Grzegorz Pul
Śniadanie
Ptasi rejwach przerwał poranną kawę. Nastąpił zbrojny napad z rabunkiem. Bandytami są dwie sójki i to one dokonały zbójnickiego najazdu na chatę, czyli gniazdo rudzików, w celu bezczelnej kradzieży jajek. Sądząc po krzykach wydawanych z ptasich dziobów, sytuacja jest bardzo poważna. Towarzystwo drze się na siebie, siedząc teraz na półnagim jesionie. Rudziki z racji wielkości mają małe szanse w walce z wielkimi sójkami, ale niespodziewanie im z pomocą nadlatują dwa szpaki. Siły się wyrównują, a hałas narasta. Wstaję z krzesła i to płoszy sójki. Po chwili odlatują też szpaki. Tylko rudziki zostają. Kwilą do siebie smutnymi głosami.
Gniazdo umieszczone w szparze pod krokwią w gospodarczym budynku jest w stanie agonalnym. Rozdarte na pół straszy wystającymi strzępami ptasich piór i skruszonymi skorupkami, maciupkich białych jajek.
– Kurwa mać! – drę się w stronę nieobecnych już na miejscu zbrodni sójek.
– Żeby wam dzioby zgniły, zbóje! – dodaję i wolno wracam na kawę. Ale napój już nie smakuje. Jest zimny i pełny goryczy. Marzenie o pisklakach umarło. Miejsce pod krokwią będzie w tym roku puste. Rudziki nie zaryzykują drugiego lęgu w tym samym miejscu.
Wylewam resztkę kawy z fusami pod biały winogron. Wracając na taras, napotykam Dziuba.
– Nie za wcześniej wraca się do domu? – mówię z jadowitym sarkazmem w głosie. Nie raczy nawet odmiauknąć. Po całonocnej włóczędze jest głodny niczym przysłowiowy wilk. Nie zwraca na nic uwagi, tylko kieruje się prosto w stronę misek.
Ale Dziub nie wrócił sam. Za ścianą wychodzącą na taras przycupnęła bezimienna kocia. Dwa zbóje. Wagabundy i włóczykije. On dżentelmen z wielkiego miasta, odziany w czarny surdut, co prawda niedopięty na brzuchu, ale zawsze to surdut. Skarpety na przednich i podkolanówki na tylnych jeszcze świecą prawie śnieżną bielą. On wioskowa dachówka, o pięknych, wielkich niczym pięciogroszówki, zielonych oczach. Futro ma w kolorze nieokreślonym. Stanowi zlepek wszystkich odcieni brązów rozciapcianych na czarnym. Kolorystyka na pierwszy rzut przypomina wielokrotnie rozjechane gówno na asfalcie. Nikt nie wie, skąd się wzięła i gdzie mieszka. Stołuje się wszędzie i jakoś sobie radzi.
Pałętają się nocami po wiosce, najprawdopodobniej polując na nornice. A może siedzą razem wąs w wąs, godzinami wpatrując się w księżyc? Albo wciskają okolicznym lisom talony na kury z okolicznych kurników, zamiałkując się potem ze śmiechu, że te niby chytre, rude futra przynoszą naręcza myszy, za mgliste obietnice polowania na nieistniejące ptaki. W każdym razie pewne jest, że kiedy odbije na grządkach Warszawianki kocimiętka, tarzają się tam we dwoje w amoku odurzenia. Przesłodka z nich parka wioskowych narkomanów.
Dziub je, głośno ciamkając. Zjada cały pokarm z dwustugramowej puszki i zabiera się za chrupki. Koleżanka na tarasie też nie odstaje. Mlaska aż miło.
– Może pokażesz dziewczynie pięterko? – mówię do kota. Ale jego reakcja oparta na bezceremonialnej ignorancji rzuconych słów bynajmniej mnie nie dziwi. Przeciągając się, wolno zmierza w stronę kanapy. Po chwili dusi komara odwrócony dupą do całego świata. Kotka zostawiła po sobie pustą miskę i ulatnia się jak kamfora.
