Paweł Brol
Translokacje
Śnieg tego wieczoru zdaje się ciemniejszy, nieoświetlany przez pobliskie latarnie. Wyżej nie spoglądam, bo nie ma sensu, mało widać. Wolę nasłuchiwać bzyczenia, świstu, jakiegokolwiek odgłosu nieba.
Ulica pozostaje pusta. Przemierzanie jej środkiem daje namiastkę złudnego poczucia kontroli. Idę po śladach kogoś, kto już przeszedł tę trasę. To wystarczy do przeświadczenia, że biblioteka będzie czynna, że w tym mieście ktoś jeszcze czuwa. Mój dziadek mawiał: „W razie beznadziei czytaj książki”. Nigdy nie wyjaśnił dlaczego, a mi nie zależało. Teraz wszystko to, co było dla mnie cenne, leży zmieszane z gruzami. Nie mam czego się przytrzymać, więc chwytam się słów.
Książkomat leży roztrzaskany o bruk. Co mogło wypaść na chodnik, już dawno zostało rozkradzione. Mijam go i wchodzę po schodach. Nade mną piętrzy się zielona, stalowo-szklana bryła, spokojna i nienaruszona. Pamiętam ten budynek z czasów wczesnej młodości. Nie poznałbyś go – mówię w duchu. Z twoich czasów pozostała tylko barwna mozaika, podtrzymująca tego kolosa.
Automatyczne drzwi nie działają. Boczne są otwarte. Przez duży i pusty hol zmierzam w stronę schodów.
Na środku stoi ekspozycja z dawnymi fotografiami miasta. Nikt nie zniszczył gablot, jakby szacunek do przeszłości był ważniejszy od teraźniejszości. Za wystawą długi korytarz mija patio i prowadzi w stronę Sali Poety.
Zaskoczony zauważam, że elektroniczna winda działa. Została podłączona pod agregat?
Ryzykuję i wsiadam, choć moim celem jest zaledwie pierwsze piętro. Winda najpierw zjeżdża na poziom minus jeden. Drzwi się otwierają, a przede mną stoi kobieta w długich, kręconych i czarnych włosach, z okularami w czerwonych oprawkach oraz kilkoma książkami w dłoniach. To pewnie bibliotekarka. Stoi na tle obskurnej piwnicy, co tworzy przyjemny kontrast. Po chwili wchodzi do środka.
– Pani też na pierwsze piętro? – zagaduję kurtuazyjnie.
– Nie, ja na trzecie – odpowiada nieco ochrypłym głosem i wciska odpowiedni przycisk.
– Szczerze mówiąc, nie sądziłem, że zastanę tutaj żywego ducha.
Mam wrażenie, że jej oczy są obojętne, jakby doświadczyły zbyt wiele i skamieniały.
Jedziemy w milczeniu najpierw na poziom trzeci. Kobieta opuszcza windę i dopiero gdy drzwi się zamykają, odpowiada:
– Jestem dobrym duchem tego miejsca. A pan nie ma na sobie butów.
Patrzę w dół i ze zdziwieniem stwierdzam, że ma rację. Stopy są bose i niemal całkowicie sine od mrozu.
Duża przestrzeń czytelni sprawia, że mam ochotę się schować, skulić, skryć. Kilka filarów łączy czerwoną wykładzinę z sufitem. Odpadającą gdzieniegdzie żółto-białą farbę przykrywają drewniane regały z woluminami. Mam wrażenie, że jest ich za mało jak na tak wielometrażowe pomieszczenie.
– Tutaj stały jeszcze stanowiska z komputerami – odczytuje moje myśli siedzący za ladą łysiejący mężczyzna z niechlujnie przystrzyżoną brodą. Wcześniej go nie zauważyłem. – Wynieśliśmy, bo na cholerę komu sprzęty, skoro nie ma prądu. Generator obsłuży jedynie windę i skromne oświetlenie.
– Czemu akurat windę? – dziwię się, nie uznając jej za urządzenie pierwszej potrzeby.
– Bo wśród nielicznych czytelników mamy sporą grupę osób z niepełnosprawnościami. A będzie ich coraz więcej.
Zostawiam go z oczami skupionymi na zeszycie. Obok leży mnóstwo elektronicznych kart bibliotecznych, raczej już nieprzydatnych.
Snuję się między regałami, przeglądając książki. Kurz łaskocze w nozdrza. Bonda? Zbyt prorocza. Żulczyk? Ponoć psychodeliczny. Non-fiction mam za oknem. Zamykam oczy i sięgam po losowo wybraną pozycję. Otwieram.
Musimy iść. Jeśli staniemy w miejscu, to tym bardziej nikt do nas nie przyjdzie. Musimy iść nawet wtedy, kiedy ty masz chore serce, a ja poranione nogi. Biednym ludziom nie wolno nigdy czekać.
Zaglądam za obwolutę. Marek Hłasko, Pierwszy krok w chmurach. Widziałem, jak dziadek go kiedyś czytywał. Dziwny traf.
– Proszę ją sobie wziąć. Nam już się na nic nie zda – zaskakuje mnie czyjś głos.
Obracam się. Należy do bibliotekarza, który teraz stoi zgarbiony za moimi plecami. Wygląda, jakby z trudem utrzymywał się na nogach.
Wychodzę pośpiesznie z czytelni. Schody, prowadzące na dół, zdają się proste do pokonania, jednak coś nie pozwala mi nimi zejść. Winda przestaje działać. Mury się trzęsą. Czuję uderzenie powietrza, po czym głuchnę. Dookoła pełno pyłu.
