„Pisałem wiersze i łudziłem się, że to wystarczy”. O poezji, czasach szkolnych i planach z Czesławem Sobkowiakiem rozmawia

„Pisałem wiersze i łudziłem się, że to wystarczy”

O poezji, czasach szkolnych i planach z Czesławem Sobkowiakiem rozmawia Mirosława Szott
„Ani jeden podmuch wiatru nie był pomyłką”? Tak napisałeś w wierszu Już. Wierzysz w absolutny sens wszystkiego, co nas spotyka?

O odpowiedź zupełnie jasną i obowiązującą trudno. Ująłbym tak tę kwestię: żadne zjawisko ani zdarzenie nie jest pomyłką. Żadnym własnym postanowieniem nie można sprawić, że dokonamy jego anihilacji, samo w sobie osiągnęło stan istnienia, sens objawia się w tym momencie, kiedy zmuszeni jesteśmy radzić sobie z doświadczaną materią, świat sprawdza nas, nasze człowieczeństwo. Do czegoś zobowiązuje. Poniekąd wszystko ma sens, gdy trwa. Oczywiście z różnych punktów widzenia na to można odpowiedzieć. Czy np. kontemplowanie krajobrazu, liścia, kropli wody ma sens? To człowiek nadaje swoją postawą ten sens. W moich wierszach tak to często wygląda.

Czy rozpoznajesz siebie w swoich pierwszych tekstach? Czy raczej masz poczucie obcości tego, co kiedyś odczuwałeś, myślałeś?

Rozpoznaję siebie w tych pierwszych wierszach, a także w tych nigdy nawet niedrukowanych. Rozpoznaję siebie w swoich wczesnego życia naiwnościach i uzurpacjach myślowych oraz wyobraźniowych snuciach, które wtedy mnie jakoś naznaczały. I wiem, że były one nieuniknione, bo motywowała je wtedy wiara lub nadzieja, że świat stoi otworem, że moce słowa są prawdziwie bezgraniczne, nic nie jest udawane, że dokonuję każdą literą czegoś wielkiego, ważnego i poezja albo raczej wiersz będzie do kogoś skutecznie docierać, że… jest tyleż samo ważny, co realność zmysłowa, która stawia opór. Zawsze to byłem ja. Potem powoli następowały korekty w sprawach owej wiary.

W jaki sposób ta realność, o której mówisz, stawiała opór? Co przez to rozumiesz?

W jaki sposób? Jednak trudno to w pełni określić, a więc dać odpowiedź. Stawiała opór w tym sensie, że dostrzegałem, jak niewiele w porównaniu z dorosłymi ja mogę i mi wolno. Byłem nieustannie pouczany,  pilnowany i powstrzymywany w swoim ja, w swojej emocji i pragnieniu. W ten sposób zapewne dochodziłem do respektowania reguł i zasad świata i życia. Mogłem nie popełniać jakichś groźnych błędów. Pozostały marzenia, które rekompensowały różne życiowe wtedy niedostatki, chociażby w sferze wyżywienia, posiadania, ubioru, doświadczania. Realności po prostu musiałem się uczyć. Nie ma w tym niczego nadzwyczajnego. Teraz rzeczywistość też stawia opór myślom i marzeniom, pragnieniom – i to wielki opór, bez złotówki jesteś nikim, lekarz warknie na chorego, ksiądz zignoruje tego, kto racjonalnie interpretuje. Nie mam pieniędzy, więc nie kupię tego, co chciałbym w ogóle lub w danym momencie. Zresztą, teraz już bez sprzeciwu wiem, że mogę się bez tego obyć, nigdy jednak tak nie myślę o poezji, chcę poezji. Oczywiście słowo stawia opór, klęska zdarza się i tutaj, na tym polu.

