówiłam, podglądałam czyjeś przyjaźnie, marzyłam nie swoje marzenia, bawiłam się w nie potem z Dorą. Siadałam na kocu z opadłych brzozowych liści i robiłam z nich dla niej wianek. Wplatałam w niego często historię o dziewczynce uwitej dawno temu przez wiatr, tylko z powietrza i nitek babiego lata. O tym, że była przez to niewidoczna dla ludzkiego oka i potrafiły dostrzec ją tylko zwierzęta. I o jej samotności głębokiej jak dno rzeki. Przez krótki moment poczułam się niemal tak spokojna, jak wtedy, głaszcząc miękkie futro Dory, w tym miejscu tuż pod pyskiem. Bezpieczna, widzialna, bez strachu w głowie. To jej bezwarunkowa miłość mnie ocaliła. Czy możliwe, by było to tak łatwe i trudne jednocześnie?
I wtedy zanurkowałam na sam dół swych rozmyślań. Bez butli z tlenem, bez okularków i bez ubezpieczenia. Przebiłam się przez dno. Dotarłam do lewej strony powierzchni mieszkalnej. Tak jakby koszulę wywinąć na drugą stronę, tylko dłużej i dalej. I zobaczyłam tam dziewczynkę utkaną z powietrza oraz siebie, dorosłą już kobietę, o tych samych szklanych oczach. I cały świat zwolnił, jakby zatopiony został w kisielu. Zmieszały się ze sobą dwie osoby w jednej formie, parzysta istota w tej samej skórze. To właśnie wtedy z przerażającą jasnością zrozumiałam, że jedyne, co mogę zrobić, by ochronić resztki siebie, to przestać udawać, że łzy tej niewidzialnej dziewczynki nie są moje. Że muszę schronić ją w moich kształtach. I że nie potrzebuję do tego już nikogo innego.
Wróciłam na dworzec tą samą trasą. Polna droga, Lidl, sklep „Przy Torach”, skrzyżowanie z Działkową i potem już cały czas prosto, choć lekko pod górę, Dworcową. Hasła wysprejowane na odpadającym tynku zaniedbanej fasady dworca niezmiennie informowały o sekretach, miłościach i wzajemnych niechęciach mieszkańców, oraz o tym, że w dwa tysiące osiemnastym był tu Słowik. Według aplikacji mój pociąg powrotny miał wjechać na tor pierwszy przy peronie pierwszym za szesnaście minut. Zanim wyszłam tym samym labiryntem barierek na peron, przy drzwiach dworca zostawiłam koc i trochę jedzenia – czekoladę, kilka bułek, ser, kefir – żegnając w ten sposób żurawie.