Piotr Janusz
Piasek
Patrzyli na szuter. Najwyraźniej chcieli poukładać te puzzle z kamyków. Ślad gwałtownego hamowania, wyrzuconych ciał i rozrzuconych na gałęziach bzu bebechów pięknej niegdyś dziewczyny. Patrzyli, starając się ułożyć niepojęte w jakiś sens. Poskładać głosy świadków, własne lęki i mity. Patrzyli na szuter i patrzyli w niebo, tylko takie spojrzenia godne są biblioteki.
Chłopaka zabrali na noszach, w dwóch. Ramiona ratowników ugięły się pod ciężarem, choć dzieciak miał 20 lat i nie więcej niż 70 kilogramów oddechu. Może to wiek był takim obciążeniem, a może ta niemożliwa opowieść, bo każdy z nich czuł się równie przypadkowy jak ten gość, który ocalał z wypadku.
We wsi Czerna pod Krakowem był ślub. Biała suknia panny młodej lśniła światłem magicznego – jak to mówią mieszkańcy – świętego tu słońca. Szary jak kamień garnitur po starszym bracie leżał na ramionach całkiem dobrze. Tylko nogawki były za długie. Tak chodzą przecież mężczyźni przez świat – albo w krótkich spodenkach chłopca, albo w przeciągłej tkaninie nóg starca. Nieadekwatni.
Karmelita błogosławił. Orkiestra OSP zagrała. Klarnety drżały jak nigdy. Był pierwszy walc. Łapanie wianka. Szczęście. A jak ono się przydarza, to musi wtargnąć w krajobraz antrakt. Zmęczona gośćmi, tańcem i zapachem pieczonego prosiaka para przez chwilę chciała być sam na sam.
Nie pili. Trzeźwi jak nigdy wsiedli na motor. Wcześniej się pokłócili, kto prowadzi. Pokłócili – za duże słowo – ona nie chciała być jak matka, której pan młody nadepnie na białą suknię czarnym, wypastowanym butem. Wiejska legenda, o chłopaku, który zostawił ślad podeszwy na czystym atłasie, by rządzić ukochaną, urwała się raz na zawsze.
Kierowała pewnie. Przez stary, bukowy, święty las. Kierowała pewnie przez mchy, paprocie i czekające na swój złoty wrzesień nawłocie. Kierowała pewnie przez wąską ścieżkę między żytem a pszenicą. Wypadli na polną drogę. Kamienie rzęziły pod oponami, a im czule kołatały serca. Do czasu, aż na drodze pojawiła się sarna, a dziewczynie piasek losu wpadł do oczu. Wtedy też pojawił się na szutrze ten dziwny ślad.
W szpitalu chłopak szukał dziewczyny. Nie znalazł. Spotkał biały kitel ordynatora i przeklęte słowa: „Ten wypadek uratował panu życie”. Rak trzustki atakuje jak ninja, niezauważalnie i bez objawów. Cud, że go wykryliśmy. Gdyby nie ten… no właśnie nie ten…
Chłopak o długich nogawkach nie miał odwagi wrócić na drogę. Inni jeszcze przez chwilę patrzyli, próbując posklejać ból, złość i zagadkę. Każdy znalazł suflera, który szeptał mu do ucha odpowiedź. Ktoś powiedział, że chłopak nie powinien pozwolić jej prowadzić. Ktoś wzruszył ramionami i pomyślał, że tak to już jest. Byli też tacy, którzy powiedzieli, że to Matka Boska Czernieńska wsiadła na motor, by ocalić chłopaka. Byli też ci, którzy pluli na drogę i już ich nie obchodził zagadkowy ślad pośród kamieni i była ich większość. I były ich tłumy. Manifestacje, parady i kordony.
Sufler dziewczyny patrzy na szuter. Przymyka wilgotne oczy. Kamyki wyglądają jak piasek na bałtyckiej plaży. Czeka na podpowiedź. Nie pociesza go myśl, że ocalił dziewczynę przed rolą młodej wdowy.
Patrzysz na szuter słów, próbując nadać im sens. Patrzysz.