Cofnijmy się może do 1967 roku – wtedy debiutowałeś w „Nadodrzu”, mając 17 lat. Mówisz, że naznaczały Ciebie pewne naiwności, wyobraźniowe snucia. Jak to się przekładało na Twoje relacje w szkole? Czułeś się inny od kolegów i koleżanek? Na jakiej płaszczyźnie miałeś z nimi kontakt (nie mówię o Mietku Warszawskim, bo Was łączyła m.in. poezja)?

Tak się składa, że w domu raczej nie opowiadałem rodzicom o szkole, bo szło mi zawsze dość średnio. Zapytałaś o samopoczucie i relacje. Czułem swoją inność, dosyć dalece. Mimo to z niektórymi kolegami starałem się nawiązywać bardziej znaczący kontakt, czułem jednak ze strony innych, że nie jestem dla nich nawet kolegą, i ja się temu wewnętrznie nie sprzeciwiałem, poniekąd uznawałem, że są na wyższym niż ja poziomie, a swoje czucie i jakieś racje podmiotowe musiałem w sobie chować. Na tym styku rodziło się napięcie. Dawała o sobie znać samotność. Niższość. Ale szkoła – i ta podstawowa, i ta licealna – a nawet uniwersytet to nie było wszystko, naukę i natchnienie czerpałem z natury, życia codziennego, ludzi, różnych osobistych doświadczeń. Każda ze szkół była jednak ważna, bo skupiałem się na zagadnieniach, a każde skupienie pokonuje chaos.

To dla kogoś w wieku szkolnym ogromna frustracja, bo jednak poczucie akceptacji ze strony rówieśników stanowi ważny aspekt nastoletniego życia. Naprawdę nie czułeś wtedy złości?

Interesuje Cię ten czas, powiedziałbym, szkolny. Czas szkoły średniej jest ważny; to dojrzewanie, pierwsze namiętności, myśli pełne pożądania, też już własna postawa, którą lubiłem prezentować nawet w wypracowaniach szkolnych, ale nauczyciele tolerowali to. Czułem, że moje miejsce jest takie a nie inne – taki już mój los, że trochę mniej jest mi dane niż innym, jednak nie chciałem upaść, nie złościłem się z tego powodu. To, co moje, wartościowałem pozytywnie, więc nie była mi po drodze wizja przegranej, lecz w miarę swoich sił demonstrowałem siebie, czyli nie byłem wycofany, ale także ekspansywny. Mimo różnych smutków usilnie umiałem zabiegać o to, na czym mi zależało. Pisanie wierszy oczywiście wprowadzało nową perspektywę w spojrzeniu na życie. Tak, poezja migotała silnym światłem i jednak odwodziła mnie od myśleniu o przyszłości życia.

Czy to szkolne poczucie odrzucenia pojawiało się w dorosłym życiu też?

Zawsze dość trudno radziłem sobie z bieżącym życiem, nie umiałem być tak mocno ułożony lub ustawiony ani zaradny jak inni, lecz specjalnie z tego powodu nie cierpiałem, jakaś zgoda na wszystko towarzyszyła mi, wszystkim moim niepowodzeniom i potknięciom, i stratom, i zagrożeniom, i niespełnieniom. Gdy w latach 80. dyrektor pewnej instytucji powiadamiał mnie, że praca tu się kończy, nie wywołało to żadnej buntowniczej reakcji, powiedziałem tylko: „no taki mam los”. Ta postawa oczywiście nie jest tylko postawą życia, ale przenosi się również do wierszy, do czegoś takiego, co wyrażają np. słowa, że klęska to nagroda czy że muszą wystarczyć puste ręce. Wygrana nie jest mi za bardzo po myśli i nie lubię wygrywać, zabiegać o siebie. W gruncie rzeczy przegrywam. Jeśli coś mnie nagradza i daje siłę, wiarę, nadzieję, radość, to poezja, gdy przyjdzie do mnie.

Chyba inaczej odebrałam te „puste ręce” („A teraz wystarcza mi / Że wytrwam dzień z pustymi rękami”) z Twojego wiersza. Czy one nie są wyrazem jakiejś głębszej samoświadomości, poczucia, że nie trzeba mieć niczego ani niczego zdobyć, aby doświadczać sensu, że samo bycie jest sensem (że to właśnie wygrana)?

