Pomyślałem, że zostałem usprawiedliwiony z tego, co zrobiłem. Z Mirosławem Kulebą o Bogu, kobietach i myślistwie rozmawia

Pomyślałem, że zostałem usprawiedliwiony z tego, co zrobiłem

Z Mirosławem Kulebą o Bogu, kobietach i myślistwie rozmawia Mirosława Szott

 
Mirosława Szott: Panie Mirosławie, niech zgadnę: nie przepada Pan za spotkaniami autorskimi?
Mirosław Kuleba: 

Moja niechęć do publicznych wystąpień, jak sobie tłumaczę, bierze się z powagi, z jaką traktuję słowo. Pisząc, przykładam wielką wagę do znalezienia najwłaściwszych słów, moje rękopisy zawsze były pełne skreśleń i poprawek, i świadomość tego, że w rozmowie mogę użyć słowa mniej odpowiedniego, niż bym chciał, po prostu jest paraliżująca. Jako dziennikarz zadebiutowałem, wygrywając pierwszy ogólnopolski konkurs miesięcznika „Reporter”. Napisałem reportaż o środowisku moskiewskiej bohemy, do którego trafiłem w latach 80., a ponieważ byłem wtedy zupełnie nieznany, jury było przekonane, że nagradza Hannę Krall. Krystyna Goldbergowa, szefowa jury, diva reportażu, o której pewnie Pani słyszała, powiedziała mi wtedy: kiedy pisze ci się zbyt łatwo, odłóż pisanie. Tego się trzymam. Nigdy nie pisze mi się zbyt łatwo. I to przekłada się też na to, co mówię.

Szkic wykonany i wycieniowany ołówkiem. Lewa strona jest jaśniejsza, znajduje się tam okno, za którym widać górę. W środku stoi kielich w kształcie czaszki, po środku lampka, której nóżka splata się na wzór podwójnej helisy, po prawej gąsiorek na wino, z głową w środku. Głowa ma zamkniętej oczy. Prawa strona jest ciemniejsza.
Zawsze Pan pisał?

W liceum zacząłem pisać traktat filozoficzny, na szczęście zakończony na trzeciej stronie. Nie zdałem egzaminu wstępnego do krakowskiej ASP, poległem na akcie, pierwszy raz rysowałem nagą kobietę, a modelka była bardzo ładna – i w ten sposób utwierdziłem się w przekonaniu, że wcale nie chcę malować, chcę pisać. Na moim weselu w Moskwie, miałem wtedy dwadzieścia trzy lata, solista baletu, który był świadkiem, zapytał, co chcę w życiu robić. „Chcę pisać” – odrzekłem, wypuszczając kłąb dymu z fajki, którą dodawałem sobie powagi. Byłem wtedy wiecznym studentem budownictwa, dyplom po dziesięciu latach, odebrany z dziekanatu po dwudziestu trzech. Zatem od zawsze miało być pisanie. Ale dlaczego? Odpowiem żartem, słowami bodaj Saszy Czornego (Aleksander Glikberg): „Więc rok już cały w sobie to rozważam / I wciąż mi geniusz mój jest niepojęty”. Geniusz – to Glikberg tak sam o sobie, nie o sobie sam ja.

Nie chciał Pan zdawać na ASP drugi raz?

Chciałem próbować drugi raz na ASP, był taki plan, ta naga modelka miała nawet sporą siłę przyciągającą, ale już po pierwszym semestrze na WSI zadzierzgnęliśmy tak mocne więzi koleżeńskie, że odpuściłem. A może już wiedziałem, że nie tędy droga? Malowanie jest o niebo nudniejsze niż pisanie.

Mnóstwo Pan pisze (na różne tematy) i wydaje. Ale jest Pan także bibliofilem i kolekcjonuje ciekawe książki. Które są dla Pana najcenniejsze?

