Wraca temat, ironia się tępi. O najmłodszej poezji

Rafał Gawin

Wraca temat, ironia się tępi

O najmłodszej poezji

Chodziłem o chlebie i wodzie, dlatego wiem,

jak to jest stąpać po kruchym lodzie.

Piotr Gajda, Sto takich samych państw

 

 

To się zadziało punktowo, lub odcinkowo, w co najmniej kilkunastu miejscach jednocześnie, dlatego nie mogę precyzyjnie określić, kiedy nastąpił przełom i kto jest za niego odpowiedzialny. Temat wrócił do poezji polskiej niczym koń na białym rycerzu, gotowy, żeby dobić zmierzchający antropocen, jęczący, zwłaszcza w socialach, dziadocen, a także raz na zawsze rozprawić się ze zbyt schematycznie narzucaną tożsamością. Możliwe, że wpływ miały wydarzenia ostateczne, których jednak dla najmłodszych roczników (późniejszych dziewięćdziesiątych i wczesnych zerowych) nie stanowią pandemia i wojna, a zmagania z własną tożsamością w zmierzchowym etapie kapitalizmu, zmiany klimatyczne, depresja wynikająca ze świadomości, że – parafrazując świadków Jehowy – jest później, niż nam się wydaje.

Już nikt raczej, za Andrzejem Sosnowskim, nie krzyknie: gdybym chciał coś przekazać, poszedłbym na pocztę! Poczta tradycyjna działa coraz gorzej, poetycka wysyła coraz precyzyjniejsze komunikaty. Oczywiście jako istotny fundament jawi się tutaj tak zwana poezja zaangażowana. Według niektórych krytyków (Paweł Kaczmarski) nie tyle wyciszona, co w rozpoznaniach, recenzjach i szkicach niepodnoszona z racji jej oczywistości, w myśl hasła: każda poezja jest zaangażowana.

Ale nie każda w charakterystyczny, ultralewicowy, prospołeczny i antykapitalistyczny sposób. Nie każda autorka inspiruje się anarchosyndykalizmem Szczepana Kopyta, anarchistyczną gawędą Konrada Góry czy sprawozdawczą precyzją prawną Kiry Pietrek. Niemniej to wciąż nośna linia, niekoniecznie twórczo przetwarzana. Andrzej Woźniak czy Misza Sagi wręcz czerpią garściami ze sprawdzonych konceptów „wiersza rewolucyjnego, który nie musi nic zmieniać”; w systemie, najczęściej, „prawie 4K”: kapitalizm, klimat, komunizm i wkurw. Ten pierwszy, w Aikido (2022), upodobał sobie społeczno-polityczne tło, nadużywając długich mott. Ten drugi, natomiast, w Doomer wave (2023), narkotyczną jazdę – wyzyskując flow na miarę wspomnianego Kopyta i quasi-stonerową jazdę bez trzymanki, bliższą jednak Harlenderowi (Nielegalne kopie, 2022) niż, ostatnio skonkretyzowanemu i skupionemu na szczególe, Patrykowi Kosendzie. Rozprawia się ze schyłkową fazą kapitalizmu raczej po sprawdzonych i wielokrotnie wyzyskiwanych ścieżkach. Tymczasem ten ostatni, zwłaszcza w Największym na świecie drewnianym coasterze (2021), rozkłada kapitalizm na łopatki i inne drewniane części nie tylko memicznie i oznaczając najbardziej jego cringe’owe obszary, ale też konstruktywną krytyką z pozycji zaangażowanego papierowo i ekranowo protestującego i antygrechuciarza.

Młodsze roczniki nie muszą dla siebie definiować pojęć, ta praktyka wiązała się z wchodzeniem do literackiego obiegu zaraz po ’89 roku. Najmłodsi, posługując się tymi pojęciami, lub je odrzucając, często z premedytacją, definiują swoją tożsamość. I niezależnie od zastosowanej kreacji w tym jednym punkcie osoba autorska i podmiot najczęściej stanowią jedność.

Ironia postrzegana jest jako narzędzie opresji, kojarzonej choćby z „Brulionem” (czytaj: patriarchatem). A jeżeli już się pojawia w wierszu, jego ostrze kierowane jest autodestrukcyjnie we własną istotę. Chyba tylko Tomasz Bąk ufa mu, niebezgranicznie, okraszając wiersze prozy i eseje (Fiszki, 2023) wiecznym podawaniem w wątpliwość: coraz rzadziej na bazie gier językowych, coraz częściej – tych trwalszych i dotkliwszych, znaczeniowych. Choć w tym kontekście Bailout (2019) jawi się już jak postironiczny traktat o upadku wszystkiego, w tym, niczym w Jokerze, poczucia humoru.

