Zapiski

Czesław Sobkowiak

Zapiski

Mgła

Krótkie, grudniowe dni. Rano wydawało się, że rozjaśni się niebo i zarazem moja głowa. Teraz popołudnie. Rozwleka się szarość, która sprzyja mglistości mózgu. To coś bardzo niepożądanego. Można tego nie chcieć, ale mgła robi swoje.

Kawałek świata

Pada ciepły jesienno-zimowo-wiosenny deszcz. Wilgoć, błoto, kałuże. Auto w kolorze granatowym przystanęło i ktoś rozmawia przez telefon komórkowy. W pobliżu lipy, z której nie opadły jeszcze liście. Dachówki domu naprzeciwko są czerwone, tylko niektóre pozieleniały. Taki to kawałek świata.

Promienie

Idą jasne godziny dnia. Kładzie się wszędzie mnóstwo promieni. Uwydatniają się liczne, przeróżne szczegóły rzeczy, liści, ziemi, drzew. Bogactwo iskrzącego światła. Obojętny jest temu światłu twój los, mój los.

Malarstwo Bagińskiego

Oglądałem z Mirką na początku grudnia wystawę malarstwa Adama Bagińskiego pt. Ku innej przestrzeni. Akurat pojawiła się na parterze, więc zajrzeliśmy do salonu wystawowego Biblioteki w przeddzień wernisażu. Właśnie o tym marzył i udało się. Tak jak kiedyś w tym samym miejscu. Było pusto, cisza i obrazy, zawieszone jeden przy drugim. Mirka włączyła oświetlenie. Poczułem inność tej przestrzeni. Jakąś jej jedyność. Czystość. A zarazem uświadomiłem sobie, że są to lata wytężonej pracy w pracowni przy ulicy Wyspiańskiego, na poddaszu, do której od dekad artysta regularnie i często zmierza. Pieszo idąc przez całe miasto. Te płótna są w rezultacie jego dziełem i życiem. Oglądaliśmy je kolejno, powoli. Zdawać by się mogło, że obrazy, a to najczęściej duże płótna, nawiązują jeden do drugiego, zmieniają się tylko tonacje, konfiguracje kolorystyczne i akcenty kompozycyjne, ale bez wątpienia można mieć wrażenie, że są wzięte z jednego i tego samego źródła oraz służą pokazaniu spójności istnienia. Taki mają cel. Są malarsko wyrażoną filozofią bytu, w którym dokonuje się tylko jedno – zmienność wyrazu. I wyłanianie czegoś nieznanego. W końcu każde dzieło literalnie jest inne. Nie ma takiego samego. Drzemie w nich jednak ten sam świat. Jakaś jego nieogarniona wielkość, której nie da się intelektem objąć w pełni, a raczej można ją tylko sygnalizować. Można sobie wyobrazić, że obrazy usytuowane są w obrębie tej samej ontologii. Znam malarstwo Adama, ale dopiero w takim nasyceniu i zgromadzeniu wielu dzieł przemówiło swoją treścią duchową. Tak, duchową, niełączącą się z przedstawieniem konkretnych rzeczy, ich wyglądów, podkreślających odrębność zmysłową, empiryczną każdego przedmiotu. Bardzo by artysta nie chciał takiego opisania. Nie do tego dąży. Odbiorca dojdzie do ich sekretu, jeśli poczuje w sobie chęć wnikania w duchowe wnętrze płótna, które ma w sobie zaznaczone ścieżki do pozamalarskiej nieskończoności. Nieważne, czy nieskończoności kosmicznej, boskiej, czy odnoszącej się do „ja” samego twórcy. Jego przesłanie służy wskazaniu, że jest jeszcze coś ponad to, co widzimy. To jednak jest tajemnicą. Po jakimś czasie, po kilkunastu dniach zdarzyło się, że ponownie weszliśmy do salonu wystawowego, by, można rzec, znowu spotkać się z tymi obrazami. I wtedy uzmysłowiłem sobie, że wcześniej dosyć powierzchownie docierały do mnie. Teraz miało miejsce coś w rodzaju wtajemniczenia. Nowego otwarcia wrażeń. Może za sprawą tego, że nie sam oglądałem wystawę dorobku malarstwa Adama z kilku ostatnich lat.

