Czesław Sobkowiak
Raport z pracowni
Sen i „sens”
Jest późno. Od siebie wiem. Od serca, płuc, brzucha, nóg. Zakrada się sen. Kartka, biała kartka zostaje na stole niezapisana. Ta biała najwięcej świadczy. Inicjuje pytania. Co pisać na noc. I po co? Gdyby jedną literkę dodać do słowa „sen”, to ze snu powstaje „sens”. Zapewne tak to zostało w istnieniu ułożone. Jednak ten „sens” spędza sen z oczu. Oczywiście gdzieś ma swoje drogi, przestrzenie i zaułki, ale gdzie?
Po obudzeniu
Pierwsza poranna czynność, potrzebna i konieczna w upalnych dniach. Dać roślinom wodę. Na okiennym parapecie czekają. Kto ma to zrobić, jeśli nie ja? Taka odpowiedzialność wobec roślin. A potem cała reszta z godziny na godzinę będzie się uzupełniać.
Opadły
Płatki czerwonego mieczyka opadły na blat stołu. Lśniły krótko. Nie dały rady. Przykry widok. Idę tym samym torem. Czy ktoś wymyśli inną opowieść?
Różne czynności
Kontruję fizycznymi pracami swoje poetyckie zajęcia. Trzeba mi i kamieniem się zająć, cegłą, drewnem, wiadrem wody, liśćmi na chodniku, zielskiem. Tak, by jedne, prozaiczne czynności drugich nie niweczyły. Niech się wzajemnie dopełniają, świadcząc o tym, że nie wiodę próżnego życia. Poniekąd w ten sposób urealnia się realność, jakby umacnia swoją materialność materia życia. I jednocześnie poezja się objawia, ten inny obraz realności, niezbędny do rozumienia duchowych spraw.
Film Pętla według opowiadania Marka Hłaski
Zobaczyłem, bo chciałem zobaczyć ten kultowy film. Trwa Rok Marka Hłaski. W Norwidzie, w sali Janusza Koniusza, była okazja zobaczyć ten film, w nocnym maratonie jako pierwszy, a po nim i inne filmy. Zbiegły się cztery ważne rzeczy. Podczas promocji „Pro Libris” ogłoszono wyniki na debiut poetycki (nagrodzono Agnieszkę Tymoszczuk z Sulechowa), była ciekawa, zajmująca prezentacja twórczości i biografii Marka Hłaski (powadził ją błyskotliwie Andrzej Draguła) i były filmy. Na nie czekałem. Pętla (jako opowiadanie opublikowana w 1956 roku), kręcona we Wrocławiu, wywołała we mnie jakiś rodzaj wstrząsu tragicznością losu głównego bohatera Kuby Kowalskiego i całą deterministyczną filozofią bezsensu. Efektowną, ale i dwuznaczną. Filmowa dramaturgia służyła pokazaniu beznadziejności. Gra Gustawa Holoubka, debiutancka, wypadła wybitnie. Potem przed Biblioteką rozmawiałem z M. o tym problemie. A teraz drugi dzień sierpnia, Olimpiada w Paryżu, od rana siąpi łagodny deszcz, woda dźwięczy w rynnach. Czy chodziło w Pętli tylko o skutki alkoholowego uzależnienia? Albo raczej o ówczesną sytuację polityczną, jaka wtedy była w Polsce?
Ania
Spotkałem Anię na niedzielnej giełdzie różnych różności i staroci. Była tym razem w cienkich, letnich, seledynowych spodniach. Lubi opowiadać o swoich sprawach. Pokazała trzy torebki, które kupiła tu bardzo tanio. Wzruszyło mnie na moment jej patrzenie na kwiaty czerwone i złote, których wokoło było bardzo wiele. Sporo doniczek z ulubionymi pelargoniami poustawiali sprzedawcy. Ania zauważyła, więc pamiętała, że kilka lat temu napisałem wiersz o forsycjach (to prawda), o wczesnym, widowiskowo jawiącym się kwitnieniu wiosny. Rzeczywiście jest taki wiersz w jednym ze zbiorków, o obfitości w żółtym kolorze. W kontekście oglądanych kwiatów zabrzmiało to niebanalnie, aż zadziwiłem się tą jej pamięcią.
