To nie sentyment, to po prostu miłość totalna do Zielonej Góry! Z Alicją Stasiewicz i Lechem Mackiewiczem rozmawia Piotr Prusinowski

To nie sentyment, to po prostu miłość totalna do Zielonej Góry!

Z Alicją Stasiewicz i Lechem Mackiewiczem rozmawia Piotr Prusinowski

 

Piotr Prusinowski: Na tegorocznym Kozzi Film Festiwal zielonogórska publiczność miała okazję zapoznania się z waszymi nowymi projektami. Lech Mackiewicz (dla przyjaciół Czako) podjął się reżyserii czytania performatywnego sztuki Alicji Łukasik-Ścigaj Dni powszednie, czyli materiał do zbudowania dramatu rozpisanego na dwa głosy. Ty, Alicjo, zagrałaś główną rolę żeńską w filmie Jana Jakuba Kolskiego Wariaci. Są to dzieła bardzo różne zarówno pod względem tematyki, jak i stylistyki czy estetyki. Dostrzegam jednak coś, co je łączy – temat relacji jednostki z mechanizmami społecznymi oraz narzucanymi przez społeczeństwo wymaganiami i standardami. Czy zgodzicie się ze mną, że oba utwory łączy motyw konfliktu wynikającego z nieprzystawalności do tych standardów?

Lech Mackiewicz: Społeczeństwo ich wypluło. Narracja XXI wieku, tej rzeczywistości, która teraz nas otacza, jest mocno opresyjna i wypluwa tych ludzi, którzy nie nadążają, buntują się, a niekiedy nawet tych, którzy chcą do społeczeństwa przynależeć. Zarówno bohaterki Dni powszednich, jak i „wariaci” z filmu Kolskiego są przecież gotowi iść na pewnego rodzaju kompromis ze światem. Ten świat nie jest jednak światem przyjaznym dla ludzi takich jak oni i wyrzuca ich na margines. Alicjo, nie chcę mówić za Janka Kolskiego, ale sądzę, że on ustawiał i „filtrował” was pod siebie, on też czuje się outsiderem, a już na pewno tak właśnie czuje się autorka Dni powszednich. To taki wspólny mianownik. Zresztą myślę, że generalnie w świecie twórczości ludzi wrażliwych ten mianownik będzie wspólny dla wszystkich – no może nie dla wszystkich, ale na pewno można tu wskazać na pewien nurt dotyczący nieprzystawalności.

Alicjo, para, którą zagraliście z Erykiem Lubosem, to ludzie wrażliwi, o dobrych sercach, ale chyba właśnie ze względu na swoją inność i wrażliwość są miażdżeni przez tryby życia społecznego, na którego marginesie egzystują?

Alicja Stasiewicz: W czysto „życiowym” sensie są po prostu niezaradni, nie mają sprecyzowanej ścieżki kariery, nie umieją rozsądnie gospodarować pieniędzmi, zapewne nie mieli szans na zdobycie dobrego wykształcenia, na dodatek są pozbawieni oparcia w bliskich osobach. To wszystko sprawia, że muszą egzystować poza społeczeństwem. Mnie osobiście ciężko to sobie w ogóle wyobrazić, ponieważ ich świat nie jest moim światem. Ja sama żyję jednak w ramach tego społeczeństwa.

LM: Kiedy oglądałem was na ekranie, to absolutnie nie miałem wrażenia, że macie jakikolwiek kłopot ze zrozumieniem tych ludzi. Ty i Eryk jesteście bowiem bardzo specyficznymi aktorami, ze względu na wasz typ wrażliwości jesteście osobni. I chyba dzięki zawodowi, który wykonujecie, znaleźliście swoje miejsce na tym świecie, ale mnie – jako widzowi z boku – bardzo łatwo wyobrazić sobie sytuację, w której zarówno ty, jak i Eryk nie przystawalibyście do tej rzeczywistości, bylibyście zmuszeni do tego, aby w taki czy inny sposób łatać, cerować, fastrygować swoje życie. Nie mówię oczywiście, że musielibyście – tak jak bohaterowie Wariatów – od razu kraść czy szukać innych wątpliwych rozwiązań, uciekać do lasu etc. Myślę jednak, że dlatego Jan wybrał do tych ról właśnie was, ponieważ wasza wrażliwość jest wrażliwością osób nieprzystających do XXI wieku. Takie mam wrażenie po kilkukrotnym już obejrzeniu Wariatów.

