Edward Derylak
Tylko w jego uszach pykało
Spojrzał na trzymany w ręku bukiet. Subtelny, niezbyt okazały, jednak gustowny, jak ocenił w myślach – będzie w sam raz. Rozwiał wątpliwości, które się pojawiły i szedł już spokojny, rozglądając się na boki. Osadzony w pamięci obraz sprzed lat porównywał z mijanymi budynkami i uliczkami uciekającymi raz w prawo, raz w lewo. Niewiele się zmieniło. Ta sama, tylko już mocno postarzała zabudowa o ni stąd, ni zowąd poszarzałych ścianach z licznymi liszajami odpadającego tynku. Tylko nieliczne odnowione. Choćby apteka, wygląda jak nowa. Zaczął liczyć, ile to lat. Od jakiegoś czasu nieustannie liczy lata. Kiedy się wydarzyło to czy tamto. Ile to on albo kto inny miał lat wtedy i wtedy. Od kiedy do kiedy mieszkał tu i tam. Pewnego razu uzmysłowił sobie tę, jak sam określił w myślach, manierę, i tylko się uśmiechnął – nie przestał liczyć, jakby się bał, że może zapomnieć, kiedy co było. Teraz mu wyszło, że może piętnaście albo i więcej lat, jak się ostatni raz widzieli. Szmat czasu. Z żadnym zdarzeniem ani sytuacją nie mógł połączyć tamtej wizyty, żeby konkretny rok zaczepił się jakoś w pamięci. Nic, biała plama. Pamięta ostatnie spotkanie. Czas obszedł się z nią nad wyraz łaskawie. Krucha, filigranowa sylwetka i ten sam, jak zapamiętał z czasów, kiedy chodził z jej synem do szkoły, promieniujący ciepłem i serdecznością uśmiech. Potem skończył się ten beztroski, spokojny czas, kiedy świat mienił się kolorami i nie było rzeczy niemożliwych. I matka kolegi była tylko matką. Miała wyjątkowe, jakiego nigdy wcześniej nie słyszał, imię – Aldona. Kiedy po latach pierwszy raz ją odwiedził – mieszkała sama w dużym mieszkaniu – miał więcej lat niż ona wtedy, gdy bywał u nich częstym gościem. Po jego czarnych gęstych włosach pozostało już tyko wspomnienie. Zmężniał, tu i tam się zaokrąglił, a dla niej czas jakby się zatrzymał. I wtedy, ku swemu zaskoczeniu, ba, nawet zawstydzeniu, patrzył na panią Aldonę nie jak na matkę kolegi, ale jak na atrakcyjną kobietę. Potem widzieli się jeszcze dwa razy w krótkich odstępach czasu. I dzisiaj, po kilkunastu latach, kiedy w pamięci znowu ożywały zdarzenia sprzed lat, obrazy młodej kobiety i starszej pani tasowały się mu przed oczami.
Długi korytarz i duże białe drzwi do dobrze mu znanego czteropokojowego mieszkania – myślami cofał się aż na skraj pamięci. Do czasu zaprzeszłego, spowitego pajęczyną oplątanych lat i dekad.
Ilekroć wraca do tego jesiennego dnia, kiedy po raz pierwszy nacisnął guzik dzwonka przy białych drzwiach, pamięta ten dreszcz emocji przed przekroczeniem progu innego, jak się domyślał, i okazało się, że słusznie, mieszkania. Otworzyła matka kolegi, która nie była podobna do matek dotychczas widzianych. Elegancka, delikatna, uśmiechnięta. Podobne kobiety widywał na okładkach czasopism. Matki, które znał, były zapracowane, zmęczone i z szorstkimi dłońmi.
