
Marta Bielawa
Podróż przez labirynt ludzkich pragnień
Słowacki pisał o zbrodni, ambicji i o upadku, ale czy jego słowa mają jeszcze moc, by poruszyć współczesnego widza? To pytanie zadali sobie twórcy zielonogórskiej inscenizacji, przekształcając tę opowieść w podróż przez labirynt ludzkich pragnień, gdzie granice między rzeczywistością a snem zacierają się w mroku.
Gdy widzowie zajęli miejsca, z półmroku zaczęły wyłaniać się kontury sceny. Z lewej strony – wiejska chata, z prawej – dom Pustelnika, a w głębi monumentalna, metalowa konstrukcja, która pomimo swej upiorności mogła kojarzyć się także z axis mundi. Nagle salę spowija ciemność, słychać kroki, ale nie wiadomo skąd one pochodzą. Nie wiadomo też, dokąd będą zmierzać. Na scenie zjawiają się postaci, pełne namiętności i grozy, a widz przestaje być już tylko obserwatorem – staje się częścią tej mrocznej gry. Balladyna (Katarzyna Hołyńska), niczym marionetka w rękach swoich największych marzeń wkracza na ścieżkę, z której nie ma już powrotu.
Podczas jej powolnego pogrążania się w otchłań zła moją uwagę przyciągnęły kostiumy powołane do życia przez Adama Łuckiego. Fuzja barw, cekinów, frędzli oraz tiulu uczyniła spektakl prawdziwą ucztą dla oczu, a strój Kirkora (Kacper Zalewski) wyglądał, jakby został wręcz wyciągnięty z Pocałunku Gustava Klimta.
Wśród tych wszystkich elementów uwagę zwróciła korona Goplany (Marta Stalmierska) – wykonana z krucyfiksów. Korona z chrześcijańskimi elementami na głowie pogańskiej nimfy wodnej staje się symbolem jej wewnętrznego okrucieństwa – nosi ją jako znak grzechu, który na zawsze z nią pozostanie, przypominając o jej wyborach, niszczących życie innym. Bohaterka przestaje być kapryśną boginką, a staje się postacią bezwzględną – istotą, która, pomimo posiadanej władzy nad ludźmi, nie może uciec przed konsekwencjami przekroczenia wyższych zasad moralnych.
Czechowski przyznaje, że jego spektakl to bardziej impresja na temat Balladyny. Rzeczywiście – impresja ta unika dosłowności m.in. przez pozbawienie tytułowej bohaterki „kainowego znamienia”. Jest to cicha sugestia, że prawdziwa kara zawsze odbywać się będzie we wnętrzu człowieka, w zaciszu jego sumienia i osobistej moralności, a zło i jego konsekwencje są przede wszystkim częścią ludzkiej psychiki.
Odebranie Balladynie i Alinie (Małgorzata Polak) rekwizytów takich jak dzbanki czy maliny obdarło scenę zbierania owoców z konkretności i sprawiło, że przekaz spektaklu stał się otwarty na wyobraźnię widza. W ten sposób to właśnie my stajemy się niejako jego współtwórcami i decydujemy, co według każdego z nas oznaczają te przedmioty – pieniądze, władzę, sukces, a może uznanie? Zabieg ten przenosi sztukę na poziom metaforyczny, czyni ją bardziej abstrakcyjną, a zarazem zmusza widza do dialogu z własną wyobraźnią. To właśnie w tej przestrzeni, pełnej niedopowiedzeń, tkwi niezwykłość tego spektaklu, który zamiast dawać odpowiedzi, otwiera drzwi do nieskończonej liczby pytań.
Balladyna Roberta Czechowskiego to nie tylko odświeżenie klasyki – to ostrzeżenie i opowieść o tym, jak łatwo wpaść w sidła własnych pragnień i jak cienka granica może dzielić nas od upadku, po którym nie sposób się podnieść. Połączona z pełną pasji i zaangażowania grą aktorską, magią teatralnych świateł, muzyką autorstwa Daniela Grupy oraz nowoczesnymi środkami wyrazu „teatru w teatrze” wywołała dreszcz emocji, który pozostał we mnie długo po tym, gdy opadła kurtyna.