Otóż najważniejszy w moim księgozbiorze jest Słownik języka polskiego Lindego, pierwsze, wspaniałe, sześciotomowe wydanie lwowskie z 1858 roku. Uwielbiam te księgi, często do nich zaglądam, kiedy pracuję i dla przyjemności. Ileż tam słów, które już wypadły z obiegu, ich paralele w rozmaitych językach, związki z innymi, często już zapomnianymi, słowami. Dla mnie to ciągle żywe źródło, z którego czasem czerpię. Na przykład słowo cekwart, które pojawia się w eseju Goldene Dächels z tej ostatniej książki, znalazłem właśnie u Lindego, i nigdzie więcej. A wśród cymeliów są też książki z podpisami bądź dedykacjami autorów, tych młodszych – dla mnie. Przed kilkunastoma dniami wylicytowałem na aukcji książeczkę Stanisława Przybyszewskiego Szopen a Naród, z jego autografem i odręczną numeracją egzemplarza. Chciałem to mieć ze względu na młodopolską sławę autora, a także dlatego, że w dziwny sposób splotły się moje losy z historią jego żony, Dagny Juel Przybyszewskiej. Byłem w Tbilisi w czasie, gdy ekshumowano jej ciało, grób był świeżo rozkopany. Poznałem się z dyrektorem cmentarza, pisałem o tragicznej śmierci jego córki, zamordowanej na ulicach Tbilisi w czasie rosyjskiej interwencji, kiedy Gorbaczow chciał obalić Gamsachurdię. Ojciec starał się o uznanie jej za świętą gruzińskiej cerkwi! Pokazał mi film z podniesienia szczątków Dagny. Poruszył mnie widok wspaniałych, rudych włosów, po stu latach jeszcze spowijających czaszkę, no i sama historia jej śmierci – zastrzelił ją młody kochanek, który zaraz potem popełnił samobójstwo. I teraz nikły ślad tego Przybyszewskiego, który na chwilę ożył w mojej wyobraźni, z jego rudowłosą Dagny, ślad w postaci zapisu fioletowym atramentem, trafił w moje dłonie. A ja jestem myśliwym, który całe życie bada ślady (w naszym języku łowieckim: tropy, ale człowiek zostawia w tymże języku nie trop, lecz ślad). Dlatego to kupuję. Żeby być trochę bliżej.

Domyśla się Pan doskonale, jakie jest moje wyobrażenie myślistwa. Wysłałam Panu niedawno zdjęcie z jelonkiem i opis Jacka Dehnela z Fotoplastikonu. Rozmawialiśmy o tym. Zdaje się, że ja tego zupełnie nie rozumiem.

Wyczuwam w Pani, obawiam się, nieprzejednaną oponentkę, jeśli chodzi o myślistwo. Ponieważ zdaję sobie sprawę, z czego biorą się takie postawy, a jest to w moim przekonaniu po prostu dobroć serca, zachwyt nad każdym istnieniem, zwłaszcza tak pięknym jak wiele zwierząt, na które się poluje – nie będę szukać argumentów na obronę swojej dawnej pasji. Wiem, że będą zawsze słabsze wobec przekonania, że każde życie zasługuje na szacunek i ochronę. Tyle, że ja też tak uważam. A jednocześnie jestem myśliwym, to paradoks (nie mam tu na myśli specjalnego typu dubeltówki), zdaję sobie z tego sprawę. Ubodła mnie Pani trochę z pomocą tego jelonka. Domyślam się, że Dehnel był poniekąd Pani reakcją na te sceny myśliwskie z moich fotografii. Rozumiem sprzeciw wobec zadawania śmierci, które wydaje się istotą myślistwa. Ale gdyby ten sprzeciw był konsekwentny, pozbawilibyśmy się możliwości jedzenia mięsa, nawet ryb. Jest zatem zrozumiały emocjonalnie, lecz nie racjonalny. Przy czym łowiectwo nie jest żadnym sportem (takie ujęcie byłoby trywializowaniem), nie jest rodzajem rekreacji (to byłoby nawet perwersyjne), ani tylko gałęzią gospodarki. Myślistwo to misterium, w którym myśliwy staje się częścią natury i działa wedle jej praw. Owszem, jako drapieżnik, ale to dlatego, że czworonożni drapieżcy musieli ustąpić pola człowiekowi. To w naszych warunkach. Są jednak jeszcze takie miejsca jak Syberia, południowoamerykańska pampa, gdzie też polowałem, czy wiele innych niemal bezludnych obszarów, gdzie polowanie nadal jest niezbędne dla przetrwania. Nie ma innego sposobu zdobycia mięsa w syberyjskich wioskach na Dalekiej Północy, gdzie nie hoduje się bydła czy świń, bo nie byłoby czym ich karmić, niż polowanie bądź hodowla reniferów – które przecież też trzeba zabijać. Ale myślistwo, kiedy nie jest związane po prostu z koniecznością zdobywania pożywienia, może oferować emocje niedostępne w żaden inny sposób. Dam Pani przykład z mojego życia.

