Staram się każdy dzień uczynić sensownym. Z Jerzym Gąsiorkiem (Gąsiorem) rozmawia Ewa Mielczarek

Staram się każdy dzień uczynić sensownym

Z Jerzym Gąsiorkiem (Gąsiorem) rozmawia Ewa Mielczarek

 

Ewa Mielczarek: Jurku, jesteś wielowymiarowy. Przez lata pracy zawodowej, a później już jako emeryt z racji różnorodnych działań dałeś się poznać jako człowiek renesansu. Byłeś nauczycielem historii architektury i sztuki, kierownikiem działu wystaw w Muzeum Okręgowym (galeria Oficyna), potem założycielem i dyrektorem gorzowskiego BWA (26 lat dyrektorowania). Jeszcze pracując zawodowo, zacząłeś pisać wiersze. W 2001 roku ukazał się pierwszy tomik poezji (Z szuflady wyjęte), do tej pory wydałeś ich 13. W 2018 roku opublikowałeś książkę prozatorską Listy do praprawnuka. Jesteś artystą rzeźbiarzem, twórcą asamblaży. Wciąż tworzysz. Pora zadać to nazbyt już rozbudowane pytanie – kim czujesz się najbardziej? Która z tych ról jest ci najbliższa?

Jerzy Gąsiorek: Po trosze każda, bo i w rzeźbie, i w poezji można się wypowiadać. Najwięcej czasu poświęcam jednak asamblażom. Jestem raptusem, a technika asamblażu pozwala mi na w miarę szybką realizację, bo przecież posiłkuję się gotowymi elementami. Tradycyjna rzeźba jest jedynie uzupełnieniem moich artystycznych poczynań.

Kiedy zacząłeś rzeźbić? Co wyzwoliło tę potrzebę? Powszechnie wiadomo, że twoim mistrzem i drogowskazem na drodze twórczej był Władysław Hasior…

Późno, bo już jako dojrzały mężczyzna, no może młodzieniec… Od zawsze interesowałem się sztuką. Najpierw biernie, przeglądając albumy malarstwa, rzeźby, architektury, podziwiając mistrzów. Później aktywnie – rysując, malując i robiąc pierwsze asamblażowe kompozycje. I nagle odkryłem Hasiora! On już na zawsze pozostanie moim Mistrzem. Przeczytałem o nim w „Przekroju”, chyba w 1961 roku, później pochłonąłem książkę Andrzeja Banacha Hasior. To było to!

Podobnie jak Hasior wykorzystujesz „zużyte rekwizyty codzienności”, złośliwi nazwą je „rekwizytami biedy” rozbiórkowe drewno, żeliwne fajerki z pieca, rzeszota, stara szuflada, denko z blaszanej puszki, fragment rusztu… 

Skoro Mistrz Hasior, nic zatem dziwnego, że używam podobnego tworzywa. Nie da się ukryć, że moje pierwsze prace mocno trąciły Hasiorem. W szkole, w której uczyłem, wołano za mną „Hasior”. Nie zżymałem się, wręcz przeciwnie – imponowało mi to. Z czasem – tak sądzę – znalazłem swoje sposoby na tzw. gąsiorki. Mistrz Hasior jest rozbuchany, kolorowy, barokowy. Moje prace są siermiężne, monochromatyczne, bazujące głównie na drewnie, tkaninie i metalu. Unikam kolorowych rekwizytów.

Co jest pierwotne, a co wtórne pomysł na rzeźbę, asamblaż czy też pozyskany materiał staje się inspiracją do tworzenia dzieła?

Z tym bywa różnie. Często pozyskane tworzywo, jego kształt, pierwotne przeznaczenie sugerują mi temat. Ale bywa, że jakieś wydarzenie, zazwyczaj spektakularne i smutne, każe mi sięgać po nie i zmierzyć się z nim.

I w sztuce, i w literaturze najważniejszym podmiotem jest dla ciebie człowiek. Masz w sobie wiarę w ludzkość?

