Edward Derylak
Skrzypce
Mżyło od rana. Wczesne popołudnie szybko zszarzało. Ludzie pospiesznie przemierzali w dół i w górę szerokie schody przy dworcu na miasto. Częściej niż w inne dni ruszały z postoju taksówki. I nikt nawet nie spojrzał w witrynę komisu wciśniętego między fryzjera a ścianę dworca. Stary Frey jak kołek w płocie tkwił za drewnianym kontuarem i patrzył w załzawioną szybę. Dzisiaj nie liczył już na klientów, nawet na znajomków, którzy czasami wstępowali, by jedynie pogadać. Spojrzał na zegarek. Trzeba by zamknąć, pomyślał.
Wtem usłyszał dochodzący zza ściany dziwny dźwięk, niby szloch dziecka. Początkowo myślał, że pewnie jaki bachor z matką na postoju się marze. Po chwili usłyszał głośniejsze spazmy, jakby za jego drzwiami. Był to płacz dziecka, nie miał wątpliwości. Podniósł się ociężale, aż zaskrzypiały stare kości, odruchowo uniósł zsunięte na nos okulary w grubej oprawie i ruszył w stronę drzwi. Z zaciekawieniem wyjrzał na zewnątrz. Przy ścianie, z wtuloną w ramiona głową, stał kilkuletni chłopiec z futerałem w ręku; w wiatrówce, krótkich spodniach i trampkach. Spod opadającej na czoło mokrej czupryny patrzyły przestraszone oczy.
– Dlaczego płaczesz? – spytał.
– Bo… boję się… iść do domu – wydusił mały przez ściśnięte gardło.
– Jak masz na imię?
– Szymek – łkając, wydobył z siebie.
– No już dobrze, nie płacz. Kogo się boisz, Szymek?
W krótkich, rwanych słowach chłopiec opowiedział, że mieszka z rodzicami, bratem i siostrą. Uczy się
grać na skrzypcach, a ojciec chce je sprzedać.
– Sprzedaje z domu wszystko, co wpadnie mu w ręce. Wczoraj powiedział… że „już przyszła pora na twoje skrzypce”. A ja tak bardzo lubię grać – zakończył cichnącym głosem. Gdy uniósł głowę, spod strzechy włosów patrzyły smutne oczy.
Staremu żal się zrobiło chłopca, który był w wieku jego najmłodszego wnuka. Położył kościstą dłoń na
jego ramieniu i przygarnął do siebie. Ten odruchowo odchylił głowę od grubych warkoczy siwego swetra.
– Co, gryzie?
Po wejściu do środka mały się uspokoił. Z zainteresowaniem wodził spojrzeniem po zastawionych regałach. Frey patrzył na chłopca i zastanawiał się, co ma z nim począć. Nic rozsądnego nie przychodziło mu do głowy i wtedy niespodziewanie Szymek się odezwał:
– Proszę pana – zagadnął nieśmiało, patrząc w przeoraną zmarszczkami twarz – ja bym zostawił u pana moje skrzypce.
Ta nieoczekiwana propozycja zaskoczyła właściciela komisu. Przyjrzał się chłopcu uważniej. Potem wziął delikatnie z jego dłoni futerał i położył na blacie kontuaru. Po chwili namysłu powiedział – sam nie wie dlaczego – że się zgadza, przechowa do jutra instrument. Twarz chłopca od razu poweselała. I chwilę potem już go nie było. Stało się to szybko, że gdyby nie futerał na kontuarze, Frey pomyślałby, że nikogo nie było.
Spojrzał na pożółkłą tarczę zegara na ścianie i pomyślał, że czas zamykać. Do wysłużonej już teczki schował „Gazetę Robotniczą”, pieczołowicie umościł w futerale okulary i kiedy brał już z wieszaka granatowy ortalion, zaskrzypiały drzwi. Obejrzał się zdziwiony. Przy wejściu stał w lekko pochylonej pozie wysoki
mężczyzna. Zapytał, czy można i nie czekając na pozwolenie, postąpił dwa kroki. Wierzchem dłoni zaczął
otrzepywać z szarego prochowca krople wody, potem zdjął kapelusz, delikatnie opukał o dłoń i zawiesił na stojącym wieszaku. Powiedział kilka słów o złej pogodzie i przedstawił się jako kierownik sekcji muzycznej osiedlowego domu kultury. Potrzebował dwóch instrumentów dla swoich muzyków.
– Mam nadzieję, że u pana coś niedrogiego się znajdzie. – Grymas uśmiechu przemknął przez pociągłą twarzy nieznajomego.