Między dwiema czeczeńskimi wojnami pojechałem do Czeczenii na polowanie w górach. W miejscu, które znałem z czasów wojny, zwanym Trzy Baszty – gdyż na jednej z gór stały tam ruiny trzech dawnych budowli obronnych – znajduje się niemal pionowa skała ogromnej wysokości. Z dołu, z doliny, gdzie mieszkałem u ludzi, którzy od pokoleń byli właścicielami tej ziemi i trzymali duże stado krów, widać było na tym urwisku miejsce, gdzie pojawiały się codziennie koziorożce kaukaskie. To piękne zwierzęta z szablastymi, karbowanymi rogami, endemity, których jest mało. Latem mają rudą suknię z białym szalem, cap waży sto kilo. Wychodziły na skały, gdzieś tam znalazły słone miejsce i zlizywały sól. Widzieliśmy je codziennie, lecz na swoich wysokościach były niedostępne. W żaden sposób nie można było ich podejść na strzał, z żadnej strony. W określonych porach schodziły jednak na sam dół, napić się wody z potoku u stóp skały.

Bardzo chciałem upolować takiego koziorożca z olbrzymimi rogami. Mam takie, o długości ponad metra, ale to nie jest moje trofeum. Poprosiłem staruszka, który był tam najważniejszy, żeby pozwolił mi strzelić jednego kozła. Nikomu na to nigdy nie pozwalał. Nawet w czasie wojny, kiedy według Koranu wolno zabijać dzikie zwierzęta na mięso, zabraniał bojownikom do nich strzelać. Były dla niego świętością.

Dla mnie zrobił wyjątek. Dlatego, że w czasie wojny służyłem, cudzoziemiec, w ich armii. A teraz byłem gościem na specjalnych prawach. Uprosił go syn, który przyniósł mi pozwolenie od ojca, ale też powiedział, że ten prawie zapłakał, kiedy już dał zgodę. Poszedłem na upatrzone miejsce, skąd było do wodopoju niedaleko, jakieś dwieście metrów. Miałem karabin snajperski. Stary kozioł zszedł do wody pierwszy, późnym popołudniem. W lunecie miałem go tak blisko, że mogłem policzyć włosy w jego brodzie. Ale w głowie miałem obraz tego staruszka ze łzami w oczach. Kiedy wróciłem do obejścia bez kozła, on tak się ucieszył! Odtąd stałem się dla niego jakby drugim synem. Powiedział, że jeśli chcę, odda mi na skłonie doliny kawałek ziemi, gdzie mogę zbudować dom i mieszkać w nim do końca swoich dni. Był to niebywały zaszczyt, w tej społeczności całkowicie zamkniętej na obcych, kierującej się normami adatu surowszymi niż szariat. W której rodowa ziemia ma cenę krwi. Kto wie, może jeszcze kiedyś przyjmę tamtą propozycję? Tyle że dzisiaj w tej dolinie jest jedna z rosyjskich warowni na Północnym Kaukazie, strzegąca górskiego szlaku z doliny Arguna do Inguszetii. I nie ma już ani jednego koziorożca, Rosjanie wybili je wszystkie od razu, jak tam przyszli, z broni maszynowej. I tak jestem szczęśliwy, że wtedy nie strzeliłem.

Dwóch leśniczych z bronią

Dlaczego chciał Pan wcześniej zastrzelić tego rzadkiego koziorożca?

W tym właśnie kryje się odpowiedź – to bardzo cenna zdobycz, z powodu rzadkości, piękna, ekskluzywności polowania. Nie chodziło o mięso. O trofeum już raczej też nie, mania zdobywania wybitnych trofeów minęła mi już po dwudziestu – wtedy – latach polowania. To raczej egzotyka tej zwierzyny. Myśliwi jadą na safari, żeby polować na zwierza, którego nie spotkają w swoim lesie. To było też na tej zasadzie. Jedyne miejsce na świecie, gdzie żyje ten koziorożec, jedyna okazja w życiu, aby na niego zapolować. Pragnąłem tego i swego dopiąłem.