Wstaję z podłogi, otępiały. Kręci mi się w głowie. Czym prędzej zeskakuję z kilku stopni, teraz już częściowo zawalonych. Gdy docieram do holu, spostrzegam, że szyby wyleciały z ram, a stare fotografie z wystawy fruwają w powietrzu, niesione podmuchami zimnego wiatru z dworu. Płonie zawalona Sala Poety.
Kiedy mój zmysł wraca do równowagi, słyszę wyjące syreny. To może oznaczać nalot samolotów albo dronów.
Bibliotekarz. Biegnę z powrotem na piętro. Fala uderzeniowa roztrzaskała go o ścianę. Leży przygnieciony ciężkim regałem. Sprawdzam jego funkcje życiowe i wymiotuję.
Kolejna myśl to kobieta z trzeciego piętra.
Skaczę po strzępach schodów. Udaje mi się dotrzeć do celu. Leży oparta o ścianę w korytarzu, nic jej nie jest. Chwytam ją w pasie.
– Musimy iść.
Oszołomiona posłusznie skacze ze mną po gruzach.
W holu okazuje się, że wszystkie wyjścia są zawalone. Dym zaczyna wlatywać do wnętrza i gryzie w gardło. Rozglądam się, działam instynktownie.
– Klatka schodowa… – mówi półgłosem kobieta.
Pędzimy wąskim korytarzem do drzwi ewakuacyjnych. Są schody. Biegniemy nimi na dół.
Gdy znajdujemy się piwnicy, dochodzi do nas wielki huk. Znowu tańczące mury i ciemno od pyłu. Kobieta kaszle, osłaniam ją swoją kurtką. Po chwili orientujemy się, że budynek uległ zawaleniu, a my jesteśmy pod gruzami. Na szczęście piwniczny strop wytrzymał.
– Uderzyli drugi raz – mówi.
Patrzę na nią zrezygnowany. W jej oczach dostrzegam podobny do mojego ból, bezsilność i zdruzgotanie.
– Straciłam już męża w tej wojnie. Było mi wszystko jedno, czekałam na śmierć. Kiedy nadchodzi, nie chcę jej. Zabierz ją, kimkolwiek jesteś, słyszysz?
– Ja też straciłem żonę i dzieci. Dzisiaj.
Oboje płaczemy. Jak dwoje nieznajomych osób, pełnych współczucia do siebie nawzajem.
– Jest dla nas jeszcze jakaś nadzieja? – pyta w końcu nieśmiało.
– Tak, ale nie możemy czekać.
***
To pierwszy tak chłodny dzień, choć kompletnie mi to nie przeszkadza. W ciepłej pilotce z kożuchem pod szyją idę dziarskim krokiem przez miasto. Brat wysłał mi ją z rajchu. Biodro nie przestaje boleć, ale serce skutecznie je wycisza. Jak szaleniec uśmiecham się do każdej napotkanej osoby. Czy oni nie wiedzą? Nie widzą? Jest im to obojętne?
Spoglądam w górę na piętrzącą się, żelbetową szarą konstrukcję i biorę głęboki oddech.
W holu panuje półmrok. Z radia włączonego na portierni unoszą się dźwięki listy przebojów. Spiker zapowiada piosenkę Wiara zespołu IRA, która po chwili wypełnia wnętrze. Pośrodku bibliotekarki ustawiają na sztalugach plakaty, nowoczesne, pełne kolorów. Wystawa będzie sąsiadować z ekspozycją fotografii uwieczniających przemiany ustrojowe.
– Piszą, że w Ameryce nakręcili jakiś serial o duchach – mówi jeden portier do drugiego. Siedzi w czapce z daszkiem, skupiony na rozkładówce gazety. – A, dzień dobry panu. – W końcu zauważa moją obecność.
– Co to za serial? – krzyczy drugi z kantorka.
– „Z Ar-chi-wum X” – sylabizuje mężczyzna i uśmiecha się do mnie porozumiewawczo.
Ruszam w stronę Sali Drewnianej. Po drodze spotykam kolejnych pracowników, którzy mocują się z zaczepami.
– Co, ostatni dzień? – pyta kierownik administracji.
– Tak – odpowiadam i przeczesuję dłonią siwe włosy.
– Takiemu to dobrze. Proszę nas odwiedzać.
Potakuję i idę dalej.
Dopiero tuż przed wejściem na salę dociera do mnie myśl, że to koniec. Już nigdy nie zapowiem żadnego wydarzenia, nie ułożę harmonogramu pracy, nie dotknę starodruku. Nawet przygotowywanie przypisów do artykułów nie wydaje mi się teraz takie złe.
Boję się pociągnąć klamkę, ale wtem czuję przypływ siły. Biblioteka przecież nadal żyje. Jestem wdzięczny, że zdążyłem jeszcze oprowadzić po niej mojego kilkuletniego wnuka. Kto wie, może kiedyś odziedziczy po dziadku zamiłowanie do książek.
Nim pokonuję próg, przekręcam dwa włączniki umiejscowione w puszce przytwierdzonej do ściany.
Rozświetlona scena, tuż obok wejścia, zaprasza na deski. Schodki skrzypią starym drewnem, a w sali unosi się zapach wilgoci. Kiedy ustaję, ogarnia mnie błoga cisza. Oślepiony strumieniem reflektora, próbuję poczuć się jak literat podczas spotkania autorskiego. Nigdy nim nie byłem. Zawsze siedziałem po ciemnej stronie estrady. Teraz mam jedyną i niepowtarzalną okazję, by znaleźć się w centrum.
Zadzieram odważnie głowę, skupiając wzrok na jasnym punkcie. Unoszę ręce w geście triumfu. Myśli posyłam ku przyszłości i wykrzykuję:
– Wojska radzieckie wyszły z Polski!