
Aleksandra Piątkowska
Ponadczasowy dramat
Miało to miejsce w środku tygodnia. Nastał wieczór. Podniosły nastrój unosił się w powietrzu. Czuć już było zbliżającą się wielkimi krokami zimę. Tajemniczą i na pozór spokojną, lecz czy na pewno? Może w niej można dostrzec więcej sekretu niż na pierwszy rzut oka? Nie zawsze to, co widać, jest prawdziwe, czasami trzeba odkryć znamię, które wyjawi mroczną prawdę.
Ta myśl rozbrzmiała w mojej głowie tuż po obejrzeniu przedpremierowego pokazu spektaklu Balladyna na podstawie dramatu Juliusza Słowackiego w reżyserii Roberta Czechowskiego, wystawionego na deskach Lubuskiego Teatru w Zielonej Górze. Był to jeden z tych spektakli, który pozostanie w pamięci na długo. Pierwszym, co zwróciło moją uwagę zaraz po zajęciu miejsca na widowni, była niestandardowa i zaskakująca scenografia (autorstwa Adama Łuckiego), jeszcze pokryta cieniem „śpiącej sceny”. Dobrze wykorzystana została przestrzenność sceny, często podkreślona poruszającymi się elementami scenografii. W jej głębi dojrzeć można było konstrukcję przypominającą swoim kształtem drzewo, ale także, zważywszy na tekst, którym posiłkowano się w tej reinterpretacji, mógł być to przedmiot jakiegoś kultu, coś mitycznego, mrocznego.
Na pierwszy plan wybiły się, prawdopodobnie zgodnie z oczekiwaniami, elementy podświetlone fluorescencyjnymi kolorami. Cały spektakl wspierany był grą świateł (autorstwa Michała Glika), która idealnie wpisywała się w nastrojowość konkretnych aktów i ukazywanych wydarzeń. Nastrój tajemniczości nadawała w dużym stopniu muzyka (Daniel Grupa), która podkreślała emocje postaci i dramaturgię wydarzeń, jakie miały miejsce na scenie. Dynamika warstwy dźwiękowej współgrała z ekspresyjną grą aktorów. Kiedy akcja spowalniała, nabierała grozy i niepokoju, a delikatna, lecz stanowcza melodia sprawiała, że przebiegały mi ciarki po ciele i czekałam z niecierpliwością na to, co wydarzy się w następnym momencie. Także uwzględnienie w instrumentarium spektaklu bębnów, na których grali aktorzy, pozwoliło widzom na zagłębienie się w poczucie swoistego okultyzmu, jaki rozścielał się przed ich oczami.
Dzięki reinterpretacji Roberta Czechowskiego dramat Słowackiego staje się jeszcze bardziej ponadczasowy i na długo osadza się w ludzkich myślach. Pozwala dostrzec wiele negatywnych aspektów współczesnego świata, które obserwujemy każdego dnia. Zmusza odbiorcę do refleksji nad własnym losem i wręcz pozwala poznać siebie na nowo. Zmusza do zadania sobie fundamentalnych pytań: Czy jestem dobrym człowiekiem? Co mogę zrobić, by się nim stać? Przede wszystkim jednak, zaraz po opuszczeniu murów teatru towarzyszyły mi przemyślenia, do czego jest w stanie posunąć się człowiek, by stać się „szczęśliwym”.