Ale wydarzyła się ta historia ze starym, ten jego żal, który mnie dość poruszył, bo Czeczeni to twarda nacja, i było jeszcze coś. Wojna, którą miałem tuż za plecami.

Po zakończeniu we wrześniu 1996 roku pierwszej wojny z Rosją, podczas której służyłem jako ochotnik w czeczeńskiej armii, było to moje pierwsze polowanie. Kiedy złożyłem się do tego kozła, mając go na pewny strzał, dopiero wtedy poczułem tę emocję, która kazała mi odłożyć broń. Musiało do tego dojść, żeby to się ujawniło. Wyraźnie odczułem, że nie chcę go zabić.

Od tamtego dnia jeszcze kilka razy strzelałem do zwierzyny, ale szybko przestałem, bo coraz silniejsze było to uczucie, że tego nie chcę, i już od wielu lat, chyba od dwudziestu, nie strzelam. Mam broń, jestem nadal myśliwym, ale nie strzelam. To efekt tamtej wojny, nie moich przemyśleń albo jakiejś sentymentalnej słabości. Imperatyw, mający swoją przyczynę w innym strzelaniu. Domyśla się Pani, o czym mówię. Byłem snajperem.

Na zdjęciu znajdują się dwie postacie jadące na koniach trzy konie. Po bokach mają bagaże. Są w lesie.
Wspomniał Pan, że teraz pracuje nad książką o zielonych kwarcach. Wydobywanie kwarcu to chyba też rodzaj tropienia, myślistwa?

Czy emocje przy kopaniu kamieni (tak mówimy: kopanie, chociaż jest to często kucie skał przecinakiem i młotem) są podobne do polowania? Otóż nie. Zasadnicza różnica jest taka, że polując, mam do czynienia z żywymi istotami, więc ważny jest kontekst etyczny, związany z zadawaniem śmierci. Świadomy i etyczny myśliwy nie traktuje tego w kategorii rozrywki, nawet zabawy – to byłoby trywialne, prostackie. Polowanie ma wymiar mistyczny, ujawniający się szczególnie w przypadku prawdziwie niebezpiecznych polowań na wielkie drapieżniki, często objęte tabu, a nawet kultem, jak np. niedźwiedzie u myśliwskich ludów tajgi. Zapewne części polujących jest to obce, ale dla tych bardziej świadomych swojej roli jest ważne. Być może nawet z czasem to poczucie jedności z naturą i swojego w niej miejsca pogłębia się, dojrzewa, a nawet – jak u mnie – prowadzi do tego, że przestaje się strzelać do zwierzyny. Nie mówię, że już nigdy nie zapoluję, kiedy będę mieć okazję strzelić krokodyla czy archara, ale przestało to stanowić przedmiot mojego pożądania.

Natomiast poszukiwanie kamieni to rodzaj hazardu, przygody, właśnie rozrywki. Myśliwy musi wykazać swój kunszt, aby zdobyć zwierzynę, która przewyższa go pod wieloma względami; poszukiwacz kamieni zdaje się na swoje szczęście. Nieraz kopałem z przyjacielem, któremu szły prasiolity jeden za drugim, a mnie cały dzień – nic. Ale bywało też odwrotnie. Oczywiście: aby zlokalizować miejsce, w którym warto pracować, trzeba sporo wiedzieć.

Skąd zainteresowanie kamieniami?

Jakoś od dzieciństwa fascynowały mnie kryształy, w liceum wybrałem klasę biologiczno-chemiczną, żeby dowiedzieć się o nich więcej i kiedy powiedziałem o tym naszemu wychowawcy, który był chemikiem, zaraz wciągnął mnie do kółka takich pasjonatów i musiałem startować kilka lat w olimpiadach chemicznych.

