Szkoła Słowa

Małgorzata Stachowiak-Schreyner

Szkoła Słowa

 
Garderoba

Ta złota, elżbietańska sukienka jest jedną z najstarszych. Chyba jest już pełnoletnia. Ola, która grała w niej Blankę w Poskromieniu złośnicy, ma dwóch całkiem sporych już synów. Była śliczną, drobną blondyneczką i przez to zawsze lądowała jako drobna postać – Blanka, narzeczona Scrooge’a w Opowieści wigilijnej, elf w Śnie nocy letniej. Teraz jej miejsce zajęła ośmioletnia siostrzenica Blanki – Iga – delikatna blondyneczka…

Czarna peleryna z wielkim kapturem była dla tych, którzy chcieli, a bali się. Czasem przez rok przychodzili „tylko popatrzeć”, a kiedy już wystarczająco mocno chcieli, a nadal zbyt mocno się bali – na początek kariery trafiali w czarną pelerynę jako niemy i niewidoczny spod niej Duch Wigilijnej Przyszłości, a potem już jakoś szło.

W biało-granatowym mundurku w Wiele hałasu o nic Bartek oświadczył się swojej dziewczynie, w szarym biegał, strzelając z kija jako Marcin Kabat (Igraszki z diabłem Jana Drdy). Wtedy chyba pierwszy raz w życiu nie pomylił tekstu, tak bardzo chciał dorównać swojemu poprzednikowi, Danielowi. Daniela za to jest czarny cylinder w pajęczynki. Bardzo miał dość dorocznego przywdziewania go do roli ducha Marleya. Ostatni raz był nim, kiedy Róża wyjeżdżała na stałe do Londynu. Róża była fantastyczną Fiokłą w Ożenku. Nigdy nie bała się być na scenie brzydka – jej Fiokła na scenie miała wielki, wypchany tyłek.

To szlafrok Hugh Heffnera – tak nazywały go dzieciaki. Ebenezer Scrooge nosił go przez większość scen Opowieści wigilijnej. Najpierw Ebenezer – Oskar, dziś już ksiądz Oskar, potem Kuba. Kuba był dla mnie wielką szkołą nieoceniania książki po okładce. Na pierwszym spotkaniu tekst scenariusza sylabizował, do dziś mówił w jakiejś swojej własnej gwarze z przesuniętym akcentem – na scenie był tak charyzmatyczny i wiarygodny, że ludzie nie potrafili oderwać od niego wzroku. Czy był wiktoriańskim Scrooge’em czy Kaziukiem z Konopielki, czy zbójem Sarką-Farką.

Kostiumy idą ze mną, jak album ze zdjęciami – od dwudziestu lat przybywają kolejne, jak kolejne fotografie. Przeprowadzają się w kolejne miejsca. Z Domu Kultury do Liceum Pileckiego, potem do Sulechowskich Lochów, z Lochów w depozyt do nowosolskiego Terminus A Quo – a teraz do szkoły, gdzie prowadzę kółka teatralne. W każdej rzeczy zapisana jest historia grupy literackoteatralnej Szkoła Słowa – Scena Słowa. W każdej zapisane są wspomnienia moich teatralnych dzieci. Moich dzieci na zawsze. Jestem Pani Matka.

Teatr się w moje życie wprosił. Sam ewoluował z warsztatów literackich, a potem je połknął. Moja pierwsza trójka wystraszonych gimnazjalistów pojawiła się, kiedy doskonale pamiętałam własne wydeptywanie ścieżek z plikiem nagradzanych na ogólnopolskich konkursach wierszy i odbijanie się od ścian – nieznanego amatora. Potem szum wokół mojego tomiku, też wydanego jako nagroda w konkursie i wyróżnienie za debiut wiele zamkniętych drzwi pootwierały. Z jakąś dziką determinacją postanowiłam, że będę dla tych dzieciaków tym, czego mnie samej zabrakło – wsparciem. W sumie to nie jest dobre słowo. Wsparcie ma w sobie jakiś melodramatyzm… Zostałam osobą z misją ułatwiania młodym tego, co da się ułatwić. Potem okazało się, że podstawą jest słuchanie i pozwolenie im na realizowanie siebie. To, jak wspaniałe spektakle i koncerty wyłoniły się z prób wyglądających jak Armagedon, nawet dla mnie, jest trudne do uwierzenia.

Panią Matką przezwała mnie ekipa pierwsza. Zaczęło się od tego, że pracownicy SDK ilekroć się na nią skarżyli, tytułowali ją per „Twoje dzieci” i tak już zostało. A dzieci nie były grzeczne. Oj nie! Nie były też spokojne, więc trzeba było energicznych i komicznych sztuk, by przypadkiem Hamlet nie wybuchnął śmiechem na scenie, albo żeby nie miał białych adidasów, albo… Nie, reszta niech zostanie tajemnicą. Pięć lat temu zdobyłam się na refleksję podsumowującą pracę teatru. Zaktualizuję więc tylko ten cytat z samej siebie jak poniżej.