Jan Baron również nie wycofuje się z prześmiewczych postulatów, ale sięga po nie w duchu refleksyjnego minimalizmu. Psińco (2020) stanowi wręcz modelowe odwzorowanie takiego podejścia. I, oczywiście, autor-laureat Kościelskich nie ucieka od tematu (wbrew pozorom i tytułowi – nie tylko śląskiemu), temat go wręcz prowadzi i wyznacza mu granice wiersza.

Miłość nigdy z wierszy nie zniknie, ale jej rola, funkcja ewoluuje chyba najszybciej. Najbardziej w stronę – tak właśnie! – tożsamościową. Rewolucja jako siostra miłości raczej została wygaszona. Prawdopodobnie jedynie Kamila Janiak, z istotnych propozycji ostatnich lat, wyznaje miłość konwencjonalnie, nawet jeśli ta staje się motorem napędowym wydarzeń wręcz tragicznych (Miłość, 2022).

U Rosińskiego, gdzieś w tle rozważań o naturze związku, majaczy, charakterystyczna dla roczników z dwójką z przodu, ale wciąż jeszcze niedoreprezentowana w najnowszej poezji polskiej (dajmy jej kilka lat!), depresja klimatyczna. Efekt schyłku cywilizacji, najambitniej chyba zasygnalizowany przez Bąka w XXI nagim wodniku w śródmieściu (2021). Wpisałbym w analogiczną orbitę dwóch debiutujących w tym roku Szymonów: Domańskiego i Kowalskiego – ale ich książki (odpowiednio: Daj mi ten sandboxKonopeum) dopiero się ukazują. Mogę jedynie Państwa do nich odesłać. Biorąc pod uwagę dynamikę przemian, tak będzie wyglądać poezja w Polsce już pewnie za kilka lat.

Katarzyna Fetlińska w Nie ma nic o piłce nożnej (2022) normalizuje związek między kobietami, pokazując go jako najbardziej oczywisty pod słońcem i księżycem. Brakuje takich odwzorowań poetyckich; proza, jakby, radzi sobie tutaj sprawniej. A gdy jeszcze dodamy subtelną, nienarzucającą się formę klasycyzującą (te niedokładne rymy, których przy mniej krytycznej lekturze można w ogóle nie zauważyć!), dostajemy niemalże klasyczną rozprawę o dolach i niedolach w obliczu pierwszych oznak starzenia.

A Laura Osińska w Zmyśl[]zmysł (2021) po prostu zawierza swoje wiersze miłości jako konstruktywnej sile. To do tej pory najsilniejsze z poetyckich wcieleń Anny Adamowicz, której dotychczasowe książki poetyckie to chyba najbardziej kompleksowy przegląd tematyczny w polskiej poezji najnowszej: od historycznych rozwiązań (głód w Ukrainie, Łajka w kosmosie), po posthumanistyczne no future (Nebula, 2020).

Problemem pozostaje tożsamość, niemierzalna dwudziestowiecznymi kategoriami-matkami. Płeć, orientacja, światopogląd czy nawet środowiskowa przynależność (nie do pomyślenia jeszcze dla roczników siedemdziesiątych i wielu osiemdziesiątych) mają charakter nieostry, płynny. Łukasz Kaźmierczak/Łucja Kuttig, Ada Rączka, Marta Stachniałek, Anouk Herman… i możemy wymieniać. Herman w Right into pod tramwaj (2022) zmaga się z narzuconą binarnością i związanymi z nią schematami. Rączka w Chciałośmy (2022), mantrując i powtarzając czasowniki niczym zaklęcia, szuka złotego środka języka, który nie wyklucza nie tylko znaczeń. Stachniałek, w toku poetyckiej narracji Polskiego wrapa (2021), zmienia podmiot na męski, jakby sygnalizując, że w tak ustawionym świecie obyczajowych i tożsamościowych konserw w ten sposób „uniwersalniej” może opowiedzieć o kobieco-kobiecym doświadczeniu. Stanisław Kalina Jaglarz w debiutanckich Sójkach (2022) oddaje rzecz mniej deklaratywnie. Kwestie tożsamościowe rozgrywane są na poziomie obrazów przyrodniczych i wędrówek ptaków, bardziej przejmujących niż u Damiana Kowala, autora wręcz topiącego się w ptasich trelach, nie tylko ze względu na inklinacje muzyczne w Ostatnich przebojach Tristan la Cunha (2016).

