Barbara Maria Wauben-Czekalska
Trzepanie dywanów
Chrupiąca, nieco zbrązowiała skórka. Wypukłe, brązowe plecy, z garbami niczym niemowlęca zabawka. Miękkie, pulchne, roztapiające się na podniebieniu wnętrze. Koniecznie białe. Takie, którego osoby na diecie (sic!) powinny unikać. Do tego tłuste masło, w ilościach bizantyjskich, bezwarunkowo odzwierzęce; pomimo (pseudo)wegetariańskiej diety. Najważniejszy jest zapach ciepłego wypieku, cząsteczek skrobi zmieszanych z glutaminianem sodu. Aromat wzbudzający faryzejski, bezgraniczny apetyt. Koniecznie ten z piekarni w Ośnie, z papierową naklejką (tak, ją też można zjeść – tłumaczę pociesze). Potrafię wtrynić cały bochen za jednym zamachem, jak gdyby szczęka nieustraszona wizją chirurga szczękowego nie potrafiła się zamknąć, raz poczuwszy tę boskość na języku. Zwłaszcza, gdy dawno nie byłam w Polsce.
Jak wytłumaczyć dziecku polski chleb? Ten tutejszy można złożyć na pół bez naruszenia struktury, jak gdyby był z gumy. Smakuje jak papier (mamo, mówiłaś, że papierową naklejkę z piekarni można jeść? – rezolutnie doda pociecha). Zupełnie jak gdyby cały bochenek pod dłonią zmęczonego, holenderskiego piekarza był papierową naklejką, a chleba pod nią ktoś zapomniał wypiec. Można zjeść trzy chleby i nadal być głodnym. Nie pokrywa się grzybnią, jak gdyby zielony nalot pleśni również się go brzydził. Jest przydatny chyba tylko do tostów. Nawet ten świeży, prosto ze sklepowej półki, smakuje jak spierniczały.
Córa była w Polsce dawno, zapomniała. W umyśle zarosły niegdyś wydeptane ścieżki, po których język jej zlizywał nadworne ilości żółtego masła, roztapiającego się na grubej pajdzie. Dziadek dodawał kolejną łyżkę miodu z pasieki Dutkowiaka, tego wielokwiatowego. Ule stały niedaleko pola jęczmienia za Postomią w Ostrowie. Tak, mamo, miód pamiętam – dodaje dziecko. Nic dziwnego, słoiki przychodzą pocztą; chleba nie da się przesłać kurierem. Smaku dzieciństwa nie zapakują rodzice do kartonowego pudła. Pozostaje tylko co jakiś czas telepać się niemieckim blaszakiem, słuchać godzinami terkotania metalowych kół o tory. Mamo, czy jeszcze daleko? – zapyta pociecha w Bad Bentheim, pierwszej niemieckiej stacji po przekroczeniu holenderskiej granicy.
Na pociechę jest jeszcze Oberlander. Mając na uwadze podniebienia wymagającej niemieckiej mniejszości, holenderski piekarz, niczym magiczny różdżkarz, stworzył przedziwną chimerę. Cztery pajdy, zapakowane w plastik (nota bene: ośnieński chleb zapakowany jest w – tu pada kolejny imperatyw – papier, by zachować świeżość i swym szelestem podjudzać niecierpliwe zmysły; szarobrązowe zawiniątko, niczym rowerowy dzwonek informuje o fakcie, że tata przed sekundą wszedł do domu ze świeżym chlebem w koszyku; papier w wyścigu do błony bębenkowej wyprzedzi nawet znajome skrzypienie schodów). Zapakowany w foliówkę Oberlander to chlebopodobna papka o strukturze bardziej zbitej niż chleb holenderski, lecz nadal gumowej, jak gdyby piekarz nie potrafił rozstać się z jakimś tajemniczym, rozciągliwym składnikiem (od jakiegoś czasu podejrzewam, iż może to być gumowy kalosz w niebieskie kropki). Mimo mej hipotezy czasami sięgam po niego, znużona nostalgią. Wizyta z Polski go nie tyka. Krewni przywożą ze sobą cały zestaw pulchnych bochenków i pajd, na wypadek gdyby wielki głód z ’44 roku miał się w Niderlandach powtórzyć. Polski chleb, nawet ten czerstwy, po tygodniu, dwóch, lepszy jest od papieropodobnej faktury w ustach.
Był jednak haniebny moment, kiedy bochen pszennego chleba spadł z piedestału. Były to bodajże wczesne lata dwutysięczne. Większość wyedukowanej młodzieży opuściła sulęciński ogólniak i wyfrunęła w daleki świat zielonogórskich, wrocławskich, szczecińskich tudzież poznańskich uczelni. Ewa, koleżanka ze szkolnej ławy, nad wyraz pilna studentka technologii żywności i żywienia, odbywała staż w zakurzonych i pełnych mącznego, magicznego pyłu (wtedy jeszcze nie wiedziałam, że były to w rzeczywistości pospolite zarodki pleśniaka) progach sulęcińskiej piekarni. Ewa, pierwsza kobieta, tym razem wiodła prym w niewdzięcznym zadaniu zbrukania pamięci polskiego chleba. Codziennie wstawała o czwartej rano, by w ciemności poranka udać się za szerokie ramię piekarza z Leksu. Do tej pory marzę, by cofnąć czas i wymazać z pamięci jej słowa; znieważenie mej świętości. Kąciki ust wykrzywiają się w obrzydzeniu, gdy wspominam, jak relacjonowała lot zacnego, sakralnego ciasta na umorusaną sadzą i piachem podłogę. Oczy próżno zamykają się, by nie widzieć w obrazie wyobraźni, jak przez opis odwłoka karalucha, maszerującego po piekarskim ołtarzu, wali się moje sanctum sanctorum.
Pocieszam się karaluchem. Spoglądam na deszczowe lato za oknem. Zastanawiam się, czy krople deszczu próbują zmyć, czy podlać moją nostalgię – tęsknotę za chrupiącą, brązową skórką okrywającą niebiańskie wspomnienia z dzieciństwa. Wytrzepuję z pamięci resztki wyschniętego błota, skamieniałe okruchy, pozostałości spleśniałego popcornu. W zakręcie hipokampa pozostaje nieskazitelny obraz polskiego chleba. Jest niczym świeżo wytrzepany, wełniany dywan na salonowej podłodze z płytek. Obraz ten, niezbrukany karaluchem, indukuje w odruchu Pawłowa mimowolny ślinotok. Brązowa skórka i miękki jak dziecięcy kocyk miąższ są idealnymi substratami dla nostalgii, tej niewdzięcznej uwodzicielki, kuszącej jak chleb w koszyku niesionym przez tatę.