Kryształ to dla mnie uroda świata skupiona w maksymalnie skondensowanej formie – w postaci krystalicznej sieci. Nie ma tu nic zbędnego, są tylko atomy pierwiastków rozmieszczone według ściśle określonego, niezmiennego, boskiego porządku. Tylko jedna istota, stojąca na szczycie porządku Stworzenia, przewyższa kryształ, ale tylko kryształ – w postaci ametystu, topazu czy rubinu – mogę wziąć do ręki i podziwiać, potem schować w gablocie wyłożonej czarnym aksamitem, i tam będzie na mnie czekać. Mam go całkowicie w moim władaniu. Z tą istotą wyższą jest to niemożliwe. Ani z pięknym zwierzęciem, na które polowałem (może jeszcze tylko niektóre książki są takimi klejnotami, pewna muzyka – lecz w innym wymiarze). Béla Hamvas, który uwielbiał kamienie szlachetne, bawił się w swojej wyobraźni: chciał, aby posiadany przez niego rubin zamienił się w kobietę, ta zaś w wino, które on wypije. Jakoś tak to było. Zobaczył ten proces, jak napisał w Filozofii wina, w swojej najpiękniejszej medytacji w wiosennych sadach Bereny nad Balatonem. Mnie też bardzo pociąga taka transmutacja, może dlatego gromadzę drogie kamienie? Mam znajomego szlifierza w Strzegomiu, który nadaje moim kamieniom szlif brylantowy bądź inny, na jaki mam ochotę. To mi daje gwarancję, że kamienie w mojej kolekcji nie są syntetykami, jak większość tego, co się dzisiaj sprzedaje na rynku.

Teraz też nie jestem takim poszukiwaczem kamieni, jak większość tego towarzystwa, która interesuje się minerałami – mnie pociągają konkretnie kamienie szlachetne i ozdobne. Nie zbieram minerałów. Uganiałem się za kryształami – ametystem, kwarcem, morionami, za agatami, chryzoprazem, opalami. Opale przewyższają inne kamienie niezwykłą urodą, swoją zmiennością. Mam niewielkie opale etiopskie z Welo, barwy brązowawej, a kiedy się je obraca, zapalają się w nich zielone i czerwone płomienie. Przez kilka lat kopałem z przyjacielem wyłącznie prasiolity, przepiękne zielone kwarce, które są ekstremalnie rzadką odmianą barwną, znaną tylko z kilkunastu stanowisk na świecie. Być może żadne ze znanych nie jest tak bogate jak to na Baraniej Czubie w masywie Sokołowskich Wzgórz, o którym napisałem książkę.

Ta doskonałość kryształu, o której Pan mówi, jest uchwytna, pewna. W odróżnieniu od Boga, jeśli założyć Jego istnienie. Doskonałość w mikroskali świadczy o doskonałości całości?

Bóg nie daje nam pewności. Daje wolność. Pewność odebrałaby nam tę wolność. Wiara też nam nie daje pewności. W przeciwnym razie byłaby niepotrzebna. Dlatego nie można przeprowadzić matematycznego dowodu na istnienie Boga. Volkoff o tym ładnie napisał w Kronikach anielskich. Ktoś powiedział Janowi Pawłowi II, że nie wie, czy wierzy, ale że szuka Boga. A papież mu odpowiedział – na tym właśnie polega wiara. Te słowa dają mi nadzieję, mnie i każdemu.

Wiara nie pozwala utracić danej nam wolności. Ateiści, którym się wydaje, że wiara ich zniewoli, sami skazują się na życie w celi, a nad głową mają tylko pustkę z kosmicznym szmelcem. „Jeśli założyć jego istnienie”. Zakład Pascala nie polega tylko na tym, żeby zapewnić sobie wygraną, gdyby… To zakład o życie w dobru. Oczywiście, można to osiągnąć także bez wiary. Ale Bogu, jeśli założyć Jego istnienie, chyba właśnie o to chodzi, o nasz wybór dobra, nie zła? Jeśli usunąć dwa filary, na których spoczywa cała reszta: Bóg istnieje i dusza jest nieśmiertelna, wszystko sprowadza się do tego, że kamienie urodziły siebie same, oczywiście w dużym skrócie. Pani Mirosławo, z Bogiem może jest tak, jak z Pani pisaniem. Piszesz, gdyż odczuwasz brak, za czymś tęsknisz. Może to cała prawda o pisaniu. I o Bogu. Tęsknota za czymś, co się chce pochwycić, choćby tylko myślą. Albo to stworzyć, jeśli nie wpada nam w dłonie.

Czy gromadzone kamienie pomagają Panu doświadczać harmonii świata? Czy może porządkują Panu bycie w świecie?