Witnica z Ireną Dowgielewicz
Tegoroczne skwarne lato obfituje w wydarzenia. Myślę w tym momencie oczywiście też o tych osobistych. Dla mnie każde wyjście na zewnątrz jest wydarzeniem, które nasyca mnie wrażeniami. I uruchamia myślenie. Często opieram się przed tego rodzaju ruchem. A jednak trzeba wychodzić. Pojechałem pod koniec czerwca do Witnicy. Po drodze zdarzyły się poważne problemy z autem. Ale udało się wyjść z opresji. Dobrze w drodze rozmawiało się z poetką Joanną Marcinkowską. A w Witnicy, zaraz po wojnie, pracowała – co prawda krótko – Irena Dowgielewicz, jako dyrektorka Fabryki Mebli. I pomyśleć, że kilka lat później odezwała się w niej wena poetycka. Poniekąd odnowiła się. W rezultacie opublikowała zbiorki wierszy oraz tomy prozy. Zostawiła po sobie piękny literacki ślad, którym zajęła się kompleksowo i dogłębnie dr Szott. I chyba nadal ta postać ją zajmuje. Gdyby nie jej pomysł, nie interpretowałbym ważnego utworu Stadion dla biedronki. Zorganizowała bowiem konkurs na jego czytelniczy opis. Nie byłoby promocji książki Milczenia słuchajcie, nie jechałbym do Witnicy odbierać bon towarowy jako nagrodę, którą teraz mogę zrealizować w Empiku. Wyjazd był dla mnie jak odkrywanie świata, także w mijanych krajobrazach. Pierwszy raz postawiłem kroki w Witnicy. W wiekowym Żółtym Pałacyku, czyli w domu kultury, niewielka salka, pełna ludzi, niestety tylko starszych (nieco smutne to było), którzy przyszli na promocję zbioru wierszy gorzowskiej poetki. Dziwnie więc się patrzyło. Niektórzy przyjechali z Gorzowa, jak np. pani Marzena z Biblioteki Herberta lub pani Krystyna, mająca wiele o poetce do powiedzenia z autopsji. I ten gęsty klimat zafascynowania robił atmosferę. Obok mnie w pierwszym rzędzie, dosyć przypadkowo, usiadł Zbigniew Czarnuch (mówiący ciekawie o Dowgielewicz). Przyjmował mnie ponad pół wieku temu do Liceum Ogólnokształcącego nr 21 przy ulicy Chopina w Zielonej Górze. Jakże symboliczne to zdarzenie po latach. Dzięki temu faktowi wtedy wszedłem w świat poezji. Ale to już inna historia.
Maj
Było w maju wydarzenie w Żarach. Całe literackie Żary i kilka osób z Zielonej Góry wzięło udział w czytaniu poezji w muszli parkowej przy Miejskiej Bibliotece. Była to druga edycja tej znaczącej dla kultury miasta imprezy, nad którą pieczę sprawowała Grażyna Rozwadowska-Bar. Kwitły kasztany w pięknej alei. W Galerii mogła się podobać wystawa malarstwa o żarskiej tematyce. Może za rok, znowu w maju, powtórzy się czytanie wierszy?
Wiersze Gienka
Podobają mi się wiersze Gienka Kurzawy w „Pro Libris” nr 88. Ale oprócz Msza wciąż trwa. Jest w nich oczywisty niepokój o to, co po życiu zostanie, jaki los spotka poetycki dorobek. Problem w tym „żeby czymś się w życiu zapisać”. Kiedyś podejmowało się z wiarą, nawet entuzjazmem, tworzenie. A teraz co o tym myślimy?
Jeszcze nie
Przeleciało. Lecz jeszcze nie kropka. Tylko wody kropla jedna, druga, na blaszany parapet, na liście, krzesło, puszkę po piwnie pada. W samo południe pada sobie lekki, lipcowy deszcz, który nie ma złych zamiarów. Pomaga roślinom. Trochę dźwięczy.