To prawda. Człowiek uwikłany w rzeczywistość, najczęściej ponurą, okrutną. Nieustające wojny, egzystencjonalne dramaty, kataklizmy każą mi interpretować te stany. Kiedy zdarzyła się tragedia z łodzią podwodną „Kursk”, niemal natychmiast stworzyłem swój Kursk. Wojna na Ukrainie zaowocowała instalacją z noszami… Mógłbym wymieniać tak wiele jeszcze prac. Wiara w ludzkość? Ambiwalentna. Zachwyca mnie geniusz człowieka, jego możliwości, osiągnięcia i – niestety – przytłacza jego podłość, zło, które nieustannie czyni. Takie odczucie chyba przeważa.

Tematyka sakralna stała się tobie najbliższa.

Słuszne spostrzeżenie. Tradycyjne, katolickie wychowanie, później nauka w Niższym Seminarium Duchownym w Słupsku pozwoliły na obcowanie z sacrum. Tematy biblijne o głębokim, uniwersalnym przesłaniu to naprawdę kopalnia tematów, inspiracji. Można je interpretować w nieskończoność.

Pasja, Misterium, Wojna, Bestiarium. Opowiedz o tych cyklach.

Pasja (cierpienie) występuje najczęściej w moim pisaniu i asamblażach. Jestem dzieckiem wojny i choć mojej rodzinie z małymi wyjątkami zaoszczędzono wojennych dramatów, to jednak dziecięca obserwacja, widok powojennych gruzów, zniszczeń, okaleczonych ludzi o kulach, z opaską na oku, mundurowe wojskowe ubrania pozostawiły trwały ślad w psychice. A później lektura, filmografia spotęgowały te tematy. I to po nie sięgałem często. Pasję najchętniej eksponuję w okresie Wielkiego Postu, jak w Muzeum Lubuskim w marcu 2024 roku czy – obecnie – w Magazynie Solnym w Nowej Soli. W okresie Bożego Narodzenia chętnie prezentuję szopki, madonny, anioły. To mi najbliższe, ale nie jedyne tematy. Tworzę świętych, wojów, don Kichoty, ptaki, zwierzęta, gęby, zakochanych i wiele innych. Te tematy są zdecydowanie radośniejsze, ale nie mają już takiej ekspresji.

W 1980 roku zorganizowałeś i objąłeś stery gorzowskiego BWA. Trudno wyobrazić sobie gorszy czas na otwarcie jakiejkolwiek działalności…

Gorzowskie Biuro Wystaw Artystycznych (niefortunna nazwa) powstało jako 46 placówka przy ówczesnych 49 województwach w ponad stutysięcznym mieście! Wcześniej przez 16 lat belfrowałem w Technikum Budowlanym i policealnej Szkole Architektury. Za namową ówczesnego prezesa Oddziału ZPAP Mieczysława Rzeszewskiego (wspaniała postać!) podjąłem pracę w Gorzowskim Muzeum, tworząc tam Galerię Sztuki „Oficyna”, a po trzech latach tworzyłem BWA, bazując na pozyskanych pomieszczeniach wielkiego „Stilonu”. Nic zatem dziwnego, że przez wiele lat placówka nosiła w nazwie „Art.-Stilon”. Czas rzeczywiście specyficzny, ale – o dziwo – miałem szczęście do światłych i życzliwych włodarzy miasta, łącznie z dominującą partią… Przyzwoite gabaryty sali wystawienniczej (ok. 300 metrów kwadratowych przy czterometrowej wysokości) pozwoliły mi na zapraszanie i realizację ekspozycji dorobku artystów znaczących. Byli więc: Abakanowicz, Chromy, Zemła, Kulon, Witkacy, Łukomski, Wilkoń, Owidzka, Sadley, siostry Wahl, Szajna, Beksiński, oczywiście Hasior (dwukrotnie). Długo by jeszcze wymieniać… Nie zapominałem o znakomitych artystach z Gorzowa i Zielonej Góry.

Przez 26 lat kierowania placówką prezentowałeś czołówkę polskich artystów drugiej połowy XX wieku. Stworzyłeś największą po zakopiańskiej galerię dzieł Hasiora, wymyśliłeś i organizowałeś ogólnopolskie Biennale Sztuki Sakralnej „Sacrum”, realizowałeś plenery tkackie. To nie były sprzyjające sztuce lata – zmiany polityczno-społeczne, transformacja. Jak to się stało, że w tym trudnym okresie osiągnąłeś spektakularne sukcesy?