I znowu przedzierał się przez te lata systematycznego bywania u nich, bo tych kilka późniejszych odwiedzin czy przypadkowych, gdzieś na mieście, spotkań nie mógł pozbierać w nic konkretnego. Ten utrwalany w pamięci przez całe sześć lat obraz rościł sobie prawo pierwszeństwa przed późniejszymi. Miał świadomość, że tamtej kobiety od dawna już nie ma, choć nie do końca, bo przecież ona jest, tamta, ta sama, tylko… nie taka sama. Że raz po raz ożywa jedynie w jego pamięci, że dzisiaj zobaczy (do swoich lat dodał te, które ich dzieliły) starszą panią, z którą czas obchodził się delikatnie, ale, to oczywiste, nie będzie tak w nieskończoność. Znowu nagła myśl: A może… może dać sobie spokój i zawrócić? Spojrzał na trzymane w ręku kwiaty: a co z nimi? Na chodniku, po drugiej stronie ulicy zobaczył kobietę. Czy oddać bukiet tej starszej pani po drugiej stronie ulicy? Będzie miała niespodziankę. Może od dawna nie otrzymała od nikogo kwiatów? Tylko czy wypada? Pomyśli sobie jeszcze: pomylony jaki?! Szybko się jednak zdystansował od nagłych wątpliwości. Przecież jest dużo starsza – gdzie jej takie rzeczy w głowie. W końcu on też nie wygląda na lowelasa. Obejrzał się. Jej sylwetka znikała w bramie.
Był już blisko. Przedszkole jak wtedy i zaraz za nim na pagórku pośród rozbuchanych krzaków bzu budynek „trójki”. Kamienna ściana przy chodniku, a nad nią szpaler żywopłotu. Mur się skończy i będzie na miejscu. Zrobił te kilkanaście kroków i… Powiedzieć, że się zatrzymał czy przystanął, to byłby czysty eufemizm. Nogi bezwiednie osadziły go w miejscu, z którego ujrzał to, co ujrzał. Nieruchomymi oczyma wpatrywał się w odartą z tynku kamienicę i oczodoły okien, z których unosił się jeszcze, tak się mu zdawało, czerwony pył. Odsłonięta cegła jątrzyła czerwienią. Poczuł się, jakby to jego odarto ze skóry, tylko że ból skupił się gdzieś w środku. Z odrętwienia wyrwało go szczekanie biegnącego psa. Duży, z przypalonym grzbietem wilczur sadził wielkimi susami w jego stronę. Z niepokojem spojrzał na bramę i ogrodzenie. Była zamknięta, płot szczelny. Po chwili w głębi podwórza pojawił się mężczyzna. Pewnie wyszedł ze zbitej z desek szopy. Stanowczym głosem poskromił zapalczywość zwierzęcia i leniwym krokiem, nie spuszczając wzroku z nieznajomego, zbliżył się do bramy. Pogładził po łbie psa, ten pomachał ogonem, przysiadł na tylnych łapach i łagodnymi oczyma wpatrywał się w obcego.
– To teren prywatny – burknął dozorca. – Nic tutaj do oglądania.
– Popatrzeć nie można?
Stali w milczeniu. On nie mógł oderwać wzroku od budynku, potem spojrzał na trzymany w ręku bukiet. Stróż podrapał się w zarośnięty podbródek.
– Coś mi się zdaje… – zaczął – że szanowny pan do kogoś w odwiedziny – powiedział ze zrozumieniem, tak po ludzku.
– Tak… w odwiedziny. Tylko że, jak widzę, spóźniłem się. Gdzie wyprowadziła się rodzina, która tutaj mieszkała?
– Nie wiem, panie. Ja tylko stróżuję. Dawniej tu jakieś biura były, ale żeby kto mieszkał… to nie wiem. Długo budynek stał niezamieszkały. Remont zaczął się dopiero z końcem lata. Ktoś bliski? – Po chwili rzekł zachęcająco: – Może chce pan wejść do środka, pooglądać?
Kiwnął tylko głową.
– Może… – odpowiedział niepewnie.
Dozorca otworzył metalową furtkę, wtedy on wyciągnął rękę. Dłoń dozorcy była twarda i szorstka.
– Bańdura jestem – przedstawił się.
Od strony podwórza podszedł do drzwi wejściowych, a właściwie do dziury w murze. Obejrzał się przez ramię.