Piec

Rozpaliłem w piecu ogień. Bardzo tę czynność lubię. Nakładłem sporo kawałków tektury i drewna. Wsypałem słabej jakości węgiel, no cóż, o niskiej kaloryczności. Pali się, ale trzeba często i dużo dokładać. Bez ciepła nie daję rady pisać, ba, usiedzieć nie daję rady przed monitorem. Idę więc znowu dosypać kilka łopatek węgla, który przypłynął z Kolumbii. A potem, następnego dnia, przyjdzie mi wygarnąć z rusztu sporo popiołu.

Woda

Tylko napić się wody. Szklankę. Czystej, bezbarwnej wody. Bez złudzeń.

Świat

Świat mnie pociągał swoimi krajobrazami, otwieraniem istnienia. Zapuszczałem się w szkolny atlas świata i wędrowałem oczami wyobraźni po mapach kontynentów, państw, pustyń, puszcz, mórz i oceanów. Daleko. Ale też realnie jechałem, dokąd było można. Rowerem w różne pobliskie lubuskie strony, do małych miasteczek. Uruchamiała się za każdym razem jakaś magia. Uroda i niezwykłość każdego miejsca. A teraz myślę, że świat to nagromadzenie niebezpieczeństw, konfliktów, problemów, kryzysów i rozpaczy. I nie ma przed nimi ucieczki w ciszę, w łagodność ani w spokój myśli.

Nigdy

Nigdy nie pokładaj ufności w zdania, które kategorycznie nie dopuszczają innych zdań.

Eros i Thanatos

Adam swego czasu namalował kilka aktów pewnej poetki, która pozowała mu w jego pracowni. Pięknie. Miał rację. W gruncie rzeczy nic nadzwyczajnego, tyle tylko, że nigdy takich obrazów u niego nie widziałem ani mi o nich nie mówił. A ja nie dopytywałem się o nie, bo niby czemu. W zasadzie każdy malarz ma akty w swoim dorobku. A nawet powinien. Akt to artystyczna kochanka. Na przykład Andrzej Gordon. Ania. To jego główny nurt. Obsesja. Duże płótna, nagość ciała kobiety w pełnej odsłonie. Poruszające to. To trudny gatunek do realizowania, bowiem łatwo o kicz. A ma chodzić o oryginalność. Nagość kobiety pociąga, inspiruje i daje natchnienie. Kontakt malarski z ciałem kobiety odpowiada na pragnienia erotyczne i piękno ciała ma je sublimować. Chodzi o to, by je wyrazić na płótnie. W poezji też można próbować. Łączy się z tym żywiołem druga strona, czyli Thanatos. Śmierć. Tak. By zaprzeczyć śmierci artyści tworzą.

W sztuce

O doniosłości dzieła sztuki nie decyduje efektowna ładność estetyczna. Zdobnicza. Jeśli nie zawiera odniesienia do tego, co ciemne, trudne, okrutne, brzydkie, to rozmija się z prawdą, a bez prawdy piękno świeci pustką.

Poziom zero

Stałem zakłopotany na poziomie zero. Korytarz był mroczny i nieco zagracony. Nacisnąłem przycisk. I w tym momencie otworzyły się drzwi windy. Zobaczyłem anioła, który z wysokiego piętra akurat przyjechał na mój poziom zero.

Ktoś

Gdy już byłem w domu, przyszła do mnie myśl albo zamyślenie, o którym nie będę się tu szczegółowo rozpisywał. Zapamiętałem jednak rysy twarzy subtelne, ujmujące, wyrażające delikatność. Oczy, czoło, usta, nos. Kosmyki włosów.

Zapoznane kiedyś albo od czasu do czasu

Czułem się jak na pustyni, na ziemi jałowej, na drodze donikąd, w pustym domu bez nikogo, bez jednego słowa. Byłem pustynią, jałową ziemią, drogą donikąd, zimnym domem. Trudne to czucie, kiedyś zapoznane. Nikomu nieobce.