Zaczynam przygotowanie śniadania. Pierwsze i najważniejsze to rozpalenie ognia. Pierdolić wszystkie gazówki, elektryki czy indukcje. Tylko jedzenie przyrządzone na kuchni opalanej drzewem ma właściwy smak i zapach. Łuczyna trzaskając, rozsiewa żar na brzozowe polana. Otwieram letni szyber. Komin zasysa powietrze z paleniska, dając płomieniom życie. Piec zaczyna gadać, a zajęte polana krzyczą w uściskach ognia.
Stawiam patelnię na żeliwnej, pokrytej srebrzanką płycie. Trochę potrwa, zanim naczynie złapie właściwą temperaturę. Kroję młodą cukinię w półtoracentymetrowe plastry i wychodzę na taras. Zapalam pierwszego dziś papierosa. Z powodu ptasiej awantury przy porannej kawie nie udało się przyjąć porannej dawki nikotyny.
Słońce miękkimi promykami cudnie liże moje nogi. Okryte bielą wiśnie i jabłonie pulsują od bzyczenia uwijających się pszczół. Jesion zaczyna otwierać nabrzmiałe czystą zielenią pąki. Wielkie krążki żółtych mleczy swoją jaskrawością zdominowały trawnik. Powietrze wręcz pulsuje wiosną, jej zapachami i odgłosami. Suchy tytoń trzaska przy każdym zaciągnięciu. Spłoszona nad Świsłoczą czapla głośnym skrzeczeniem ogłasza całej okolicy swoje wkurwienie.
Wracam do kuchni. Wylewam odrobinę oleju na rozgrzaną patelnię i po chwili układam obok siebie krążki cukinii. Warzywo w zetknięciu z tłuszczem zaczyna rozkosznie skwierczeć. Posypuję plastry, każdy z osobna odrobiną soli, świeżo zmielonym pieprzem i kawałkami młodych listków oregano, dopiero co zerwanych w ogrodzie. Dokładam do paleniska jeszcze dwa brzozowe polana. Żarłoczny ogień momentalnie chwyta je w swoje objęcia.
Przekładam plastry na drugą stronę. Są podrumienione, pokryte jasnobrązową, cieniutką skorupką. Powtarzam zabieg z solą, pieprzem i oregano. Robię jeszcze coś. Każdy krążek okrywam kwadratem mozzarelli, takim dwa na dwa centymetry. Ser pod wpływem temperatury zaczyna się topić i niczym kołdra zamyka przyprawy w soczystym miąższu cukinii. Kuchnię wypełnia słodki zapach oregano, podkręconego ostrą nutką świeżo zmielonego pieprzu.
Czekam jeszcze minutę, głośno odliczając uciekające sekundy. Gdy dobijam do sześćdziesięciu, sprawnymi ruchami zdejmuję plastry cukinii, jeden po drugim i układam na talerzu ustawionym na skraju płyty. Grzane od spodu, gorące doczekają śniadania.
Na rozgrzanej, pustej patelni cicho skwierczy ziołowo-warzywny olej, pozostały z poprzedniego smażenia. Szybko do miski wbijam dwa jajka, dorzucam garść szczypiorku, wcześniej pociętego na drobne, półcentymetrowe kawałki. Dodaję odrobinę soli z pieprzem, wszystko energicznie mieszam i wlewam na ogień. Pracuję drewnianą szpatułką. Nie cierpię ani za rzadkiej, ani zbyt ściętej jajecznicy. Ma być puszysta o jednolitej konsystencji i równomiernie zapięta.
Zapachy buzują nad rozgrzaną płytą. Wciągam je głębokimi wdechami przez nos. Zachowuję się niczym ćpun, za wszelką cenę dążący do odurzenia. Kuchnia podśpiewuje dźwiękami, złożonymi z trzaskających w ogniu polan, żeliwna płyta recytuje wersy skwierczącego na oleju smażonego jedzenia, a w powietrzu wibrują wonie otwierające drzwi do pokoju smaku.
Zrzucam jajecznicę na drugi talerz i z dwoma naczyniami w ręku wychodzę na taras. Siadam za stołem z widelcem i nożem w rękach. Na jesionie nie ma bandyckich sójek ani okradzionych rudzików. W tę i z powrotem kursują obładowane nektarem pszczoły. Skowronek drze dzioba ze szczytu ukwieconej czeremchy.
Wbijam widelec w krążek cukinii i zaczynam jeść…
Świsłoczany, maj 2023 r.