Tak jak powiedziałaś, chodzi w cytowanych słowach wiersza o jakiś głębszy sens i jego samoświadomość, ale też często (bo nie tylko tutaj) chodzi o przymus dostrzegania sensu, godzenia się z trudami, także wtedy, gdy człowiekowi (tu podmiotowi) odebrane są różne splendory, bogactwa emocji, zasoby wyobraźni, chęci realizowania zadań. Oczywiście dopóki żyjemy, dopóty jesteśmy wygrani, nawet na tym bardzo niskim pułapie.

W jakim zawodzie czułeś się spełniony?

W żadnym. Nie czułem się spełnionym. To było zawsze jakieś nierobienie czegoś, co by mnie interesowało, jakieś zmaganie, by wytrwać w trudach, nudach, jałowości, więzieniu czasu. I mimo wewnętrznej wręcz udręki jakoś wypełniałem różne obowiązki. Chodziło o to, by mieć chleb.

Czy nie uważasz, że sam czasem tworzyłeś niektóre niepowodzenia? W sensie – niemal oczekiwałeś ich. Może jest tak, że bałeś się ułożenia z bieżącym życiem? Jakoś tak się przyjęło, że poezji bliżej do klęski niż sukcesu.

Nie wiem, czy sam tworzyłem niepowodzenia. Jeśli nie tworzyłem tego, co by miało smak sukcesu, to można i tak spojrzeć na swój los, nie udawało się wiele, może to, czym się zajmowałem zawodowo, nie dawało mi nic wewnętrznie. Zapewne nie zawsze tak było, ale w jakiejś części tak. Gdzie poezji bliżej? Do dramatu istnienia, do smutku, do marzenia zaledwie, do samotności. Jednak myślę, że napisałem dość wyczerpująco o swoim doświadczeniu życia, o swojej biografii, i to daje mi jakąś namiastkę spełnienia.

Gdybyś podsumowywał swoje życie, co byś uznał za swoje najważniejsze dokonanie?

Dokonanie i postawę. Dokonanie jakieś jest. Nie mnie oceniać jego doniosłość, orka mogła by być na pewno głębsza. Jednak coś zrobiłem: kilka książek, zbudowałem bez niczyjej pomocy, nic za darmo od nikogo, własnymi rękami dom, by wyjść z mieszkania w ruinie, ciasnocie, bez żadnych urządzeń, a też nie byłem sam, ale z dziećmi, z Natalią, nie mogłem stać z założonymi rękami. Dokonaniem jest też postawa w patrzeniu na świat. Nie zbiegł mi czas na głupstwach i teraz mam poczucie, że mogę krytycznie patrzeć na lekkomyślność ludzi, na odchodzenie od spraw duchowych, uczciwości, relatywizm, wirtualność itp., bo wiem, że to droga donikąd.

Po lewej stronie siedzi Czesław Sobkowiak. Jest ubrany na czarno. Ma założoną marynarkę. Ma rzadkie siwe włosy. Po prawej stronie siedzi MIrosłąwa Szott. Jest ubrana na czarno, ma czarne włosy. Przed nimi stoją mikrofony.
A jaką rolę odegrała w Twojej twórczości rodzina? Masz troje dzieci, żonę Natalię, którą widuję na większości Twoich spotkań autorskich i która patrzy na Ciebie z takim uznaniem i fascynacją, jakbyście się dopiero przed chwilą poznali. Czy Natalia jest pierwszą recenzentką Twoich tekstów?

To dobrze, że Natalia w Twoim odczuciu patrzy z akceptacją, w końcu gdyby najbliższa osoba miała obojętne spojrzenie, to może nie służyłoby ono należycie motywacji twórczej, a może nawet natchnieniu, rzecz przecież w tym, że natchnienie, tak to określę, nie funkcjonuje dobrze, jeśli jest zakłócane jakimiś krytycyzmami czy poczuciem braku sensu pracy. Gdy czytamy biografie, to ta kwestia bardzo się potwierdza. W samotności się tworzy, a w tym akcie jest tylko autor, materia i nikt więcej, lecz potrzebna jest też zewnętrzna aprobata.

