Iwona Peryt-Gierasimczuk
O Andrzeju Trocu…
Poznałam Andrzeja kilka lat temu. Był stałym bywalcem Galerii Pro Arte w Zielonej Górze. Cichy obserwator o uśmiechu fakira. Trochę rozmów, wspólny wyjazd z wystawą do Francji. Wiem teraz o nim więcej… i nie jest to jednorodna wiedza. Na co dzień spokojny, uśmiechnięty, tolerancyjny i życzliwy, nie pasuje do tytułu, który stworzył na potrzeby nazwania swojej twórczości – wyalienowanej, niedostosowanej do powszechnie obowiązujących norm. Dziwna, bardzo intrygująca dysocjacja, bo bez negatywnych odniesień.
Rysuje farbami, bo tak pełniej określa/zamyka przestrzeń, która pozostaje w polu jego zainteresowań.
Przestrzeń to w obrazach Andrzeja świat doświadczany przez nas wszystkich każdego dnia. A w nim jak w tyglu: dobro i zło, miłość i nienawiść, prawda i kłamstwo, wiara z niedowiarstwem się zmaga. Andrzej niczym rybak łowi szczególne smaki tej skomplikowanej różnorodności.
Maria Mamczur kiedyś uszczegółowiła ten niezwykły konglomerat, jakim jest twórczość Andrzeja, wyróżniając brak oczywistej osi czasu. A ona jest – jak sądzę – w ciągłości historii człowieka. Ludzie w masce i bez osłony, piękno duszy wyłaniające się z brzydoty kształtów, ból utajony i wykrzyczany, doświadczenie-lekcja, która znów niczego nas nie nauczyła. I drobi dukt pędzla po płótnach, aby powiedzieć jak najwięcej.
I barwy dobiera stosownie do stanu emocji. Brzydota formy walczy z bogactwem koloru. Wzmacnia ich symboliką i energią ten szczególny rachunek sumienia. A celem jest oczyszczenie.