W Letnicy, we wnętrzu ewangelickiego zboru
W nie tak odległej Letnicy też nigdy wcześniej nie byłem, do czasu kiedy w lipcu Świdnicki Ośrodek Kultury w ramach Festiwalu Poezji tam, w surowym wystroju wnętrza ewangelickiego zboru, pięknie zachowanego, zorganizował slam poetycki. Jeszcze w takiej imprezie nie uczestniczyłem, więc nie wiedziałem, z czym to się łączy. Opierałem się z wyjazdem, ale przemogłem opory. Droga była okazją do oglądania urody przyrody. Mocno spóźniłem się i w gruncie rzeczy zostały tylko dwa losy dla uczestników. Wylosowałem na końcu los nr 1, co mnie speszyło, a potem okazało się, że był to los bardzo dla mnie odpowiedni. Mój wiersz Ballada, który publicznie czytałem ze sceny, dotyczył spraw poważnych, drogi mojego pokolenia. Zaraz po mnie wysypali się ze swoimi utworami młodzi satyrycy i ich teksty budziły dużo rozbawienia, śmiechu i luzu myślowego. Zresztą świetne teksty. Tyle tylko, że innej kategorii. Oczywiście i Bolek, Renata i Elżbieta… A następnego dnia już w Świdnicy. W niedzielę kolejne poetyckie czytania, mniej satyryczne, w pięknym parku, w plenerze, na wolnym powietrzu. Przyjechałem wyłącznie dla wysłuchania wystąpienia Małgorzaty Mikołajczak nakreślającej obraz poezji polskiej, która obecnie totalnie neguje wszystkie wartości, niegdyś podnoszone przez Herberta, Miłosza, Zagajewskiego i innych. Jakby dla nowego pokolenia nic z tych postaw już nie miało znaczenia. Konkluzja mogła być tylko jedna. Nikogo poezja nie obchodzi. Okropne. W ogóle odbiorców poezji prawie nie ma. A zarazem bardzo wielu pisze i publikuje wiersze. Ten ilościowy nadmiar, jak każdy nadmiar, obniża jej rangę. Wiersze w zasadzie są ciągle pisane, nikt jednak istotnie nie weryfikuje ich wartości. To potwierdziło się, kiedy potem występowały różne osoby. Poziom i zakresy tematyczne, co oczywiste, były bardzo różne. Niekiedy tylko zabawne. Świetnie jednak w plenerze to wszystko wyglądało. Kilkuminutowe prezentacje literackie były profesjonalne poprowadzone. Poza tym dobrze słuchało się występu mocno brzmiącego zespołu muzycznego z Wrocławia Ludwig van Goth. Na licznie robionych zdjęciach można zobaczyć uczestników i całą tę aurę. Udało mi się ze Świdnicy przywieźć pięknego, czerwonego mieczyka. Może tego rodzaju wydarzenie warto powtórzyć w kolejnym roku?
Stary Kisielin – czytanie i śpiewanie
Stary Kisielin ma niewielki co prawda, ale uroczy pałacyk. W jednej jego części jest przedszkole, a w pozostałej dom kultury. Zwłaszcza otaczający go park jest ładny, zadbany. Rzeźby, kwiaty, stare drzewa. Naprawdę jest to odpowiednie miejsce dla spotkań wszelakiego rodzaju. Dla prezentacji malarstwa, poezji, muzyki, teatru i dyskusji intelektualnych, jeśli takowe są jeszcze możliwe. Właśnie w lipcu przyjechali tu redaktorzy internetowego radia MA-GDA z Krakowa. Ten przyjazd stał się okazją do nagrania kilku wystąpień, krótkich z konieczności rozmów oraz prezentacji wierszy kilku poetów z Zielonej Góry. Do wzięcia udziału namówiła mnie Halinka Bohuta-Stąpel. Z ciekawości pojechałem. Nie bardzo mi się chciało. Zabrałem więc ze sobą z ogrodu kwiat floksa, którego zapach został doceniony. Czytałem wiersz Ola. Jakoś tak wypadło, że akurat ten utwór. Kilkuletnią dziewczynkę ze szkolnej ławy w Jaromierzu i jej godne zachowanie ciągle pamiętam. Z Głogowa pofatygował się Tadeusz Kolańczyk, który wspomniał Marka Garbalę. Zapamiętałem wystąpienie Kasi Rabiej. Pełne traumatycznego nastroju śmierci bliskiej osoby. A potem miał swój czas zespół muzyczny Biała Ćma. Powiedziałbym, że występ był dobry. Kajetan Suder w dobry, doniosły sposób wykonał poetyckie utwory Marii Jasnorzewskiej, Markiewicza, Furmana i innych autorów.