– Niech pan wejdzie dalej. – Dozorca zachęcił skinieniem głowy.
Pod nogami chrzęściły kawałki cegły i okruchy tynku. Na piętrze omiótł go przyjemny powiew kończącego się już lata. Zatrzymał się na szczycie schodów. W lewo ciągnął się korytarz. Bańdura oczami wyobraźni zobaczył płat białej laminowanej płyty wspartej na dwóch budowlanych kozłach. Usłyszał odgłos odbijanej pingpongowej piłeczki. Tak wyraźny, jakby rzeczywiście grano w ping ponga. Ale nikt nie grał, to tylko w jego uszach pykało: pyk – pyk, pyk – pyk. Obrócił głowę i zatrzymał spojrzenie w miejscu, gdzie były wysokie do sufitu białe drzwi; za nimi w przedpokoju brązowy chodnik z jasnymi paskami po bokach, stolik z telefonem, obok wypełniony czasopismami gazetnik i dwa fotele z zieloną, tak mu się zdaje, tapicerką. Z przedpokoju wchodziło się do kuchni z błyszczącym na podłodze zielonym linoleum. Na środku duży biały stół, a wokół białe krzesła. I matka kolegów. Stawiała półmisek z kanapkami i oznajmiała ciepłym głosem: „chłopcy, kolacja”. Mimo traktowania go jak trzeciego syna, na początku czuł się obco. Trochę dziki, nieokrzesany, podglądał, w której ręce i jak trzyma się nóż i widelec. Pewnego razu zapraszając do stołu, powiedziała: „siadajcie”. Położyła na jego ramieniu rękę. Przez koszulę poczuł ciepło jej dłoni. Dzisiaj wydaje mu się, że to ciepło to on czuje teraz – nie wtedy. I ten zapach perfum. Delikatny, zmysłowy, kobiecy. Że delikatny, zastanawia się, mógł wtedy tak odczuć, bo intensywne i przyprawiające o zawrót głowy tanie zapachy w autobusach i sklepach były na porządku dziennym. A że zmysłowy, kobiecy. Uśmiecha się w myślach, jakby z zawstydzeniem. Teraz jest pewny, że tych doznań nie może przypisać tamtemu kilkunastoletniemu chłopakowi. To raczej on, starzejący się mężczyzna, wyobraża sobie, że taki mógł być zapach tamtych perfum. Albo gdy innym razem podniosła w górę ramię i dłonią przeciągnęła po jego ostrzyżonych włosach, przypominając synom o pójściu do fryzjera. Dlaczego też o tym pamięta? A może to się nie zdarzyło? A gdyby nawet, to czyż takie drobiazgi nie giną w morzu niepamięci? A to że od tego gestu poczuł zażenowanie, miał wrażenie, że nawet spłonął rumieńcem. I to też może pamiętać? To też się zdarzyło? I co jeszcze…? Zgrabną sylwetkę i zanikające echo barwy jej głosu. Jedynie to mogło pozostać z tamtego, odległego czasu. I tylko twarze: tamta, którą widział w czasach szkolnych i ta ostatnia z oznakami powoli mijającej urody, sprzed lat kilkunastu, powoli zasnuwa je mgła niepamięci.
Czuje zamęt. Odległe czasami widzi wyraźniej niż to, co następowało potem, gdy jeszcze tkwił korzeniami w tym mieście. Wyobraźnia domalowuje po swojemu, co znikło w niepamięci i powstaje swoista hybryda, i sam już nie wie, co jest czym czy kim. I to wszystko razem miesza się mu w głowie…
– Czy wszystko w porządku? – usłyszał głos zza siebie. Poczuł, jakby kto nim potrząsnął.
– Tak, w porządku – odpowiedział głucho, nie odwracając się.
Niepewnie postąpił kilka kroków do zamkniętych, w jego pamięci, drzwi. Spod stóp dochodził chrzęst gniecionych pod stopami kawałków gruzu. Przystanął i wrzucił do przedpokoju trzymaną w ręku wiązankę.