Czy któreś z Twoich dzieci poczuło pisanie? W jaki sposób dzieci odbierały poezję swojego taty?

Jakieś próby tworzenia podejmowane były (lub są) przez córkę Paulinę, wiem, że jest z poety dumna. Natomiast Natalia czyta, co napiszę dosyć często i wyraża swoją opinię. Raczej trafnie. Niekiedy coś podpowiada. Jednak nie sugeruję się, decyzję o ostatecznym kształcie poezji podejmuję samodzielnie.

A synowie w jaki sposób odbierali Twoją twórczość?

Nie chciałem i nie starałem się, by w moim zajęciu i słowie poetyckim uczestniczyły dzieci (synowie). Chyba też zanadto nie wykazywały takiej chęci. Młody człowiek o czym innym myśli. Nie chciałem też wywołania kompleksu niższości, co się zdarza dzieciom twórców. I zarazem dodam, że w grę tu wchodziło towarzyszące mi ciągle uczucie pewnej wstydliwości. Pisanie poezji to dla mnie zajęcie bardzo intymne i czuję się lepiej, jeśli nie ma żadnej presji, inwigilacji, dopatrywania się miar i sensów nieistniejących.

Domyślasz się, dlaczego Twojemu tworzeniu towarzyszy to poczucie wstydliwości?

Być może przywołane słowo – wstydliwość – nie jest to adekwatne do sygnalizowanego stanu emocji. Pytasz o jego źródło. Nie chodzi mi o to, że czuję się sam przez siebie obnażony, ze wszystkimi swoimi cieniami itp., a nawet gdyby, to nie chodzi o nagość w potocznym znaczeniu, np. cielesnym, o eksplorację erotyczną. Jednak poeta się obnaża, a nawet powinien zapewne obnażać, zdjąć ciężkie ubiory, bo chodzi o prawdę, jakąś prawdę ze sfery jego życia, duszy i nagość (a więc szczerość, odwaga pokazania siebie) temu zamiarowi może służyć, jakaś nagość winna ciągle poecie towarzyszyć, odsłaniać go, a nie zasłaniać. Byleby to nie była ścieżka trywialna, prostacka, prymitywna, wykombinowana, co się przecież zdarza. Może to nieco skomplikowane. Powiedziałem o wstydliwości, bo wiem, że czytelnik może oczekiwać słowa w wielkim znaczeniu, a tu, u mnie, znajdzie słowo zwyczajne, powszednie, z codzienności najczęściej. Podobne do jego słowa i życia.

Dobrze rozumiem, że chodzi Ci o taką nagość emocji, odsłonięcie „miękkiego podbrzusza” i jednocześnie przeciętnego losu. Mówisz, że starasz się bardziej o prawdę w poezji (nie: kreację). Nie boisz się, że w ten sposób pokazujesz swoje podatne na zranienia miejsca?

Tak, bardziej interesuje mnie wymiar prawdy. Czemu zostawiać i odchodzić od ogromu rzeczywistości, choćby tej wewnętrznej lub otaczającej, na rzecz kreacji. A tak na marginesie, nigdy całkowicie z kreacji nie da się zrezygnować. Zakładasz, że w takim podejściu pokazuję swoje miejsca podatne na zranienie. Nie bardzo rozumiem, czemu miałaby być zraniona moja podmiotowość. Oczywiście wchodzenie w twórczość stanowi jakieś ryzyko, gdyż komuś styl, myśl, diagnoza rzeczywistości może wydać się obca, a nawet nie do przyjęcia z wielu względów. Trzeba wiedzieć, dlaczego broni się swojej racji, trzeba mieć dozę pewności, że wyraża się coś ważnego. Pewne sprawy dadzą się odnieść do dzieciństwa i dorastania, gdyż zostają w obrazie biografii, ale nie wszystko takim kluczem da się wyjaśnić. Chodzi nie tylko o psychoanalizę śladów w podświadomości, ale o system refleksji i wartości, któremu słowo poetyckie chce dać wyraz. Ten dyskurs jest w moich wierszach obecny.