Kaźmierczak/Kuttig to, znowu, projekt totalny. Na styku nauk humanistycznych i ścisłych, na nieoznaczonym odcinku, który w polskiej myśli XXI-wiecznej dopiero zaczyna istnieć. Kokosty (2018) szukały miejsca na osi płynności płci, korzystając z próz poetyckich, zawieszonych między ostro definiowanymi rodzajami literackimi. Agresty (2019) rozwijały te wątki, nicując kolejne recepty językowe na łatwe, więc zwodnicze samodookreślenie. Orzechnia (2021) otarła się o nową naukę, postulującą zbadanie stanu nadpłynnego: tożsamość to proces, zdecydowanie niekoniecznie punktowy, na poziomie najbardziej hermetycznych wierszy analityczno-afektywnych. Ale dopiero w tym roku zadebiutuje najmocniej odrzucająca system binarny osoba poetycka i podmiocie liryczne (prawie) w jednym: Łęko Zygmuntówne. Zresztą płynność zawędruje tu również do warstwy tekstowej – wiersze i inne formy poetyckie jawnie i z premedytacją wchodzą w związki z ilustracjami, a osoba malarska wpływa na kształt i rozmieszczenie tekstów. Hiobby (2023) powinny się okazać kijem włożonym w mrowisko robotnic-krytyczek nastawionych na łatwe, słuszne i nośne rozpoznania genderowo-queerowo-feministyczne.

Oczywiście, takie rzeczy jak ekfrazowość i synkretyzm występowały od lat, nawet w Polsce, jednak dopiero ostatnio obserwujemy wzmożoną aktywność na styku sztuk, pojawia się coraz więcej hybryd gatunkowych. Grzegorz Wróblewski nie jest już samotnym astronautą w wieloskładnikowej atmosferze. Ciężko wyobrazić sobie książki Joanny Mueller bez ilustracji Joanny Łańcuckiej, jak w przypadku Hista & her sista (2021). Natalia Malek tak silnie oddziałuje plastycznie (kwestie językowe celowo pomijam, ponieważ rozwijają się miarowo i naturalnie, poza tematem tego tekstu), że w Obręczach (2022) obrazy Basi Bańdy są wręcz koniecznym rozwinięciem wierszy, a wiersze – obrazów.

A pochodzenie versus „status” wiersza? Tak zwana tożsamościówka, jak chce krytycznoliteracka młodzież? Katarzyna Szweda za Bosorkę (2021) otrzymała tu nie lada cięgi. Których oszczędzono Antoninie Tosiek za Storytelling (2021). A to przecież ten sam temat ponownego grzebania przodków przy wykorzystaniu podobnych narzędzi. Tyle że Szweda nie udaje tutaj wnikliwej badaczki, pozostaje empatyczną obserwatorką. Tosiek, natomiast, przeprowadza wiwisekcję na poziomie formy, jakby przedstawiając wyniki wieloletnich działań naukowych.

Gdzieś na stykach tożsamości, ego i wiwisekcji ja zmieści się Jarosław Dudycz. Jego Czarna skrzynka (2020) to swoiste opowieści-monologi, pewna i silna pespektywa podmiotu wręcz retorycznego, który nie dał się usidlić na usługach teorii i ideologii: zatrzymał się na etapie samonapędzających się i ustanawiających jako wiersze anegdot i dygresji. Mówi coś, co samo by się nie mówiło.

Zmierzch antropocenu ukazywany bywa z perspektywy futurologicznej czy – jak twierdzą złośliwi – sci-fi, z czasów posthumanistycznych. Radosław Jurczak w Zakładach holenderskich (2020) konstruuje podmiot pozaludzki, by opowiadać o tym, co zostało po człowieku w przestrzeni kosmicznej. Zostało niewiele, ale autor wcześniej, nomen omen, Pamięci zewnętrznej, robi to w sposób kunsztowny i śpiewny. Ta książka powinna się zachować jedynie na dysku przenośnym. Rojewski w Ocalałych 2030 (2022) szuka mostu między zmierzchem antropocenu a kreacją Jurczaka. Znajduje go, umownie, w okolicach tytułowego roku. Opowiada, nie zatrzymując się, a trzymając w ryzach prozodycznych, o tym, jak świat jego bohatera rozpada się mimo rozpadu świata. Stroniąc od radykalizmów i polityczności, nie unika ich pułapek: w końcu to nie futurolog, a wieszcz.

