Szczepan Macholak
Pociąg
Na trasie każdemu dobrze znanej, więc nie będę jej nikomu przedstawiał, zdarzyła się ta sytuacja. Życie zmusiło do tych zajść, ja natomiast tylko je spisałem. Wyrzekam się ponadto odpowiedzialności za opisane wydarzenia, które miały miejsce z pewnością tego dnia, którego się stały. Podkreślam jeszcze raz, że byłem biernym świadkiem tych zajść i jako obserwator je opisuję. Nie wińcie mnie, lecz historię, która kazała nam się toczyć, jak toczą się koła pociągu.
Tłok tego dnia na dworcu był ogromny. Nie było ludzi. Była masa, która przetaczała się przez dworzec. Powoli, bez sensu i składu, pełzła do przodu, zjadając wszystko po drodze. Cudem było wydostanie się z niej. Niektórzy poddawali się i stawali się jednością z bytem tak kruchym. Nie łączyło ich nic oprócz chęci wydostania się z miasta, które jeszcze świętowało na ołtarzu krwi.
Kilka osób, w tym ja, wydostało się i zdołało dotrzeć do pociągu przed tłumem. Masa za nami podążała jednak. Drzwi nie zdążyły się zamknąć za nami. Zostały wyrwane! Jedność się wlewała! Strach obleciał wszystkich pasażerów! Tylko konduktor mógł wiedzieć, co się takiego stało, że z masy powstawali ludzie na powrót. On także tylko znał odpowiedź na pytanie: jak ruszyliśmy w podróż z wyważonymi drzwiami? Przecież cud musiał się wtedy wydarzyć, zwykła kartka z napisem „Drzwi zepsute” nie rozwiązałaby problemu.
Byłem zmuszony do kupienia biletu bez miejsca do siedzenia – pewnego oparcia w podróży. Błąkałem się chwil kilka dłuższych. Zaczęli towarzyszyć mi inni. Unikałem jednak powstania masy. Było to groźne dla istoty, dla bytu. Ludzie, którzy szli ze mną, właściwie za mną, wybrali mnie za przewodnika. Torowałem im drogę przez korytarze pełne toreb i resztek masy. Robiłem to, mając nadzieję, że oni mnie zastąpią, gdy opadnę z sił. Momentami nachodziła mnie jednak obawa, niczym zmora mnie od tyłu zachodziła, czy jednak nie zostawią mego ciała w tej masie, gdy stracę energię? Szybko jednak znikał ten niepokój. Dlaczego przychodził i odchodził? Nie wiem, niestety.
Pociąg był niczym labirynt. Człowiek nie wiedział, ile już przeszedł. Wszystko było takie same. Numery wagonów znikały i pojawiały się. Raz byliśmy w jedenastym, potem w trzynastym, następnie w piętnastym, kończąc w dziewiątym. Wszystko było bez sensu, wyrwane niczym ze snu. Ciężko było to pojąć. Rzeczywistość oderwana.
Ja wraz z moimi towarzyszami niedoli uznaliśmy, iż należy zakończyć wędrówkę i gdzieś usiąść. „Miejsc nie ma” – brzmiał co chwilę stłumiony dźwięk. Nie był to głos, raczej resztka życia, która ulatywała. Upał i gorąc dawał o sobie znać. Je należy winić za ten stan rzeczy i rzeczywistości. Tłok i resztki masy nie pomagały. My jednak szukaliśmy dalej. W pewnym momencie już nie mogliśmy tego wytrzymać. Uznaliśmy, że należy przeprowadzić rewolucję w pociągu. Masa była, według nas, liczniejsza niż ludzie z miejscami. Nie mieliśmy jednak już głosu, by zwołać ją do czynu. Uznaliśmy, że sami musimy wykrzesać iskrę, która zapali lont. Znaleźliśmy przedział, gdzie siedzących było mniej niż nas. Zaatakowaliśmy. Walizkami i torbami przepychaliśmy się. Obrońcy cofali się. Zaskoczeni, nie mieli szans się obronić. Dopiero zaczęli walczyć w rogu, było to jednak za późno. Wygraliśmy miejsca siedzące. Poprzednich posiadaczy wyrzuciliśmy przez okno. Było ryzyko, że oni pobudzą resztkę masy w celu pozbawienia nas miejsc siedzących.