Zamknij oczy i opowiedz Twój szkolny dzień sprzed 54 lat. Pamiętasz jakieś szczegóły? Zapach? Kolory? W której ławce siedziałeś?

Kontakt i różne pasje w szerokim wymiarze w pełni miałem tylko z Mietkiem. Ale to niekoniecznie były wielce intelektualne dialogi. Raczej emocjonalna więź. Poczucie wspólnej sprawy. Mietek bardzo nasz kontakt cenił aż do końca życia. Ostatnią jego książkę zredagowałem z rękopisu wraz z biograficznymi fotografiami, które obrazują całe jego życie. Trzeba, jak widać, robić zdjęcia, bo one też znaczą. Liceum jednak dało mi dużo, nie tyle na płaszczyźnie pilności i sumienności uczenia się, bo szło to z oporami i różnie, każda zaległość, np. matematyczna, skutkowała dalszymi kłopotami, ale reguła szkolna wyposażała w coś niezbywalnego, w smak dojrzałości – bym powiedział, w konieczność wysiłku, w tym czasie dotarło do mnie, że trzeba się dyscyplinować i pracować. Zasada życia samodzielnego oznaczała wysiłek, tego ciężaru nie doceniałem, pisałem wiersze i łudziłem się, że to wystarczy, a to inne potrzebne nawet samo jakoś pojawi się. Tak się toczyło wszystko. A reszta życia, którą już znam, była dopiero przede mną. Pamiętam dobrze, w której klasie i gdzie siedziałem, w jakiej ławce, pamiętam twarze nauczycieli, ich miny, głos, stosunek do mnie, jedni byli wyrozumiali, inni mniej wyrozumiali, pewien nauczyciel bez żadnego powodu uderzył mnie otwartą dłonią w twarz, a inny wyświadczył ogromną pomoc, więc na ogół były relacje pozytywne. Zachowuję o tym wzruszającą pamięć. Nie zostałem robotnikiem budowlanym tylko dlatego, że do liceum, gdzie dyrektorem był Zbigniew Czarnuch, we wrześniu 1964 roku zaprowadził mnie mój niedawno zmarły brat Kazimierz. To było z jego strony świadome, ogromnie skutkujące dokonanie, największe wobec mnie. Bieg całego mojego późniejszego życia tu miał swój początek.

Możesz coś więcej opowiedzieć o Twoim bracie i relacji z nim? Dzieliło Was sporo lat? Wspominałeś kiedyś, że powiedział kolegom, że o Tobie jeszcze usłyszą. Czy rodzicom wtedy podobała się ta ingerencja brata w Twoje losy?