Odmienną strategię opiewania upadku, śmierci i zniszczenia połączeń cywilizacyjnych, ale i nerwowych, kultywuje Anna Matysiak. Jakby szukając przyczyn obecnego stanu (a raczej płynności) rzeczy w historii, która bezustannie powtarza się i przetwarza (Na setkach wioseł, 2021), albo w osobistych tragediach małych, lecz istotnych śmierci spoza historii człowieka (Komandor Rattus, 2022). Tylko czy, niczym w serialu Dark, nie jesteśmy świadkami ostatniego obrotu koła rzeczywistości?

Pandemia nie odcisnęła tak silnego piętna, jak można się było spodziewać. Jeśli już, pojawia się w pojedynczych wierszach, zaprzęgniętych w pracę na innych odcinkach walki o byt (nie warto poświęcać im więcej uwagi). Najprędzej działa jako historia choroby. Najpiękniej i najstraszniej u Pauliny Pidzik. Miejsca ich jesiony (2022) to chyba najuczciwszy i najbardziej przejmujący opis doświadczenia pandemii przez pryzmat COVID-19. Temat, w oderwaniu od ostatnich lockdownów, podejmują choćby Justyna Kulikowska, zwłaszcza w Tabs (2020), i Karolina Kapusta w debiutanckiej Fuzji bordo (2023) i Tytania Skrzydło. Od czasu „halopopierdolu” Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego wiele się zmieniło. Zniknął nośny cynizm, pojawiła się praca nad sobą podmiotek lirycznych z konkretnie działającymi lekami, nazywanymi w wierszach po imieniu. Ta ostatnia, natomiast, której wiersze traktują o fizyczności z perspektywy skończoności i niedoskonałości ciała, zadebiutuje dopiero w przyszłym roku pod prawdziwym imieniem i nazwiskiem.

A rosyjska inwazja na Ukrainę? Aneta Kamińska rozwiązała kwestie ewentualnych roszczeń terytorialnych Pokojem z widokiem na wojnę (2023), gdzie – skrupulatnie, ze swadą czułej i precyzyjnej kronikarki – portretuje makabrę i okrucieństwo z punktu widzenia konkretnych jednostek. To bardzo niemodne, archaiczne wręcz podejście, które zdecydowanie się sprawdza w obliczu kataklizmów, ufundowane – a jakże! – na zgliszczach poezji zaangażowanej. Wątek porusza w zamknięciu premierowego Halalu (2022) również Ivan Davidenko; ale to w jego przypadku raczej punkt wyjścia do następnej, dotkliwie wojennej książki.

Wyróżniłbym jeszcze koncepty osobne. Agatę Ludwikowską i jej wspinaczkowy, korzystający ze specjalistycznego żargonu, Granit (2021). Agnieszkę Tarnowską i koncept bezdomnościowy w Uliczance (2021). Polebdowe zmagania z figurami ojca lub matki w wykonaniu Moniki Gromali (Matka jest, 2021) i Michała Szymaniaka (Dziury w policzkach, 2018). Niezależnie od konfesyjnego podglebia, niezależnie od życiopisania, które nie umiera w świetle kolejnych mód i krytycznoliterackich prób nowego zaszufladkowania starych problemów. Oczywiście, zgadzam się z Jerzym Jarniewiczem: jeśli w wierszach występuje pierwsza osoba liczby pojedynczej, nie dość, że nie chodzi o autora, to również ja z jednego tekstu nie jest tożsame z ja z innego. Multiplikacja i palimpsest ja składają się na indywidualną metaopowieść, gdzie autor jedynie programuje tematy i rozkłada afektywne akcenty, o ile wyrósł już z szarad językowych na rzecz formy bez znaczeniowego dna.