Raport z pracowni
Wczoraj w południe odwiedziłem Adama Bagińskiego w jego malarskiej pracowni. Na kilku płótnach jednakowej wielkości, dużego formatu, kolejne kroki artysty w stronę, można rzec, innej przestrzeni. Konsekwentnie realizuje swoją malarską determinację, dla niego ogromnie ważną, o której całe życie rozmyśla i uznaje jej odsłanianie, wyrażanie, za główny cel tworzenia. Kilka nowych, kolejnych obrazów Adam namalował w takim natchnieniu. Zbliżył się do jakby ostatecznego wymiaru swojej metafizyki, z której wyziera nieskończoność. W takim stopniu, że jest już blisko. I artystyczny rozsądek uzmysławia mu, iż dalej nie należy iść. Już nie. Tajemnica bowiem jest niewyrażalna. A antycypacja jej tylko cząstkowo możliwa. Ważniejsze jest sygnalizowanie treści tej granicy, a nie jej przekraczanie, bo dokąd w takim momencie da się dojść, poza niewyrażalność? Z tajemnicą podejmowanie gry może okazać się błędem. Twórcom przydarza się. Wypada więc zatrzymać się, by nie płacić zgubnej ceny. Wypada poniekąd doznać własnej pokory. Że nic dalej. Kogo na to stać? Co możliwe, to możliwe. Ile zdoła artysta stworzyć. I takie są te płótna, jak summa duchowa, jak esencja poszukiwań, w ich oglądanie trzeba się wprawiać, poniekąd wpraszać się wyłącznie przez kontemplację. Przyjęcie tej postawy może przybliżyć sferę duchowej wielkości. Wszystkiego się nie da namalować ani wypowiedzieć czy napisać. Do tego właśnie doszedł Bagiński. Widać rezygnację z niedawno eksponowanej, bogatej ekspozycji barw i emocji. To jego „mniej” pokazuje jednak paradoksalnie „więcej”. Oczywiście nie zrezygnował z barw, ale uciszył je, by nie przeszkadzały w ujawnianiu tego, co da się doznać w istnieniu. Ale doznać czego? Sfery czystego znaczenia. To artysta wie. Decyzje malarskie zostały powstrzymane na granicy tajemnicy.
Muzyka
Ile to już lat, kiedy byłem w naszej Filharmonii im. Tadeusza Bairda. A w tym roku dwa razy. W zasadzie za sprawą dwukrotnego zaproszenia przez uznaną polską kompozytorkę Alicję Gronau. Jaka różnica słyszeć muzykę na żywo, naprawdę. Każdy dźwięk przenika ciało. Pełnia urealniona. Cielesna. Brzmi. Udziela się. Muzyka ma właściwości kosmiczne. Tak się uosabia. I coś nadzwyczajnego – muzykę można nawet zobaczyć. Jakby zobaczyć. Odczuć w niej swoją obecność, swoje ja. Bez wejścia w muzykę nie dozna się jej. Chyba ze wszystkich sztuk jest najbliższa istocie człowieka. Nie w tym rzecz, by usłyszeć dźwięki, ale usłyszeć świat.
Tego lata
Kazik napisał dosyć tajemniczo, skrótowo, że odezwie się znowu, kiedy poczuje się lepiej zdrowotnie. Zbigniew też napisał, jak to łagodnie jego ciało masowały morskie fale. Wraca do Paryża, do swojego mieszkania na piętrze. Zażartowałem, że tak wymasowany może startować w olimpijskim biegu na sto metrów i zdobyć jako osiemdziesięciolatek złoty medal. Odpowiedział też żartem, że właśnie się przygotowuje. Usunąłem zeschłe liście, bo szpeciły doniczkową roślinę. I od Henryka przyszła sympatyczna kartka. Na niebie przecinały się smugi po samolotach lecących na południowy wschód. Robiło się gorąco. We śnie czułem się uniesiony intymnie. Nie powinienem w poezji już tyle wracać do dzieciństwa – zauważyła Natalia. „Wyniki badań histopatologicznych będą znane za miesiąc”. To wiadomość od H. Na wiejskim cmentarzu w Zawadzie powiesił się młody mężczyzna. Niedaleko grobu swojej mamy. Przyjechała siostra, by pożegnać brata. Zrywałem pomidory. Jadłem płatki owsiane. Jadłem tabletki. Czereśnie. Widziałem krew. Widziałem wojnę. Kilka razy czytałem jeden i ten sam wiersz. Kryłem się przed skwarem. Piłem piwo, wodę, wodę po ogórkach, herbatę, kawę, maślankę, wino, sok z czerwonej porzeczki. Czekałem. Oglądałem niezwykłe (nie wiem, czy to właściwe określenie) obrazy Jana Knikkera juniora. Czułem się, jak się czułem. I zajmowały mnie światła drzew, pól, łąk.