AS: Jesteś chyba rekordzistą, jeśli chodzi o częstotliwość oglądania tego filmu…

LM: Myślę, że pod tym względem Jan bije mnie na głowę.

Alicjo, wiem, że twoja artystyczna przygoda z Wariatami zaczęła się od kandydatury do niewielkiej, właściwie epizodycznej roli właścicielki kina. Tymczasem reżyser dość szybko właśnie w tobie ujrzał główną bohaterkę filmu – Karolkę. I trudno się dziwić, znając chociażby twój występ w roli tytułowej bohaterki Marzenia Nataszy. To oczywiście dwie różne postacie, ale moim zdaniem jako Karolka przenosisz na ekran podobny rodzaj żywiołowości, zadziorności, a zarazem budzącej wzruszenie wrażliwości, którą emanowałaś wtedy na scenie. Czy istnieje jakaś choćby daleka paralela pomiędzy tymi dwiema kreacjami?

AS: To było wielkie szczęście, że mniej więcej rok przed castingiem do Wariatów zagrałam w Marzeniu Nataszy. Sama wybrałam ten tekst, poszłam z nim do dyrektora Czechowskiego, znalazłam odpowiednią reżyserkę, Magdalenę Drab. To wszystko było zatem bardzo moje, bardzo chciałam to zagrać. Później tak się fortunnie złożyło, że Jan napisał scenariusz, gdzie bohaterka jest trochę podobna do Nataszy. Wiadomo, dzieli je kraj, wiek, Natasza jest jeszcze nastolatką, a Karolka ma męża, ale niewątpliwie łączy je pewne podobieństwo. Cieszę się bardzo, że miałam szansę przećwiczyć sobie coś takiego na scenie. Gdy czytałam scenariusz Wariatów, postać Karolki nie była już dla mnie kompletnie obca, nie musiałam od zera obmyślać koncepcji tej roli. Wiedziałam już, że jest to coś, co po prostu lubię grać – wymarzona rola.

LM: To po prostu twój rodzaj wrażliwości. Nie jest przypadkiem, że takie role grasz i takich ról szukasz.

AS: Tak, szukam i tym bardziej się cieszę, że taka rola w zasadzie przyszła do mnie sama, że również ktoś inny – w tym przypadku Jan Jakub Kolski – widzi we mnie to, co ja sama widzę w sobie. Jan zobaczył we mnie to samo, co ja ujrzałam w sobie, wybierając rolę Nataszy. Jest jeszcze jedna paralela: Natasza na końcu idzie do więzienia, a Karolka w prologu Wariatów właśnie z niego wychodzi.

LM: Z przymrużeniem oka można powiedzieć, że Natasza wychodzi z więzienia, by stać się Karolką. W tym sensie Marzenie Nataszy to prequel Wariatów, a Wariaci – sequel Marzenia.

W imieniu Kolskiego odebrałaś nagrodę Klaps 2024, którą rada artystyczna festiwalu przyznała mu w kategorii „Film kryminalny, gangsterski, sensacyjny, czyli kino akcji”. Jak przebiegała twoja współpraca z reżyserem bardzo znanym, ale zarazem bardzo osobnym, który – o czym wspomniał już Czako – w pejzażu rodzimego kina zawsze pozostawał outsiderem?