Cel był osiągnięty! Zwycięstwo nas podzieliło, niestety. Dwóch towarzyszy usiadło po drugiej stronie przedziału. Zabarykadowali się. Bali się o swe nowe zdobycze. Zlali się w jedno z siedzeniami. Stali się jednością z pociągiem. Po mojej stronie zostali stary towarzysz oraz dziewczyna z kręconymi włosami. Pierwszego znałem już od dawna. Często podróżowaliśmy. Każdy z nas osobno, jednak los spotykał nas co jakiś czas. Poczciwy człowiek, choć na starość robi nielogiczne czyny. Nie znam jego imienia. Dziewczynę zaś poznaliśmy dopiero w pociągu. Nie znałem jej pobudek, nie znałem jej imienia, nie wiedziałem, skąd dokąd jedzie. Była niewiadomą. Miała na sobie suknię, co nie ułatwiało zapewne poruszania się w tej rzeczywistości. Udało mi się z nią zamienić parę krótkich zdań. Rozmowa krótka, durna, która nic nie wnosiła. Tak wyglądała ta niepozorna wymiana myśli, jeśli dobrze zapamiętałem:
– Skąd pan jedzie? Ma pan plecak górski oraz małą walizkę, dosyć nietypowe połączenie.
– Teraz? Od brata, podróżuję. To jest mój cały dobytek. Czasem jest większy, kiedy indziej mniejszy. Cały czas podróżuję i zmieniam swój stan.
– Bardzo to interesujące. Rozumiem, że lubi pan podróżować?
– To za dużo powiedziane, raczej nie lubię być w jednym miejscu…
Wygraliśmy, mogliśmy robić, co chcieliśmy. Urządzać nas świat od początku. Byliśmy panami swojego losu. Byliśmy ludźmi i to siedzącymi. Nie masą. Byliśmy równi wobec siebie i pociągu. Ten raj mógłby trwać wiecznie. Zaczęły się jednak przeszkody. Zawsze się tak dzieje. Dziewczyna po kilku przystankach nam podziękowała. Miała bowiem bilet z miejscem kojącym. Do tej pory jechała przez przypadek, miało jej nie być. Wsiadła za wcześnie do wagonu. Podróż teraz jej się zaczynała. Zostawiła nas. Podziękowała nam jeszcze raz. Odeszła. Nie wiedziałem, co sądzi o moim byciu. Ważne, aby się nim nie inspirowała.
Następnie stary mój towarzysz zauważył matkę z córeczką, które szły korytarzami, starając się unikać masy. Zlitował się nad nimi. Odstąpił im swoje miejsce oraz miejsce po dziewczynie. Udał się następnie na samotną podróż w głąb pociągu. Podobno szukał konduktora. Chciał zapytać, czy jakiś bilet z miejscem siedzącym się nie zwolnił, czy coś podobnego… Gdyby tylko wiedział, że owa rodzina po czasie krótkim opuści i ruszy szukać lepszych siedzeń, gdzieś w pierwszej klasie. Zostałem więc sam.
Czekałem. Czekałem, aż skończy się ma podróż. Sam ze sobą musiałem być. Mijałem tak kolejne stacje i miasta. Wszystko było takie same. Nie wiedziałem, czy za oknem słoneczna Opolszczyzna, podtopione Lubuskie czy może rozlane Mazowieckie. Wydawało mi się teraz wszystko jednakowe, tak samo obce. Nie wiem, co było gorsze. Owa podróż bez towarzyszy czy fakt, że inni uznali za dobry pomysł zdobycie owego przedziału. Poddałem się bez walki, nie miałem siły bronić czegoś, co do mnie i tak nie należało. Zlitowali się nad samotnym człowiekiem bez miejsca siedzącego. Wypuścili mnie.