Ja jestem najmłodszym z dzieci moich rodziców, a brat Kazimierz, o którego pytasz, był najstarszy. Urodzony w 1935 roku. Nie poddawał się sentymentom, użalaniem. Łamał różne przeszkody i opory. Był odważny, dochodził prawdy i sprawiedliwości. Z tego powodu też często imały się go różne kłopoty. Tak się złożyło, że tylko z nim przez wszystkie lata utrzymałem stały, żywy kontakt, zwłaszcza w kilku ostatnich latach życia, gdy zostawiła go i nękała na różne sposoby jego rodzina, mimo podeszłego wieku. Starałem się więc, na ile potrafiłem i miałem czas, być obecnym, gdy mnie potrzebował. I jego różne sprawy i myśli są mi znane, chociaż nie wszystkie. Jeszcze w dzieciństwie on jakoś mnie zauważał. Mówił, kim będę. Interesował się. I miał intuicję. To był wybitnego charakteru i umysłowości człowiek, przechodził ciężkie realia życiowe (np. wypadek, ciężka praca), ale w wytrwały sposób sobie z nimi radził, że tylko mogę żywić uznanie i podziw. Twardy człowiek, który do wszystkiego doszedł codzienną pracą, może aż zanadto – był ciągle zapracowany. Ja w jego sytuacji już dawno poniósłbym klęskę. I jego dotykały klęski, ale się z nich podnosił. On w moje losy zasadniczo nie ingerował, a jeśli już mu się zdarzało, to były to dobre ingerencje. Nic do tego nie mieli rodzice, prości ludzie, oni sami niewiele sobie uświadamiali, z tego, jak żyję, co myślę, co mnie dotyka itp. Nie otwierałem się zanadto. Nawet ze swoją poezją. Ale ich sprawy bardzo odczuwałem. Widziałem trudy życia, biedę, staranie się o byt. A z bratem było tak, że on też mógł na mnie liczyć, bo byłem pod ręką, więc pomaganie sobie nawzajem wchodziło w grę – to ważne. Bywałem w jego warsztacie, pomagałem mu w budowie domu, w chorobie, w załatwienia spraw. Więc i rozumiałem.

Czy bardziej realna (konkretna, dotykalna) wydaje Ci się przeszłość (dzieciństwo), czy współczesny (często wirtualny) świat? Mam wrażenie, że każde „tutaj” przypomina Ci jakieś „tam” i że zderzenie tych dwóch perspektyw nie wypada korzystnie dla „teraz”.

Oczywiście wtedy, w przeszłości, w dzieciństwie, żyłem realnie, tak jak teraz realnie, oddycham, jem, jestem zmęczony. Wtedy uczyłem się znaczenia i właściwości świata, którego liście, wodę, drewno, piasek pierwszy raz brałem do ust, dotykałem ognia. Ale już tej dotykalności, a raczej tamtej dotykalności nie doświadczam, czasem nawet chciałbym sobie ją przypomnieć, uzmysłowić jej treści, które także były jakimiś smutkami i tęsknotami, związanymi z tym, co odczuwałem jako najbliższe. Jednak tamta realność już się zasnuwa jakby mgłą, zacierają się fakty, kształty, przestają być pamiętane słowa, twarze i zbiory rzeczy, wyglądy rzeczy, ich lokalna topografia i imiona ludzi. Jednak pozostała pewność, że to nie był świat wymyślny, wirtualny, tak jak nam teraz jakieś moce zewsząd próbują podpowiadać prawdziwość wątpliwą, bo nic jej nie poświadcza ani nie gwarantuje obowiązywalności, ale prawdziwy, i w tamtej prawdziwości oczywiście bywałem szczęśliwy i także cierpiałem z powodu określonych zawodów lub niespełnień. Wtedy poznawałem i nie bałem się, wiedziałem lub raczej czułem, że to wszystko, co widzę, jest na miarę człowieka, może być przyjmowane. Teraz natomiast nie wiem, na jaką miarę jest konstruowany ten świat i prawdę mówiąc, czasami boję się, że konstruowany jest, by zastąpić realność, a to już jakby przeciw człowiekowi, jakby nie były na serio brane skutki ani konsekwencje, jakby nie trzeba było się zastanawiać ani przejmować, nawet przestępstwa próbuje się widzieć relatywnie. Weszliśmy więc w inny zupełnie świat, którego znaczenia tak naprawdę nie znamy. Bo ten świat już nie trwa w oparciu o jakieś stałe miary, ale konstytuuje go zmienność. Wirtualności i relatywizm – to jest nowe, kiedyś w kulturze, w życiu społecznym zupełnie niebrane pod uwagę w wielkiej skali.

W jaki sposób pierwszy raz doświadczyłeś kruchości istnienia? Kiedy poczułeś tak głęboko, że przeminiesz jak wszyscy, że ten las, do którego chodzisz, obędzie się bez Ciebie, że Twoje sprawy, kłopoty znikną? Czy ta myśl napędza Cię twórczo?