AS: Ten jego wizerunek outsidera rzeczywiście znajduje odzwierciedlenie w życiu. Jan faktycznie pozostaje poza wszelkimi układami, robi wszystko sam, jest całkowicie niezależny. Spełniał zarówno funkcje scenarzysty i reżysera, jak i producenta, nie miał dookoła siebie tłumu ludzi, dzięki temu nie musiał się przed nikim tłumaczyć i spełniać czyichś oczekiwań. Zwykle jest tak, że gdy idziesz na casting, to najpierw musi cię zobaczyć reżyser castingowy, następnie zatwierdzić producent i jeszcze ktoś, kto wykłada kasę. Kiedy 

tyle osób macza palce w kompletowaniu obsady, to wszystko się gdzieś rozmywa i komplikuje. Jan obywa się bez tej całej świty, bo sam jest sobie żeglarzem, sterem i okrętem. Kiedy wybrał mnie do tej roli, to była wyłącznie jego decyzja – on tak chciał i koniec, niczego więcej już nie było trzeba. Należy mu się szacunek, bo na pewno nie jest mu łatwo, robienie wszystkiego w pojedynkę jest z pewnością niezwykle trudne. Taką wybrał sobie drogę – i dobrze, bo tak niezwykłe filmy realizuje właśnie dzięki temu, że nikt przy jego projektach nie grzebie, że wszystko przebiega dokładnie tak, jak on sam sobie obmyślił w głowie.

LM: Z Janem znaliśmy się już wcześniej środowiskowo, raz na jakiś czas nasze drogi się krzyżowały, ale do tego czasu nigdy u niego nie grałem. Lubiliśmy się, ale nie byłem jego typem aktora, ponieważ on preferuje typy ludyczne. Ostatnio zagrałem jednak tę epizodyczną rolę w Wariatach i bardzo się cieszę, że miałem okazję z nim pracować. Na planie jest delikatnym, wrażliwym i troskliwym człowiekiem, który słucha energii aktora.

AS: Jest też uczciwy i lojalny wobec aktorów. Niekiedy mogą się zdarzyć sytuacje, że gdy dostajesz rolę, reżyserzy kuszą cię i mamią, o pewnych rzeczach ci nie mówiąc. W rezultacie dopiero na sam koniec dowiadujesz się, że musisz zrobić coś przekraczającego twoje granice w taki czy inny sposób. U Jana wszystko było od początku jasne, nie stosował żadnych forteli typu, że najpierw mnie skusi, a na koniec powie: „tylko jeszcze musisz bardzo krótko ściąć włosy”. O tym, że muszę to zrobić, wiedziałam już od samego początku. Podobnie ze wszystkimi innymi scenami – również miłosnymi czy topless, których ostatecznie nie było. Nie korzystał ze swojej pozycji, nie kombinował, a kiedy już coś postanowił, to nigdy nie zmieniał zdania.

Alicjo, masz w swoim aktorskim dorobku role w dwóch dużych miniserialach, wkrótce zagrasz w dwóch filmach dyplomowych katowickiej Szkoły Filmowej im. Kieślowskiego. W Wariatach po raz pierwszy w swojej karierze zagrałaś główną rolę na dużym ekranie. I to rolę niezwykle wyrazistą, łączącą dramatyzm z humorem – taką, która wzbudza natychmiastową sympatię widza. Czy chciałabyś częściej niż dotychczas występować w filmach?

AS: Tak, oczywiście! To jest część aktorskiego zawodu. Do tej pory spełniałam się głównie na scenie, choć już od wielu lat próbowałam swoich sił w filmach. Wiąże się to jednak z wieloma trudnościami, castingi są dość rzadkie, o niektórych pewnie nawet nie wiedziałam, do niektórych się przygotowywałam, ale ostatecznie ich nie wygrałam. Zagrałam w jednym filmie kinowym Na chwilę, na zawsze w reżyserii Piotra Trzaskalskiego, a także w niejednym serialu. Rola w Wariatach była dla mnie ważną lekcją, z której wiele wyniosłam i oczywiście chciałabym się rozwijać w tym kierunku.

Czako, jakim doświadczeniem było dla ciebie reżyserowanie Dni powszednich? Moim zdaniem bez najmniejszej przesady można powiedzieć, że to, co miało być „tylko” czytaniem, stało się spektaklem już właściwie pełnym, gotowym.