Azyl

Azylem, który teraz daje oczom wytchnienie, jest mój okienny parapet na czas zimy zastawiony, jedna przy drugiej, doniczkami kwiatów. To nagromadzenie liści, łodyg o różnych kształtach ma się dobrze. I mnie ta ocalana witalność dodaje sił.

O Bagińskim raz jeszcze

Przyjechał do Zielonej Góry w 1967 roku, czyli 55 lat temu. Tak chciał los. Stał się legendą i twarzą artystyczną tego miasta. Dzisiaj jeden z najstarszych tutaj malarzy albo i najstarszy. Cechuje jego sztukę rozpoznawalna forma. Konsekwentny i wytrwały indywidualizm. Z tej okazji otrzymał Adam Bagiński za swoje zasługi i osiągnięcia od Marszałek Województwa Anny Polak list gratulacyjny. Jego akwarele (które maluje niemal codziennie) i obrazy olejne są znane i przez wielu cenione. Przyjazny ludziom. Jednak w dyskusji o sztuce potrafi być uparty, pewny swej racji do granic. Jako artysta bardzo konsekwentny, można zastanawiać się, czy nie aż za bardzo. Uczestniczył w licznych wystawach krajowych i zagranicznych. Jego dzieła znajdują się w zbiorach osób prywatnych i instytucji kulturalnych. Uprawia sztukę daleką od realizmu. Dostrzec jednak można inspiracje naturą. Generalnie są emanacją nadrealnej przestrzeni. Można też odnieść wrażenie, że obecny jest w nich klimat stwórczego aktu ze swej istoty nacechowany sakralnie i zarazem bardzo poetycki. Jak w malarstwie Turnera, na którego się Bagiński powołuje. W procesie twórczym znaczenie odgrywają twórcze emocje. Tak tę sprawę on sam ujmuje. W pewnym sensie są to pejzaże metafizycznego piękna, które cechuje zmienność i dynamika. Od czasu do czasu odwiedzam jego pracownię. Rozmawiamy (rozmawialiśmy) o sztuce, polityce i biedzie artystów. Pijemy (piliśmy) kawę. Pokazuje mi namalowane ostatnio obrazy. Pyta za każdym razem o moje wrażenia. Im dłużej kontempluje się jego obrazy, tym więcej udaje się w nich dostrzec duchowych treści i emocjonalnych napięć oraz decyzji artystycznych. Wymagają więc od odbiorcy estetycznego obcowania.

Grażyna

Grażyna Rozwadowska-Bar od lat mieszka w Żarach. Dawno temu, gdy zacząłem w tym mieście bywać i pisać o żarskich poetach, przypadło mi przygotować jej tomik Nie lubię zegarów do druku. W rezultacie poprzedziłem zawarte w nim utwory wstępem Najtrudniej być poetką samej siebie. Najtrudniej. Przypominam sobie tamten żarski czas. Obudzenie się twórczości w środowisku. Zbiorek został przyjęty dobrze. Nacechowany zwyczajnym, domowym życiem. Eksponował poezję najbliższego osobistego kręgu. Udowadniała autorka wrażliwość i dostrzeganie spraw codziennych, domowych, poetyckich, najbliższych, które stanowią o kręgu jej życia. Na wiele lat jednak zamilkła. Dopiero niedawno poetycka wena wróciła. Efektem tego są nowe utwory, mające szansę złożyć się na kolejny zbiór. Miałem możność poznania kilku. I muszę przyznać, że zrobiły dobre wrażenie bardzo autentycznym, dojrzałym liryzmem, podkreślającym umiejętność mądrego spojrzenia na życie.