Ta moja nieustająca fascynacja Hasiorem pozwoliła, ba, nakazała!, stworzenie stałej galerii jego prac. Kupowałem je sukcesywnie pod koniec lat 80. Kolekcja osiągnęła 32 pozycje. Jest to druga co do wielkości kolekcja, oczywiście po zakopiańskiej, prac tego twórcy. Do dziś eksponowane są na antresoli piętra sąsiadującej z główną salą BWA. Ze względu na duże gabaryty cztery sztandary pozostają w magazynie. Żałuję, że nie udało się zorganizować „drzewa gorejącego”, plenerowej rzeźby na skarpie przed galerią. Z opisaną kolekcją odwiedziłem kilkanaście miast w Polsce i klika w Europie. Ta druga fascynacja sztuką sakralną pozwoliła mi z kolei na zorganizowanie wystawy o tematyce religijnej. Stała się impresją cykliczną w formie biennale. Było to absolutne novum, biorąc pod uwagę, że tkwiliśmy w głębokiej komunie. Sacrum w państwowej placówce?! Dostało mi się nawet od władz centralnych (sic!). Nie wyrażono zgody na druk katalogu. Trzeba pamiętać, że w owych latach każdy, nawet najmniejszy druk musiał być ocenzurowany i opieczętowany, w tym także lista eksponowanych prac. Druk powyżej 16 stron wymagał zgody MKiSz w Warszawie. W ten sposób zdradziłem się z trefną ekspozycją. Oczywiście nie otrzymałem zgody. Miast katalogu była składanka i jak zawsze plakat. Kolejne ekspozycje organizowałem cichaczem. Władze miejscowe mi nie przeszkadzały. Po przemianie ustrojowej nie musiałem już się kamuflować, ba, honorowy patronat nad Biennale przejął bp ord. Józef Michalik. A skąd pomysł? W stanie wojennym artyści, na znak protestu, demonstracyjnie prezentowali swe prace w przykościelnych salach bądź w nowo budowanych kościołach, niekiedy w surowych ich murach. Oglądałem takie prezentacje, m.in. na Żytniej w Warszawie. Raził mnie sposób eksponowania prac, zachwycał ich poziom. Wtedy właśnie zrodził się pomysł, by owe znakomite prace pokazać w godniejszych, profesjonalnych pomieszczeniach, z pietyzmem, bez kamuflowania. Ucząc przez lata w wymienionych wcześniej szkołach historii architektury, sztuki, wciąż mówiłem o katedrach, kościołach, klasztorach i dziełach tam eksponowanych. Nie ma historii sztuki bez sacrum! Przyświecał mi też inny cel. Pomyślałem sobie, że prezentując prace wybitnych artystów w nietradycyjnej interpretacji, podpowiem, zasugeruję duchownym i wiernym, że owe dzieła mogłyby funkcjonować w nowoczesnych przestrzeniach sakralnych. Niektóre – niestety, nieliczne – zaistniały (vide Nowosielski, Zemla, Romecki). W sumie jednak poniosłem klęskę – wciąż panuje tradycyjna sztuka (vide Cicheń i kościoły w całym kraju). Dużym, udanym przedsięwzięciem były też plenery tkackie, organizowane we wrześniu w ośrodku wypoczynkowym „Stilonu” w Lubniewicach. Na zakończenie pleneru następowała prezentacja dokonań w przestrzeniach BWA. Novum owych plenerów było to, że tworzywem prac stało się włókno syntetyczne pozyskiwane z zakładów. Wiadomym powszechnie jest, że artyści tkacze zdecydowanie wolą szlachetną wełnę czy sizal. Plenery na bazie wymienionych materiałów odbywały się już wtedy w Kowarach. Ale, o dziwo, wspomniani artyści w większości uczestniczyli w plenerach zarówno kowarskich, jak i lubniewickich. Terminy nie kolidowały.