LM: Miło mi to słyszeć. Tekst Alicji Łukasik-Ścigaj, choć dosyć krótki, był interesującym wyzwaniem. Jest rozpisany na dwa głosy, ale w tych głosach jest pewna wielowątkowość i różnorodność postaci. Miałem problem ze znalezieniem klucza do tego przedstawienia. Tematyka Dni powszednich jest bardzo kobieca, a zarazem powiązana z opresyjnością – to opowieść o kobietach w sytuacji ekstremalnego zagrożenia duchowego. Był taki czas, kiedy jeździliśmy z Alicją na strajki kobiet, co stało się adekwatnym punktem odniesienia. Tekst jest trudny, ale bardzo otwarty na interpretację. W związku z tym pozwoliliśmy sobie na pewną dowolność i w podziale ról, i w interpretacji. Wyodrębniliśmy z tego materiału trzy bardzo różne kobiety, które połączył wspólny cel. Tym celem było powiedzenie „nie” światu, który je odrzucał. Jeśli zacytować Kaczmarskiego – dążyły do tego, aby „wyrywać murom zęby krat”. Każda na swój sposób: jedna spokojnie, druga – buntem i bezczelnością, trzecia – sposobem. Dwa głosy stały się trzema.
Było to dla nas fajne ćwiczenie. Przygotowania trwały nieco dłużej, ale sama realizacja objęła trzy próby w ciągu zaledwie dwóch dni. Zawsze uważałem, że Lubuski Teatr dysponuje znakomitym zespołem aktorskim. Również tutaj dziewczyny – Ania Stasiak, Asia Wąż i Marta Frąckowiak – stanęły na wysokości zadania, za co im serdecznie dziękuję. Zapewne nie bez znaczenia jest tu fakt, że z każdą spośród nich wcześniej już pracowałem, a one ufają mi jako reżyserowi. Autorka rzuciła nam wyzwanie tym tekstem, my podjęliśmy rękawicę i chyba daliśmy radę, bo zadowolona była nie tylko widownia, nie tylko organizatorzy tego wydarzenia oraz my jako wykonawcy, ale także sama autorka sztuki.

Czy istnieje szansa, by w najbliższym czasie twój tekst doczekał się „materializacji” na scenie teatralnej – już nie w formie czytania, ale „pełnoprawnego” spektaklu?

LM: Będąc już spoza, a jednocześnie tak bardzo z Zielonej Góry, uważam, że moglibyśmy tu wrócić, aby wspólnie coś zrobić – i zrobilibyśmy to z wielką chęcią. Dni powszednie są w tym aspekcie jednym z tematów. Jeżeli znajdzie się partner do rozmowy na ten temat, jeśli również autorka będzie za, to jestem jak najbardziej otwarty. Również z Alicją mamy swoje artystyczne plany, być może kiedyś uda nam się je zrealizować. Napisałem również tekst pt. Legenda rzeki, pomyślany jako scenariusz widowiska plenerowego, osnuty tylko i wyłącznie wokół tematyki związanej z Ziemią Lubuską i rzeką Odrą. Na temat ewentualnej realizacji rozmawialiśmy już wstępnie z kompozytorem Danielem Grupą, z którym niejednokrotnie współpracowaliśmy. Sądzę, że ów tekst ma potencjał mitologiczny, można by go wystawić w plenerze podczas Winobrania albo Nocy Kupały.

Z pewnością dla publiczności z naszego regionu byłoby to cenne doświadczenie. Zresztą już wcześniej reżyserowałeś na deskach Lubuskiego Teatru własną sztukę Małgośka z Zielonej, a ty, Alicjo, tam grałaś. Ten spektakl również miał lokalny koloryt.

LM: Przedstawienia o tematyce związanej z regionem pobudzają lokalną dumę, lokalny patriotyzm, co bardzo mi się podoba.