Frey pomyślał, że dzisiaj jednak coś utarguje. Gestem ręki wskazał regał. Wielkiego wyboru nie było.
Prawdę mówiąc, to żadnego. Na półce leżały trąbka i czerwony akordeon Paolo Soprani. Przybyły obejrzał
je pobieżnie, nie kryjąc rozczarowania. Wyjawił, że poszukuje kontrabasu i skrzypiec. Po czym spojrzenie
utkwił na futerale.
– Skrzypce nie są do sprzedaży – uprzedził pytanie właściciel komisu.
Zastrzeżenie, że „nie są do sprzedaży” na nieznajomym nie zrobiło żadnego wrażenia. Więcej, on jakby nie słyszał. Spytał natomiast, czy może je zobaczyć. Skoro taki ciekawy, niech zobaczy, pomyślał właściciel i skinął głową. Tamten otworzył futerał, ostrożnie wyjął instrument, uniósł na wysokość oczu i odwrócił się w stronę okna. Obejrzał skrzypce ze wszystkich stron, cmokając z zachwytu. Frey był obojętny na ochy i achy, bo wiara, że coś sprzeda, uleciała nagle tak, jak się pojawiła. Miał już powiedzieć, że szykuje
się do wyjścia, kiedy niespodziewanie mężczyzna zaproponował, że kupi te skrzypce.
– Mówiłem: nie są na sprzedaż.
– Świetna robota. Chętnie je kupię – powtórzył nieznajomy, patrząc właścicielowi komisu woczy. – Jest to wartościowy instrument i szkoda go, by służył do nauki dla byle uczniaka. Te skrzypce powinny być w rękach przyszłego mistrza – zakończył ten przydługi, jak się wydawało Freyowi, wywód. Jednak on tylko odetchnął głęboko i ciągnął dalej: – Pro-szę pa-na – wyartykułował sylaby – skrzypce warte są nawet trzy
tysiące. Proponuję panu interes: ja od ręki wezmę je za… powiedzmy za dwa. Pan chłopcu, właściwie to jego
rodzicom da tysiąc, a oni w pedecie kupią małemu nowe za pięćset. – Oczy mu zabłyszczały, a na twarzy
pojawił się łobuzerski uśmiech.
– Ależ szanowny panie. – Frey się obruszył. – Tak nie można…
– Co nie można, co nie można… – bagatelizował skrupuły właściciela komisu. – Powinien się pan cie szyć, że tu wszedłem. Szykował się pan do wyjścia, jak widzę. Dziesięć minut później tylko pocałowałbym klamkę i okazja przeszłaby koło nosa. Niech pan będzie rozsądny – zaapelował. – Wszyscy skorzystamy.
Frey podrapał się po głowie. Interes ostatnio nie idzie. Coraz mniej zagląda klientów, zarówno chcących kupić, jak i sprzedać jakiś przedmiot. Więcej towarów jest w sklepach. Kiedyś to były czasy, drzwi się nie zamykały – rozrzewnił się na wspomnienie – nie to, co teraz. Choćby dzisiaj, pies z kulawą nogą nie zajrzał. Człowiek wkłada mu stówki do kieszeni, zarobek jak się patrzy, ale ten chłopiec… Zobaczył jego twarz, a obok niej kilka stówek; same przyszły do niego. I znowu głos ze środka, że skrzypce zobowiązał się przechować – nie sprzedawać. Po chwili wahania przed oczami miał już tylko czerwone papierki z Waryńskim.
– A jak się rodzice nie zgodzą? – Przemilczał, że tylko matkę wystarczy przekonać.
– Pana w tym głowa, by się zgodzili. – Nieznajomy powiedział stanowczym głosem, jak szef do podwładnego. Był już prawie pewny, że przekonał starego. – Umowa stoi?
Nieznajomy spojrzał pytająco i wyciągnął rękę. Po chwili słychać było klaśnięcie dłoni.
– Wiedziałem, że się dogadamy – powiedział, zamykając drzwi.
Następnego dnia po szkole chłopak przyszedł po skrzypce, właściciel komisu dając je, powiedział, że
chciałby porozmawiać z jego mamą.
– Muszę spytać, czy się zgadza, bym przechowywał twoje skrzypce.
Kiedy matka z synem przyszli do komisu, Frey wyszedł zza kontuaru, ukłonił się, potem pocałował kobietę w rękę. Nie pamięta, kiedy ostatni raz zachowywał się tak szarmancko wobec kobiet. Wiedział, że tym razem okoliczności są takie, że inaczej nie może. Musi grać rolę, której się podjął.