Historia o tym, jak dwa (w sumie już trzy) pokolenia nastolatków
nie zjadły jednego słoika kiszonych ogórków

Z której strony by nie patrzeć, to jest piętnasty (za chwilę dwudziesty) wrzesień Szkoły Słowa, która z założenia miała być warsztatami literackimi, wymyślonymi, gdy ukazał się mój debiut książkowy i narobił trochę szumu. Jako że głupia byłam i głupia umrę, zadeklarowałam w SDK, że za pierwszy rok zajęć nie wezmę grosza, albowiem nie wiadomo, czy me wysiłki edukacyjne warte tego będą… Przyszłam pierwsza, potem ówczesna współprowadząca, potem trójka dość wystraszonych gimnazjalistów. Po drodze każdy od pracowników SDK usłyszał: TYLKO NIE ZJEDZCIE OGÓRKÓW! Okazało się, że w sali przygotowano jakąś cudaczną ekspozycję, która miała wyruszyć do miasta partnerskiego. Było tam dużo albumów kół łowieckich z powklejanymi zdjęciami pozabijanych zwierzątek i ogromny słój ogórków kiszonych…

Nikt nie zjadł ogórków, ale zawsze było coś, co tak jak one jakoś większą uwagę zajmowało niż to, co jest w naszym mieście najcenniejsze – CUDOWNI, UTALENTOWANI, MŁODZI LUDZIE!

Prowadziłam zajęcia i na trawniku, i w schowku na szczotki, kiedy nie było innej opcji, a ich było coraz więcej i więcej, a potem kiedy nie dali się rozsypać złym ludziom i wiatrom – powstało stowarzyszenie Stella Polaris. Przez te lata mamy laureatów ogólnopolskich konkursów i przeglądów, mamy dziesiątki spektakli i koncertów (ba, nawet musical!), konkursy, potyczki, warsztaty… Mamy tych (np. nowosolską artystkę i ceramiczkę Adę, poznańskiego animatora i reżysera Daniela i wielu innych), którzy wybrali kulturę, jako swoją drogę i szarpią się, kopiąc pustynię łyżeczką jako i ja, świadomie i dobrowolnie. Mijający czas niczego nie ułatwia… Zawsze jest za mało pieniędzy, za mało czasu, za dużo ważniejszych spraw i rachunków, ale jeśli przez ten czas udało mi się sprawić, że jałowy system edukacji w tych kilkudziesięciu wolnych duchach nie dał rady zgasić ognia… to znaczy, że było warto… że ciągle jestem ciekawa, czy gdzieś przetrwało to pomarańczowe alternatywne prześcieradło (?) prawdy objawionej.

Z czasem kończy się para w gwizdku. Najzwyczajniej brakuje energii, by po raz nasty kopać się z koniem np. o transport na spektakl, miejsce na darmowe przecież zajęcia, środki na kostiumy itp. Czuję, że dojechałam do zakrętu ze znakiem ograniczenia prędkości z napisem 50. Dzieci nie brakuje, w szkolnych kołach mam ich prawie czterdziestkę, brakuje po prostu siły, za często waliłam głową w mur bez skutku. Myślę, że „moje dzieci” wiedzą, że kiedy wrzucam hasło: robimy Opowieść wigilijną!, to znaczy, że tęsknię i chcę ich zobaczyć. Mam nadzieję, że one też tęsknią: za sceną, za sobą nawzajem i za mną na ostatku. Nic mnie tak nie wzruszyło jak słowa Marcina – jednego z tych, którzy zaczynali od czarnej peleryny – „Spędziłem w tym teatrze najlepszy czas mojego życia”. Młodych, utalentowanych ludzi nadal jest mnóstwo – wystarczy stworzyć dla nich przyjazną przestrzeń. Sądzę, że przez te dwadzieścia lat choć tyle mi się udało. Kiedy moje domowe dzieci były małe, podczas wakacji czytaliśmy teatralne Lato Muminków. Przytoczę ich fragment do zapamiętania na koniec tych wynurzeń: „Teatr to nie jest salon ani przystań dla statków. Teatr jest najważniejszą rzeczą na świecie, dlatego że tam pokazuje się ludziom, jakimi są, jakimi pragnęliby być, jakimi mogliby być, gdyby mieli odwagę”. Po to warto wygnać dzieciaka na zajęcia teatralne – bez odwagi żyjemy tylko namiastką własnego życia. No i jak mówią do człowieka „Pani Matko”, to też chyba jakiś sukces jest…