Gdzieś tam tli się poezja miejsca, po jawnie łódzkich poematach Przemysława Owczarka (Cyklist) i Macieja Roberta (NautiliusDemologos): Za lasem/ Michała Domagalskiego (2021) to oryginalna, hybrydalna synteza tego, co pomiędzy wsią a miastem, próba zapisu przestrzeni, której nie da się oswoić nawet jako największej metropolitarnej sypialni bez kościoła. Łukasz Barys, tymczasem, oswaja wieś. Wysokie słońca (2020) mylnie linkują do Rafała Wojaczka, to raczej eskapizm podmiotu, który pragnie nieskrępowanej miejskimi konwenansami przestrzeni, przygód przyrody, nawet jeśli sprowadzonych wyłącznie do krótkich, bezbolesnych epifanii (nie mylić z prozą laureata Paszportu Polityki).

Przestrzeń dziania się wiersza interwencyjnego ma, zdaje się, ustaloną Jakub Pszoniak. „Bytom określa świadomość” podmiotu, który w Chyba na pewno (2019) trzyma się kurczowo, ale ze świadomością jej złożoności i wszelkich pęknięć na obliczu, śląskości jako punktu wyjścia do działania i niebezpiecznej przystani przed dalszymi wędrówkami, uprawianymi ochoczo w Lorem ipsum (2022), zestawie wierszy zaangażowanych w bieżączkę w starym stylu, z uwzględnieniem rozmaitych katastrof i wypadków okołokapitalistycznych, kryzysu graniczno-uchodźczego i mylenia rzeczywistości z dzikiem.

Michał Muszalik, natomiast, w Hotelu Globo (2021), prowadzi swoistą wiwisekcję śląskości, jej rewizję z uwzględnieniem polskiej racji stanu. Osobliwa to postawa, która przy autonomii treści postuluje integralność ogólnopolskiej formy. To, zresztą, jedna z nielicznych udanych podróży w przeszłość: modernizm, klasycyzowanie i ponadczasowe korzenie jakiejkolwiek twórczości. Poezja podróżnicza, nie tylko w tym retrospektywnym ujęciu, bardzo podupadła. Jeszcze może tylko Tomaszowi Fijałkowskiemu w Stronie biernej (2020) udało się wyruszyć i skutecznie odbijać od brzegów, w tym przypadku, trzech cywilizacji: Bizancjum, Grecji i Rzymu. Nieco inaczej, współcześniej, radzi sobie z mentalnością i dziedzictwem konfucjańskim Chin Jakub Sajkowski. Pradawne prawa filozoficzne i logiczne wpisuje w sytuacje codzienne, również związane z nauką języków obcych (zwłaszcza Zestaw do kaligrafii, 2018). Z klasyką, acz zdecydowanie późniejszą, dialoguje w Apokalipsie psa (2020) Adam Leszkiewicz: tak wierne, nawet jeśli podrasowane hiphopowym feelingiem, trawestacje choćby Pounda znajdują się na antypodach zainteresowań najświeższej poezji w tym kraju, więc tym bardziej je tutaj uwzględniam.

A ponadto, jeszcze, gdzie indziej prześwituje tło po nurcie ośmielonej wyobraźni, choćby skierowanym w stronę przyrodniczego klasera: Klaudia Pieszczoch w Ruń (2023) stąpa Romanowi Honetowi po piętach, nie zważając na jego odciski. A my, jednak, kręcimy się w kółko. Wyobraźniowo blisko lokuje się Lula Sarnia, w Wiśni mi się (2022) rozgrywając na płaszczyźnie wyobraźniowej również tematy ze spektrum stosunków międzynarodowych.

Osobne miejsce zajmuje nadświadomie rozwijana, nicowana i przesuwana sosnowszczyzna: Montain View (2022) Marcina Czerkasowa. To intrygujący przekaźnik, nadający ostatnie audycje z upadku kapitalizmu. Serio bezironicznie. Podmiot pozwala się uprzedmiotowić. Soundtrack długiego zdania nie pozwala zakłócać szumami i trzaskami, tak często serwowanymi przez młodszych zaangażowanych i zaniepokojonych. A na poziomie formy mistrzowsko pracuje maszyneria przerzutni. Przekazałbym rozwinięcie tych wątków do innego tekstu, ponieważ takie książki zasługują na zdecydowanie więcej niż „szybko przez wszystko” dla mniej czytających akademików.

*

Informacje bibliograficzne i inne przypisy ograniczam do minimum. Skupiam się na osobach autorskich, które debiutowały w ostatnich dziesięciu latach. Wyjątki niczego nie potwierdzają. Na konkretne cytaty nie starczyło miejsca.

Czarnobiały szkic jeziora, które jest schowane za gęstą trawą