Widokówka „Grünberg” (1907)

Znalazłem w załączniku maila od Mirki starą, przedwojenną, niemiecką widokówkę Grünbergu z początku ubiegłego wieku (dopisano ołówkiem 1907). Jest na niej czas zimowy, wyostrzony czarno-białymi kontrastami. Widać okazały budynek za drzewami. On nadal jest. Stoi. Dom ma dach i okna. W różnych miejscach kilka nie bardzo jeszcze wyrosłych drzew. Teraz są już rozrośnięte. Wielkie. Widać też niebo. Ale najważniejsze, co przykuwa uwagę, to zimowe, duże lodowisko. Na nim dosyć liczna, rozproszona gromada ludzi, którzy tu zapewne w popołudniowej porze przyszli spacerować lub zażywać rozkoszy jazdy na łyżwach. Lub spotkać swoich znajomych. O dziwo dużo kobiet. Niektóre samotne. Każda postać zaznacza się ciemno na tle ówczesnej zimy. Śniegu i bieli. Fotograf zrobił zdjęcie z pewnej odległości, więc nie widać szczegółowo zarysów twarzy. Postacie są raczej jako plamy i cienie, cienie, które tu pojawiły się dawno temu. I nikt już nie żyje. A to byli mieszkańcy miasta. Mieli imiona i nazwiska, zajęcia, zawody, tytuły, funkcje, zasady, pasje, marzenia, tęsknoty. Niemcy, którzy dziesiątki, sto lat temu patrzyli w przyszłość, z nadzieją, że będzie lepsza. I nie wiedzieli, co się z nimi stanie. Tak jak my dzisiaj nie wiemy.

Obłok

Mocno prześwietlony obłok płynie po niebie. Właśnie mija komin pobliskiego domu. Skrył się cały za nim, ale teraz znowu jest widoczny. Jeszcze chwila i nie będzie obłoku. Już podążają ciemne, zwaliste chmury. Z poezją i z człowiekiem podobnie.

Adres

Szybko się dzieje z ludźmi. Wczoraj byli. Dzisiaj komórka odpowiada, że połączenie jest niemożliwe, abonent nie odpowiada, adres już nieaktualny. Okno ciemne. List wraca. Pytania zostają bez odpowiedzi. Coraz częściej kogoś brakuje. I nam samych siebie kiedyś zabraknie.

Nagle

Życie w pewnym momencie okazuje się jałowe. Wszystko przeczytane, zobaczone, zjedzone. Nic nie porusza, nie ma perspektywy, wnętrza, żywej treści, a nawet koloru. Ale żyjesz. Sprawdzasz ciśnienie krwi. Jesz obiad. Oglądasz program. W gruncie rzeczy po co? Odpowiedz. Możesz wyjść na spacer albo kupić produkty spożywcze. Jednak to niczego nie zmienia. Możesz się czuć jak żarówka, do której nie dociera elektryczność. Pozostaje czekanie.

Są chwile. Nagłe otwarcia. Chwile piękna i prawdy. Jedne i drugie. Nawzajem się uzupełniają. Nie oznacza to zmiany realnej sytuacji, ale dla świadomości są to doznania wielkiej wagi. I można przyjąć, że wpływają paradoksalnie na ontologiczną sytuację.

Poezja

Mielenie słów, natarczywe powtarzanie jakichś zwrotów, bez ładu i składu, i celu, to jeszcze nie jest poezja. Ale trudno, jest jak jest, niektórzy inaczej nie potrafią i nie chcą.

Dzień

Szarzeje ciężka czerń nocy, blade światło pojawia się na domach.

Rok

Mija rok napaści Rosji na Ukrainę. Czytam. Patrzę na zdjęcia. Rozerwane bloki, wiszą oderwane ściany, wypalone auta, krzyże wbite w ziemię, czołgi, rozsypane po całym placu rzeczy, na ulicach odłamki, kawałki betonu, gruz, rozsypane cegły, brak okien. Zerwane druty. Zrujnowane widoki, mosty zerwane. Przez plac idzie jeden człowiek. Przez pustkę. Wspiera się na lasce, ciągnie za sobą torbę na kółkach. Potyka się. Nie trzeba więcej przykładów, by uzmysłowić sobie, jakich strasznych rzeczy dokonuje Rosja. I na koniec roku mocny akcent, który przeniknął świat – śmierć byłego papieża Benedykta XVI, prostego, skromnego człowieka pracującego na Winnicy Pańskiej, wybitnego teologa, który jeszcze w przeddzień swojego odejścia zdołał odprawić Mszę świętą.