AS: Na Śląsku pracujemy od niedawna, i to jako artyści „napływowi”, ale sądzimy, że jest to ogromnie pozytywne i integrujące, że również w dziedzinie teatru Ślązacy tak chętnie podkreślają swoją śląskość. To samo warto robić również na tutejszym gruncie.

LM: Małe ojczyzny są bardzo ważne. Choć ważne jest również to, żeby opowiadać o nich w sposób wolny od ideologicznych czynników. Wielka polityka może być tłem utworu, a ludzie sami muszą sobie wyrobić zdanie na ten temat. Dużo ważniejsze są losy jednostki – człowiek, człowiek i jeszcze raz człowiek.

Zapewne macie teraz dużo pracy w gliwickim teatrze, a jednak znajdujecie czas na to, by regularnie odwiedzać Zieloną Górę i uczestniczyć w życiu kulturalnym miasta, choćby przy okazji wspomnianego Kozzi Film Festiwal. To może pytanie retoryczne, ale czy to miasto działa na was nostalgicznie, a zarazem inspirująco?

AS: To nie sentyment, to po prostu miłość totalna do Zielonej Góry! Jestem co prawda gdańszczanką, ale kocham to miasto. Zawsze będziemy tu wracać. Mamy tu nie tylko silne rodzinne więzi, ale także naszych bliskich przyjaciół z Lubuskiego Teatru.

LM: Oni są naszą teatralną rodziną. Mamy tu również swoich fanów, ale też sami jesteśmy fanami wielu ludzi i rzeczy związanych z tym miastem. Przyjaźniliśmy się z winiarzami, kolegowaliśmy z Patrykiem Dudkiem, a Falubaz był ważną częścią naszego życia.

AS: Lubuski to pierwszy teatr, w jakim podjęłam pracę, i na pewno nigdy tego miejsca nie zapomnę. Pamiętam nawet mój pierwszy casting. Byłam tu na etacie dziewięć lat, to ogrom czasu. Poza tym sama Zielona Góra ma w sobie coś takiego, że nie da się jej nie uwielbiać. Jest kameralna, śliczna, dużo dobrego się tutaj dzieje. Na deptaku zawsze można spotkać kogoś znajomego. Bardzo tęsknimy za tym miastem. To nie było łatwe rozstanie – konieczne, ale niełatwe. Zresztą wszystkie znane nam osoby, które tu przyjechały, a następnie stąd wyjechały, mówią dobrze o Zielonej Górze i za nią tęsknią.

Już nie po raz pierwszy gościliście na Kozzi Film Festiwal. Trzy lata temu reżyserowałeś w Zatoniu czytanie własnej sztuki Nie jesteś moim Abbą, w którym obok Alicji i ciebie wzięli udział także Anna Stasiak, Ernest Nita i Radek Walenda. Wtedy w ramach Zielonogórskich Konotacji miała swoją premierę filmowa wersja twojego spektaklu Ja ciebie też… Przy tej okazji przypomniano film z twoim udziałem – Warszawę Dariusza Gajewskiego. Twoje teksty, w tym również Nie jesteś moim Abbą, znalazły się ponadto w Antologii dramatu zielonogórskiego pod redakcją Andrzeja Bucka.

LM: Nie ukrywam, że jestem z tego powodu bardzo dumny. Cieszę się, że dyrektor Buck docenił moją twórczość i tym samym niejako uczynił mnie zielonogórzaninem i Lubuszaninem, którym ja zresztą faktycznie się czuję.

Jaka jest geneza powstania tego utworu? To ostatnia część twojej „australijskiej” trylogii, ale wymowa wydaje się raczej uniwersalna, czytelna pod różną szerokością geograficzną…

LM: Część pierwszą, NaGL – Not a Good Look wystawiłem w Sydney, druga zaś, Everyman & The Pole Dancers, miała swoją prapremierę w Melbourne, następnie była prezentowana w Tokio, a później czytana w zielonogórskim BWA. Opowiadały trochę o kraju, trochę o jednostkach, trochę o rodzinie, o rozpadzie rodziny jako komórki społecznej, także o niemożności odnalezienia się w rzeczywistości. To wszystko podane przez pryzmat humoru absurdalnego. W pierwszej części jest śmiesznie, ale źle się dzieje, w drugiej jest mowa o oczekiwaniu na koniec świata, jaki znamy, a trzecia, Nie jesteś moim Abbą, jest już zdecydowanie postapokaliptyczna. Pisanie tej sztuki kończyłem już w Zielonej Górze – będąc moją ostatnią australijską, jest zarazem moją pierwszą lubuską. Również i tutaj nie brakuje komicznych elementów.