Harmonię świata odnajduję tylko w kobiecie. W sobie – tylko, kiedy ona jest najbliżej. Kamienie, choćby najpiękniejsze, są tylko po to, aby je rzucić kobiecie pod nogi.

To dosyć heroiczna postawa. Wydawało mi się, że te doskonałe kamienie, które Pan kolekcjonuje, jednak emanują czymś dobrym, a ich wewnętrzny porządek przenika warstwy świata/Pana. A może są jakimś dostępnym wzorem na wyciągnięcie ręki? Czy są tylko niepotrzebnym (dla mężczyzny) pięknem?

Rozumiem, że w kwestii harmonii świata mówi Pani o heroicznej roli kobiety? Gdyż chyba nie jest heroizmem wyznawanie takiego poglądu? Pierwszym dziełem sztuki stworzonym przez człowieka była Wenus paleolityczna; zdaje się, że ostatnio znaleziona w Hohle Fels liczy sobie 40 tysięcy lat. Ten, kto ją wyrzeźbił, słyszał już muzykę sfer niebieskich zaplątaną w jej włosy. Znosił piękne kamienie, aby z nich zrobić dla niej paciorki. To z tamtych dawnych czasów są te drogie kamienie, którymi obsypuje się kobiety. Nie dlatego bynajmniej, że te kamienie są bez wartości – wręcz przeciwnie: dlatego, że nie istnieje nic droższego niż te kamienie.

A może szukanie równowagi na zewnątrz jest tylko bezużytecznym wysiłkiem zabierającym czas? Chyba że „to wino jest kobietą”? Jak w eseju Maitrank Enografii mistycznej miasta Thalloris – „w pełni swej łagodności i okrucieństwa”.

Możliwe, że ma Pani rację, rezygnując z poszukiwań harmonii w otaczającym nas świecie. Ale jesteśmy jego częścią, więc może nie ma jej nigdzie, w nas także. Pewnie dlatego mówi się o muzyce sfer niebieskich, Hildegarda z Bingen nawet próbowała ją zapisać. Bliżej niczego nie widać, nie słychać. Buddyści obiecują najlepsze po śmierci, tyle że nirwana oznacza nieistnienie w każdym wymiarze. Ja tej harmonii jednak poszukuję, to się zdarza, są takie chwile. Może się Pani z tego śmiać: stałem nagi na strasznym mrozie, na Syberii, na Dalekiej Północy. Wybiegliśmy z ruskiej bani, rozpaleni, gdyż Rosjanie rozgrzewają banię do niemożliwości. Wybiegliśmy, aby wytarzać się w śniegu albo zanurzyć w świeżo wyrąbanej przerębli, w rzece Konda, aby ochłonąć, a potem znów wrócić do bani. Ale spojrzałem do góry, gdyż na niebie działo się coś dziwnego, i oniemiałem. Nade mną, w samym zenicie, płonął trójkąt, z którego na wszystkie strony świata wylewały się strugi światła. To był ten sam trójkąt, jaki widujemy w przedstawieniu Trójcy Świętej, oko Boga wpisane w geometryczną formę, pewnie chrześcijańska reminiscencja egipskiego oka Horusa, udjat. Widziałem kilka razy zorzę polarną, ale nigdy nie został mi dany taki znak. Żaden z moich towarzyszy polowania nie widział czegoś podobnego. Euforia, pewnie też sporo wódki. Stałem tak kilka minut, nagi, bosy, mokry, w całkowitej jedności z wszystkim, co mnie otaczało i co było nade mną. Z Nim?

Wino, które jest kobietą, to idea Béli Hamvasa. Z jego inspiracji napisałem esej Goldene Dächels, w którym właściwie podążam drogą pewnej wizji Hamvasa. Kobieta, której ciało ogień w kominku wydobywa z ciemności, nadając jej wygląd jakiegoś posągu czy mechanizmu wykonanego ze złotych blach – rzecz dzieje się w willi słynnego zielonogórskiego jubilera, zamienia się w wino, płynne złoto tej winnicy Sendlera, następnie w precjozum zbudowane ze szlachetnych kamieni, by w końcu odzyskać swoją rzeczywistą postać. Tak, tutaj kobieta jest winem. W takich okolicznościach nie jest to trudne.

Jak Pan rozumie to, co zdarzyło się na Syberii? Objawienie?