Błąkałem się więc sam znowu po labiryncie. Unikałem masy, jak mogłem. Traciłem jednak resztki sił. Jakimś cudem udało mi się trafić do wagonu bez przedziałów. Ktoś mnie nakarmił, inny pasażer napoił. Sami nie mieli miejsc. Wiedzieli, że dalej też tak jest. Długie wagony pełne ludzi, gdzie nie da się usiąść. Nie powstrzymywali mnie. Wiedzieli bowiem, że nadzieja na miejsce siedzące trzymała mnie tylko przy życiu. Szedłem w tłumie, pchając się przez masę. Nagle zauważyłem cud – wolne miejsce. Leżała na nim tylko kurtka, taka beżowa. Zapytałem człowieka, który siedział obok, czy to miejsce wolne. Odpowiedział, że nie. Następnie warknął, że mam się odsunąć dla swojego dobra. Schowałem się w masie. Normalnie bym odszedł, jednak bardzo nie lubiłem, gdy ktoś na mnie warczał. Czekałem w ukryciu i obserwowałem. Musiałem się upewnić, czy moje przypuszczenia były słuszne. Były. Człowiek ów, podobny do zwierza, w ubraniu myśliwego, sięgnął po kurtkę i się nią przykrył. Oznaczało to, że miejsce musiało należeć do niego. Powinienem odstąpić i iść dalej. Nie wiadomo, czy z powodu upału, zmęczenia, czy masy uznałem, że muszę. Konduktor tylko wie, co naprawdę na mnie zadziałało. Krzyknąłem, że ów człowiek ma dwa miejsca i się nimi nie dzieli! Było to iskrą. Masa zebrała się i zaatakowała. Ja w tej masie, przestając być człowiekiem, rzuciłem się na wolne miejsce. Zajęło to mniej niż sekundę. Było po wszystkim. Owego człowieka już nie było. Po zwierzu zostały strzępy, które szybko przeszły z masą do innego wagonu, szukając miejsca. Na siedzeniu może były dwie krople krwi, od której każdy z nas pragnął tak uciec. Były tylko dwa wolne miejsca, na których usiedli ci, którzy mnie nakarmili i napoili. Nie stali się bowiem masą, a pozostali ludźmi…
Wysiadłem w końcu z pociągu. Byłem przetrawiony i wypluty przez masę. Nie wiem, czy czułem się dalej człowiekiem, czy nieważnym elementem otoczenia. Chodził mi ciągle po głowie dialog, który nie wiem, kiedy się wydarzył. Myślę, że odbył się pomiędzy mną a moją towarzyszką podczas podróży w przedziale. Tak mi pasuje, pewności nie mam. Polegam na własnej wierze w ład.
– Patrzy pan i obserwuje. Nie wiem, co dokładnie. Mogę się tylko domyślić, jak każdy. Każdy ma prawo myśleć, co sądzi drugi człowiek…
– Ma pani ładne oczy. Myślę o nich. Nie, nie w ten sposób. Są po prostu interesujące. Nie da się z nich niczego wyczytać. Jedna wielka tajemnica się w nich kryje. Należałoby na nie uważać. Zapewne coś wiedzą więcej. Może odbijają przeszłość?
– Jeśli uważa pan, że odczyta z nich prawdę o wszechświecie, myli się pan głęboko. Prawdy w nich nie ma. Być może kiedyś jakiś prorok by z nich coś odczytał, przepowiedziałby przyszłość. Teraz nic się nie da w tej rzeczywistości. Trzeba czekać na swój pociąg. Każdy ma swój indywidualny bilet, który tworzy z nas ludzi. Nikt nie zna biletu drugiej osoby…
– Pani płacze?
– Nie, oczy mi wilgotnieją z powodu temperatury. Strasznie duszno tutaj. Otworzy pan okno?