– Witam szanowną panią – powiedział i wskazał krzesło przy okrągłym stoliku przy ścianie. Sam usiadł po drugiej stronie. Chłopak stanął przy matce. Mężczyzna chrząknął i powiedział, że zapewne syn się pochwalił, że skrzypce zostawia w komisie. Ona lekko skinęła głową i spytała, jak się będzie mogła odwdzięczyć. Frey lekceważąco machnął tylko ręką, dając do zrozumienia, że to drobiazg, że nie ma o czym mówić. Pochylił się lekko w jej stronę. Powiedział mniej więcej to samo, co wczoraj jemu ten kierownik z domu kultury. Zataił jedynie podaną przez tamtego wartość instrumentu.
– Dam równy tysiąc – powiedział ściszonym głosem, choć oprócz ich trojga w pomieszczeniu nie było
nikogo.
Kobieta, jak myślał, pewnie była zaskoczona tym, co usłyszała, odezwała się dopiero po chwili:
– Czy ja wiem? – powiedziała niezdecydowanie.
Frey nie nalegał. Kobieta niech się zastanowi. Da jej czas. Położył dłoń na ramieniu chłopca.
– Ty się nie martw. W tej szafie, przy podłodze, jest zamykana na klucz szuflada. Widzisz? W sam raz na twój futerał. Klucz będziesz zabierał ze sobą – tłumaczył chłopcu, jakby decyzja już zapadła, zerkając jednocześnie na jego matkę. Kobieta wpatrywała się w którąś z półek regału przy przeciwległej ścianie.
– Mówi pan, że da tysiąca? – spytała niedowierzając.
– Ani złotówki mniej!
– Zgoda – powiedziała z ulgą i dopiero teraz się uśmiechnęła. Jakby zrzuciła z pleców niewidoczny ciężar.
Frey odetchnął z ulgą. Wstał i wrócił za kontuar. Słychać było ciche szczęknięcie zamka i szelest przekładanych banknotów. Po chwili ponownie przeliczył je na stoliku. Kobieta drżącymi dłońmi zwinęła je w rulon, odwróciła się i wsunęła – jak się domyślił – za biustonosz. Po chwili przez wystawową szybę widział, jak się oddalają matka z synem. I kiedy zniknęli za budynkiem dworca, z zadowoleniem zatarł ręce.
Następnego dnia od rana Frey z niecierpliwością oczekiwał mężczyzny w prochowcu. Za każdym razem,
gdy tylko skrzypnęły otwierane drzwi, spoglądał w tamtą stronę, myśląc, że to on. Na tym wyczekiwaniu minął cały dzień. Pewnie nie mógł wyjść z pracy, może co innego mu wypadło… Rozważał różne nieoczekiwane sytuacje. W końcu przecież nic się nie stało. Przyjdzie jutro. Z wiarą, że tak będzie udał się do domu.
Zawód czekał go i następnego dnia, i kolejnego też. Nie pojawił się też i chłopiec. Frey w wolnych chwilach rozmyślał o poznanych – albo i nie, nie znał nawet imienia mężczyzny, a imię „Szymek” pewnie zmyślone – nieznajomych. Miał złe przeczucia.
Z futerałem w ręku i głową pełną czarnych myśli udał się do zaprzyjaźnionego muzyka z filharmonii. Ten
okazał się być wielce zdziwiony, że przyjaciel paraduje po mieście jak szacowny muzyk. Jednak widząc jego
marsową minę, odstąpił od żartów i w zamian spytał, co go sprowadza. Frey w milczeniu otworzył futerał i zapytał od razu, ile są warte? Przyjaciel powolnym ruchem zdjął okulary, nałożył drugie, ujął w ręce skrzypce, uniósł je na wysokość oczu, spojrzał z jednej strony, potem z drugiej – trwało to kilka chwil – i odłożył. Zdjął okulary i ciepło spojrzał w twarz starego przyjaciela.
– One nie mają większej wartości – powiedział smutnym głosem.
Krew odpłynęła z pooranej zmarszczkami twarzy Freya, nerwowo zadrżała broda. Wspomagany
ramieniem spoczął na krześle. Drżącą dłonią podniósł do ust podaną szklankę wody.
Jeszcze długo potem stary właściciel komisu wyczekiwał mężczyzny wszarym prochowcu i kapeluszu.
Lecz on nigdy się już nie pojawił. Nie przyszedł też mały chłopiec, który, jak mówił, uczy się grać na skrzypcach.