To zdarzenie na Syberii nie było objawieniem, nigdy nie dostąpiłem czegoś takiego. Ale, jak uczy dzisiejsze czytanie z Izajasza – Bóg jest z nami zawsze. Emmanuel. Dlatego wiara nie potrzebuje objawień ani cudów. Dla mnie to był znak tajemnicy. Nie będziemy wiedzieć wszystkiego, ignorabimus. Tajemnicy w sensie jakiegoś dobrego przesłania, bynajmniej nie złowieszczego, ostrzeżenia czy groźby skierowanej do grzesznika. Jak ta tęcza, która rozpięła się nad szczytami Kaukazu w chwili, kiedy wracałem z naszych pozycji bojowych w górach do Itum-kale, a potem dalej, do Polski. Niebo zrobiło się nagle granatowe i ukazała się na nim tęcza o tak
intensywnych barwach, że na fotografii, którą wtedy zrobiłem, wygląda jak namalowana. Oczywiście zaraz przychodzą do głowy biblijne reminiscencje, Potop i znak przymierza. Wtedy tak pomyślałem i byłem taki szczęśliwy. Pomyślałem, że zostałem usprawiedliwiony z tego, co zrobiłem.

Wtedy, w Czeczenii, z jakiegoś powodu zostałem oszczędzony. To, co przeżyłem, w swojej wymowie było niczym Objawienie, nie będąc nim w sensie teologicznym, w Dzienniku snajpera jest tylko prawda. Moi towarzysze broni modlili się do Allaha, ja miałem swoją ścieżkę, którą po latach błądzenia wróciłem do Kościoła. Po bierzmowaniu odszedłem daleko, to się zmieniło po Czeczenii, po wielu latach.

Mirosław Kuleba na Syberii. W Syberyjskej czapce. W śniegu po pas.
Ciekawa jestem, jakie pisałby Pan wiersze? Może Pan pisze? Może Pan napisze? Bo to taka mocna kondensacja słów i dążenie do ich układu jak w krysztale (podejrzewam). Chętnie przeczytałabym.

Nie będę pisać wierszy. Proza daje mi wolność, którą cenię nade wszystko, w pisaniu i w życiu. Poezja wymaga dyscypliny. Słusznie Pani określiła poezję jako kondensację słów i budowanie z nich układu krystalicznie doskonałego. W prozie słowo jest materiałem, w poezji ma znaczenie samo w sobie, więc staje się absolutem. A zresztą, czy nie znajduje Pani poezji w moim pisaniu?

Opis dziewczynki z pierwszokomunijnego zdjęcia jest dla mnie bardzo poetycki, ale nie chciałabym go widzieć pokrojonego na wersy. To jest dla niego idealna forma opisu tych wszystkich detali, łodyżek, haftów, guzików na butach. Skąd w Panu taka czułość na drobiazgi, których większość ludzi (nie tylko mężczyzn, ale też kobiet) by nie dostrzegła?

Opis dziewczynki, który Pani wydał się bardzo poetycki, został w istocie zrobiony przez inżyniera. Albo myśliwego. Albo reportera, dla którego niezbędne jest „mięso” (nie w jakimś wynaturzonym sensie, tylko jako dziennikarska materia). Istotny jest najmniejszy szczegół. Zwłaszcza u takiej rozkwitającej kobiety. Pominięcie ważnej koronki, niedopięcie jednego guzika botków może spowodować nieodwracalną traumę.

Ma Pani rację, że poezja pozwala dotknąć i smakować słowo. Ale zarazem nakłada pewien rygor, którego tak nie odczuwam, pisząc prozę, chociaż również przykładam największą wagę do znaczenia, konotacji i metafizycznej, niewidocznej treści słowa. To właściwie domena poezji. Można też pójść w drugą stronę, maksymalnej redukcji – zdaje się, że tak zrobił Hemingway, który podobno pisał codziennie rankiem dwa tysiące słów, a potem chyba do wieczora prawie wszystkie skreślał, skoro zostało to, co widać. Zostawił tylko najpotrzebniejsze, za to mają siłę boksera wagi ciężkiej.

Dla mnie w tym właśnie tkwi sens poszukiwania formy: forma to budowanie własnego świata ze słów. Dlatego jest tak ważna. Słowa są tylko budulcem. Forma tworzy z nich katedrę. Albo szałas.