Podróże rowerowe po świecie Europa, Azja. Ta sfera twego życia również imponuje…

Nie tylko sztuką i literaturą żyje człowiek. Rower, podróże nim po kraju i Europie przyniosły mi wiele satysfakcji. Wszak rower jest sprzymierzeńcem wielu podróżników. Środek niezawodny, tani, pozwalający przy tym sprawdzić swoje fizyczne możliwości. W moim przypadku ciekawostką może być to, że większość dalekich podróży zrealizowałem po 65. roku życia, kiedy przeszedłem na zasłużoną emeryturę. O podróżach solo, częściej z kolegą mógłbym bardzo długo. Wymienię tylko te najdłuższe i najważniejsze: Armenia pod Ararat przez Ukrainę, Turcję, Gruzję (2007); Litwa, Łotwa, Estonia (2011); Santiago de Compostela (2012), Bornholm (2014); Rugia (2015); i jeszcze dwukrotnie przez Bieszczady, Słowację, Bułgarię do Rumunii. Parokrotnie też jeździłem do Sławna, miasta mego ciekawego dzieciństwa, gdzie mieszkałem przez sześć lat. To lekko 200 km. Owe podróże to nie tylko sprawdzian fizycznych możliwości. To cała gama doznań, doświadczeń, dotykania zabytków i przyrody. Prawie wszystkie wyprawy organizowaliśmy w czerwcu i lipcu, kiedy są najdłuższe dni i jest ciepło. Pozwalało to na spanie w śpiworach pod gwiazdami, namiot rozbijaliśmy tylko w wyjątkowych wypadkach.

Twoja poezja pomieszczona jest w książkach o jednolitej formie graficznej. Ascetyczny zamysł, prosta szara okładka z setką wierszy w każdym tomie. Opowiedz o tym projekcie.

To nie był projekt. Moje pisanie to rodzaj pamiętnika. Pisałem od lat studenckich, ot luźne refleksje. Odkładałem je bez entuzjazmu do szuflady. Sporo się tego nazbierało. Za namową ówczesnego prezesa Oddziału ZLP Irka Szmidta pojawił się w 2001 roku mój pierwszy tomik z banalnym tytułem Z szuflady wyjęty. A potem w odstępach dwu-, trzyletnich następne. I tak w 2019 roku wyszedł ostatni, 12 z kolei pt. Chcę do nieba. Piszę nadal, notuję otoczenie, zło, które się dzieje na oczach. A ja jestem bezradny i nie wiem, czy wydam kolejny. Może, jak zmieni się świat, Europa… A wspomniana skromna szata graficzna. Taka mi odpowiada, trochę chyba w nawiązaniu do treści i moich rzeźbiarskich poczynań. W sumie popełniłem około tysiąca wierszyków i żadnych z tego tytułu nagród, medali. Nic dziwnego. Żadnego utworu nie wysłałem i nie wyślę na konkurs. Nie interesuje mnie literacki wyścig. Jak wspomniałem, są to zapisy dnia codziennego, przeżyć, refleksji. Są tam relacje z podróży, opisy mego Santoka. Notabene większość owych wierszyków zrodziła się właśnie w wieży.

Postawa pełna pokory, skromność, ofiarność, wrażliwość, niechęć do celebry to cechy niezwykle rzadkie u artysty. Czy taki jesteś z natury, czy też życie (szkoła katolicka?) tak cię ukształtowało?

To chyba moja szczera natura. Gwoli prawdy zdaję sobie sprawę z moich ułomności, braków. Jestem pełen kompleksów, ale nie obnoszę się z nimi, a nawet kamufluję je. Tak sobie myślę, że te moje wielorakie działania na wielu polach to właśnie próba zamaskowania owych niedoskonałości. Swoisty eklektyzm. Mam prawo takim być, nade wszystko nie udawać. Staram się nadal uczynić każdy dzień sensownym, twórczym, oczywiście na miarę moich możliwości. Lepiej zużywać się niż rdzewieć – to moja dewiza życiowa.

Program kształcenia w latach 50. ubiegłego wieku powodował, że dwukrotnie zdawałeś maturę. Miałeś piekielnie trudny start w życiu.