Moim zdaniem każda refleksja, która ma znaczenie, wynika z doznania znikomości człowieka. Poeci niekiedy, a może nawet często, bywają zadufani w swoim tworzeniu. Już zbiorek Okolica słońca wydany w 1978 roku, a więc gdy byłem jeszcze dość młody, podnosi kategorię kruchości istnienia nie tylko podmiotowego, ale i otaczającego świata. Nie było to zwątpienie w sens i ważność pracy ani abnegacja, ale przekonanie, że nie obejmuję całości spraw świata, nie odsłaniam jego tajemnicy, lecz zapisuję fragment, chwilę, obraz, aspekt, jedno spostrzeżenie. Obok jest nieobjęta wielość piękna i dramatu, i tragedii, która nie weszła do moich zdań. W ogóle myślenie o życiu uzyskuje prawdziwą miarę, gdy obejmuje jego tymczasowość, przemijanie, znikanie. Trzeba ten ład mentalnie przyjąć, bo co innego? To, owszem, nie takie łatwe. Wyzwalają się retoryczne pytania. Dużo by mówić. Problemem, który w tej sytuacji mnie obchodzi, jest to, czy nie rozmijam się ze swoim doświadczeniem, czy nie konfabuluję, czy nie oddalam się od tego, co można nazwać prawdziwością głosu poetyckiego. Pracuję, by jakąś część siebie, to, co się mi udało, wyrazić, zostawić, a już zupełnie inną kwestią są nawiedzające mnie nieuchronnie, bo nie żyję bezmyślnie, jakieś wewnętrzne, eschatologiczne rozważania o śmierci, że teraz jestem, a potem? Nic? Jednak tym wszystkim się nie obezwładniam, chcę robić swoje. Jeśli czytasz moje wiersze, to wiesz, jaki jest tego kształt.

W ostatnim Twoim tomiku Późne lata zmierzasz w kierunku podsumowań. Ale każde résumé pozwala też na swobodniejsze spojrzenie w przód. Jakie masz plany twórcze na kolejne lata?

Tak, w pewnym sensie te wiersze mają charakter jakiegoś podsumowywania, ale niekoniecznie, bo nie ma tu mowy o odkreślaniu żadną linią minionych lat tworzenia, chodzi w akcie twórczym o to samo, co było od początku, nie ma we mnie nowej rzeczywistości, świat jest jakoś ten sam, kiedyś był widziany w określony sposób, może wzbudzał fascynacje, i wiarę, że jego ukazanie, czyli wyrażenie, daje odkrycie jedynie możliwe, może skłaniał także do naiwności, teraz ten sam kształt zdaje się odsłaniać dalszą perspektywę, więc warto pisać o tym samym, nie wymyślać niczego innego, ale chodzi o pogłębienie poetyckiej orki, co nie oznacza powtarzania siebie, ale oczyszczenie jej z tego, co już niekonieczne, czasem zbędne, nie cała rzecz w obrazowaniu, lecz w dodaniu refleksji, która ustala wartość, sens, opatrzenie tego, co jest akcentem ostateczności. Spojrzenie w przód nie jest swobodniejsze, nie da się bowiem zostawić ani wyrzucić w siebie niczego. To jest sprawa także zakorzenienia. Tożsamości, pamięci. To spojrzenie może raczej oznaczać chęć odkrycia szerszego obrazu, bogactwa ontologicznego, o którym może czytelnik powiedzieć, że to coś nowego, a tak naprawdę to nic nowego, krąg jest ten sam, lecz wzbogacony o doświadczenie całego życia. Tylko temat może być inny, właśnie, jakby nowy, jednak autor zawsze będzie, powinien być, ten sam. O ile poetycki mój świat nie ulegnie z jakiegoś powodu destrukcji, to chciałbym, no właśnie, bardzo, jeszcze coś powiedzieć, nie da się jednak tego zaplanować, wyznaczyć, napisać inaczej coś innego.

Dziękuję za rozmowę.
Drzewo. Jego korona góruje nad ulami.