Czy tu jest już jakaś ocena poezji/prozy wyrażona w pojęciach katedra/szałas? Nie ma Pan czasem wrażenia, że w szałasie ze słów można niemal dotknąć poezji? Być bliżej budulca niż w katedrze?

To było o wyższości formy genialnej, która stanowi fundament i ramy arcydzieła, nad każdą inną. Dlatego mamy katedrę w postaci Sklepów cynamonowych, a wokół bezkresne obozowisko wędrujących po manowcach literatury.

Nie zawsze bym oceniała katedrę wyżej. Wydaje mi się, że doskonała forma katedry nie zawsze sprzyja dotknięciu czegoś metafizycznego. Szałas jest pierwotny, dziki. Jak wiersz Papuszy. Katedra to niezaprzeczalne piękno, intelektualizm, chłód. Szałas to instynkt.

To bardzo ciekawe, co Pani mówi o spontaniczności w pisaniu, o „instynkcie” poetyckim, który prowadzi najkrótszą drogą do metafizycznego przeżycia. Dzieło musi otwierać dla nas inną rzeczywistość, inną niż ta, którą znamy, aby było ciekawe. Kiedy Jan Bułhak, Edward Hartwig, Ryszard Horowitz albo, sięgając bliżej, Czesław Łuniewicz, robią fotografię, ma to inny wymiar i znaczenie niż czyjeś selfie. Pojawia się zatem kwestia: świadoma kreacja versus spontaniczność i przypadek. Czy można napisać dobry wiersz, notując z marszu pijane rojenia? Pewnie tak, nikt się nawet nie zorientuje. Zresztą, dadaiści robili coś takiego. Moim zdaniem, to jednak droga donikąd.

Wyobrażam sobie, jak Czesław Sobkowiak pisze wiersz, popijając swoje wino porzeczkowe i podjadając królika w potrawce, może nie w katedrze, ale w pokoju z dobrze napalonym piecem, a Mietek Warszawski siedzi pod świerkiem (lipą?) i śpieszy się, żeby skończyć, zanim zamkną jedyny sklep z piwem w Laskach. Obaj są tak samo prawdziwi. Prawdziwi poeci. Każdy w swoim rozpoznawalnym świecie.

Do egzaminu wstępnego na ASP w Krakowie przygotowywał mnie Marian Szpakowski, który był naszym sąsiadem, mieszkał i miał pracownię piętro wyżej. Kiedyś zwrócił uwagę na jeden z moich obrazków olejnych, pochwalił. On był abstrakcjonistą, pewnie dlatego spodobała mu się ta kompozycja – taszystowska, w stylu Pollocka. Było mi głupio, ale jednak wydusiłem z siebie, że to po prostu moja paleta, kawałek kartonu, na którym mieszałem farby. Wybrnął z tego, mówiąc, że czasem przypadek daje taki ciekawy efekt. Czyli musi być świadome budowanie formy, nawet jeśli wznosimy dziki szałas. Ale znów najpiękniejsza treść bez formy to czysta grafomania albo jakieś pismo użytkowe.

Zatrzymał Pan sobie tę paletę?

Paletę wyrzuciłem, ale maluję nadal, Pani Mirosławo – słowem. Kiedy zdawałem na ASP modny był hiperrealizm, w Teatrze Stu miał swoją głośną wystawę Beksiński, ja też zostałem trochę tym uwiedziony, stąd te moje pracowite autoportrety, które Pani wysłałem.

Autoportrety są mroczne i bardzo interesujące. Twarz mężczyzny odbita na naczyniu wygląda, jakby ważył się jego los. Chciałabym wiedzieć, co zrobi.

Co zrobił ten chłopiec widoczny na szkle? Ten obraz powstał, kiedy zmarł osiemnastoletni towarzysz całego mojego dzieciństwa, mieszkający za ścianą, drzwi w drzwi, też Mirek. Pękło naczynko w mózgu. Miałem od niego płytę Nalepy Modlitwa, to leciało i rysowałem. Do dzisiaj nie mogę słuchać tej muzyki.

Dziękuję za rozmowę.
Mirosłąw Kuleba w mundurze. Obok niego stoją dwie Czeczenki i Czeczen w dresie. Lata 90-te. Na głowie ma beret, na ramieniu broń. Na nosie ciemne okulary, pod nosem wąs.