Tak, to prawda. Mam dwie zdane matury. Pierwsza w 1958 po czterech latach nauki w Niższym Seminarium Duchownym w Słupsku. To była wspaniała szkoła. Dużo jej zawdzięczam. Dziękuję Bogu, że dane mi było ją zakończyć… I natychmiast dziękuję, że nie zostałem księdzem. Z moją wrażliwością, przy aberracji i krytyce kościelnych instytucji i kleru, wyludniających się seminariach i zakonach mógłbym nie podołać trudnym wyzwaniom. No może i nie tworzyłbym swoich asamblaży. A to już by była absolutna klęska. Seminaryjna matura nie była uznawana przez komunistyczne władze. Czułem się niedowartościowany,
kaleki. Zdałem drugą maturę – świecką. Tak znalazłem się w Gorzowie, gdzie w Liceum przy ul. Przemysłowej zaliczyłem maturę państwową w 1961 roku. Unikając wojska, skończyłem Gorzowskie Studium Nauczycielskie, a później podjąłem pracę we wspomnianych szkołach i studia zaoczne na Uniwersytecie w Poznaniu. Nie dane mi było skończyć studiów na ASP, ale będąc twórczo aktywnym, uzyskałem status artysty plastyka na podstawie dorobku MKiSz w Warszawie.

Santok i twoja kamienna wieża. Czy rzeczywiście miała udawać średniowieczną?

Santok i wieża to moja wspaniała życiowa przygoda. To nią bezustannie potrafię się chwalić! W lipcu tego roku osiągnie szacowny wiek 90 lat. Pochodzi z 1935 roku. Wzniesiono ją na polodowcowej morenie, na terenie dawnego zamku krzyżackiego na chwałę szalonego wodza Hitlera i ówczesnej NSDAP. Dziesięć lat cieszyła ich oczy. Budowniczym wieży na myśl nie przyszło, że budują ją dla… Gąsiora. Przejąłem, a właściwie wydzierżawiłem ją jako ruinę. Mozolną pracą, uporem, przy skromnych finansowych możliwościach, doprowadziłem wieżę do stanu używalności. Najkosztowniejsze okazało się doprowadzenie prądu i wody. W latach 90. XX wieku sfinalizowałem jej kupno. Pomieszkuję tam latem. Ściany wypełniają hasioro-gąsiory. To tu rodzą się pomysły prac, wiersze, pastele.

Książka Listy do praprawnuka to swoiste credo życiowe…

Świadom nieuchronnego przemijania i ulotności pamięci popełniłem książkę prozą w formie listów pisanych do przyszłego potomka. Opisałem pokrótce swoje życie, dołączając sporo materiału zdjęciowego.

Dojrzały wiek w twoim przypadku sprzyja – jak się okazuje – spektakularnym działaniom twórczym, wystawienniczym. Masz chwile zwątpienia i zmęczenia aktywnością, która towarzyszy twojemu życiu? Przecież sztuka, którą uprawiasz, to nie tylko wymyślanie koncepcji, ale także ciężka praca fizyczna.

„Gąsior chciał jak najlepiej, ale mu nie wyszło” – tak kończę wiersz – nagrobny napis. Nie przeczę, że trochę w tym humorystycznej kokieterii. Ale gwoli prawdy, mam poczucie, że zrobiłem za mało, że mógłbym więcej, treściwiej, owocniej. I wszystko to miernych lotów. Mój zmierzch życia (tak zatytułowałem przedostatni tomik) jest faktem. Przyspieszam, nadrabiam zaszłości, odważniej tworzę, wystawiam i – co najważniejsze – uśmiecham się! Smakuję życie. Cieszy mnie każdy przeżyty sensownie dzień, nie odczuwam fizycznego zmęczenia! Nulla dies sine linea – dewiza Pliniusza Starszego. Każda kolejna praca sprawia mi radość, tym większą, jeśli mogę się nią bezinteresownie podzielić. Moje anioły krążą po świecie i ponoć przynoszą uśmiech. Chwile zwątpienia dotykają nie tylko sfery poczynań, co świadomości nieuchronnego przemijania i niemożliwości zatamowania zła, wojen, kłótni w narodzie. Przekonania tych wielkich i małych, że doświadczamy fenomenu życia. Człowiek-pyłek w nieogarnionym kosmosie wciąż o tym zapomina i czyni przerażające rzeczy. Na zakończenie wyszło pesymistycznie, ale myślę pozytywnie.

Dziękuję za rozmowę.