À propos humoru, kojarzyła mi się nieco z dramaturgią Becketta. Czy słusznie?

LM: Tak, twórczość Becketta i Ionesco z pewnością była punktem odniesienia, jeśli chodzi o tego typu formę i stylistykę.

Waszym najnowszym wspólnym przedsięwzięciem jest inscenizacja Edukacji Rity Willy’ego Russella w Gliwicach. Nie tylko razem gracie w tym spektaklu, ale też go wspólnie reżyserujecie. Skąd wybór tej właśnie sztuki?

AS:Edukacji Rity myśleliśmy już parę lat temu, kiedy jeszcze byliśmy na etacie w Zielonej Górze. Wielokrotnie pracowaliśmy razem, ale nie mieliśmy okazji zagrania razem w takim przedstawieniu, które stwarzałoby warunki do wykreowania większych interakcji między granymi przez nas postaciami. Ponieważ chcieliśmy zagrać dwie duże role razem, postanowiliśmy wziąć ten projekt we własne ręce i wyjść z taką inicjatywą. Na Ziemi Lubuskiej ostatecznie nie udało się wcielić tego zamierzenia w życie. Gdy później wróciliśmy do owego pomysłu, a dyrektor Teatru Miejskiego w Gliwicach zobaczył zdjęcia z naszych czytań w Dąbiu i Gubinie, wówczas sam uznał, że to świetny pomysł, abyśmy oboje podjęli się realizacji spektaklu.

LM: Wcześniej łączyliśmy siły w duetach reżyser-aktorka albo reżyserka-tłumacz, a teraz wspólnie reżyserujemy spektakl, w którym również gramy. Myślę, że to przedsięwzięcie otwiera przed nami nowe drogi. Edukacja Rity to sztuka niełatwa w realizacji, wymagająca co najmniej dwóch godzin wspólnego przebywania na scenie dwójki aktorów, którzy mają do zagrania 14 trudnych scen. Słodko-gorzka opowieść o relacji niemożliwej, a jednak możliwej, o tym, jak możemy się od siebie wzajemnie uczyć i na siebie wpływać, a zarazem się minąć, gdy próbujemy się nawzajem odnaleźć. Można ją zrealizować „po wierzchu”, jest wtedy śmieszna i tylko śmieszna, można „po naukowemu”, bo tam się sporo mówi o Szekspirze, Czechowie, Ibsenie. Wtedy to może wyglądać, jak…

AS: Jak lekcja polskiego.

LM: Tak, jak lekcja literatury, może troszkę nudna, ale zawsze jakaś. A przecież można to zrobić jeszcze inaczej – tak, żeby pogrzebać trochę w psychologii i genezie wszystkich ukrytych w niej znaczeń, bo jest ich bardzo dużo i funkcjonują na wielu płaszczyznach. Tym bardziej, że literatura, o której jest mowa na scenie, zawiera konteksty damsko-męskie, te zaś w taki czy inny sposób rzutują na samych bohaterów, odzwierciedlają łączące ich relacje. Z początku myśleliśmy, że uda nam się szybciej zrealizować nasz projekt, ale rzuciliśmy się na wodę głębszą, niż z początku myśleliśmy. Jesteśmy jednak pełni optymizmu. Wierzymy, że powstanie spektakl żywy, prawdziwy, wciągający, pulsujący emocjami i miłością w każdym tego słowa znaczeniu.

Trzymam mocno kciuki za powodzenie waszego projektu. Dziękuję za rozmowę!