Paczkomat

Rafał Krzymiński

Paczkomat

I

Stał przy oknie pół godziny. Obserwował. To nie było łatwe zadanie. Widział jak przez mgłę. W prawym oku miał zaawansowaną kataraktę, w lewym silne zapalenie spojówki. Wiosna w pełni, zachęcała do spacerów, ale spuchły mu nogi. Okłady z rozbitych liści kapusty dawały efekt placebo. Gburowaty lekarz, wypalony zawodowo wiekowy Henio, zresztą kolega ze szkolnej ławy, nie stwierdził zakrzepicy żył ani niewydolności serca. Na szczegółową diagnostykę Wiesław się nie zdecydował, uznając, że w wieku 80 lat to kompletna strata czasu i resztek energii życiowej. W młodości z niemałymi sukcesami biegał na mistrzostwach Polski w maratonach, a teraz lekki truchcik do autobusu linii nr „8” sprawiał, że dochodził do siebie z kwadrans. Wniosek jest trywialny i smutny – oznajmił Wiesław przed archaicznym popękanym lustrem na korytarzu, podczas zajmującej konwersacji z samym sobą. – Twoja klepsydra z piachem, którą każdy otrzymuje od Stwórcy przy narodzinach, praktycznie sięga dna. Lejek skrupulatnie i bezlitośnie przepuszcza ostatnie kruche ziarenka. Właściwie ten pradawny mechanizm zaciął się, w przeciwnym wypadku leżałbyś w urnie z prochami w kolumbarium w starej części cmentarza przy ul. Wrocławskiej.
Wiesław od kilkudziesięciu lat konsekwentny agnostyk nie rozpaczał, nie żywił jednak przesadnych nadziei. Bo jak mawiał Bernard Russel, dziewiętnastowieczny brytyjski filozof, logik i matematyk: „Chrześcijanie twierdzą, że wiemy, że Bóg jest, ateiści – że wiemy, że Boga nie ma, natomiast agnostycy przyjmują, że nie ma dostatecznych podstaw, aby potwierdzić istnienie Boga lub mu zaprzeczyć”.
I tej dewizie Wiesław był wierny. Stojąc jednak 35 minutę przy oknie zlokalizowanym w południowej, nasłonecznionej części bloku z wielkiej płyty, miał pewność, że żaden system filozoficzny czy religia nie ruszą go z domu. Nawet gdyby wziął balkonik, przemieściłby się góra z 600 metrów, a potem wracał zlany potem. I wściekły na cały, młody i piękny świat, który właśnie podglądał. Majowy deszczyk nie wystraszył rosłych nastolatków od pojedynku jeden na jeden w ulicznej odmianie koszykówki na zniszczonym betonowym placu. Na głowy narzucili kaptury od markowej bluzy, ostro przepychali się łokciami i przeklinali. Co chwilę któryś z nich pluł na soczyście zielony trawnik, robił groźną minę i rzucał od niechcenia. Statystycznie rzecz biorąc, osiągnęli zapewne trzydzieści procent skuteczność w grze. Kogucikom alfa przyglądały się niezbyt uważnie znudzone dziewczyny, bardziej zainteresowane serwisami plotkarskimi. Zerkały na smartfona, wyraźnie wściekłe, że muszą udawać zapalone kibicki. Wiesław lekko uchylił okno, zafascynowanym tym młodzieżowym teatrum. Przerażony własną lekkomyślnością przyłapywał się na tym, że w myślach krzyczał, oburzał się, protestował, napominał i wychowywał. Tak jak jeszcze kilkanaście lat temu w pewnej szkole podstawowej na wielkim, brzydkim i smutnym osiedlu. Pantomima okienna trwała w najlepsze, jedynym jej widzem był zmizerniały gołąb, który znużony usiadł na parapecie i trzepotał mokrymi piórkami. Wiesław gestykulował namiętnie, przypominał stary zardzewiały zamek, zaatakowany przez korozję. Zamaszyście machnął prawą ręką, zamykając plastikowe okno. Tradycyjnie strącił różową pelargonię. Ziemia usypała się na panele podłogowe. Pobiegł po zmiotkę do kuchni. Potknął się o odkurzacz i uderzył we framugę łazienkowych drzwi. Z nosa kapała mu krew, ale niewidzialny kurek, odpowiedzialny za dostarczanie życiodajnego płynu, wykonywał swoje obowiązki, stosując włoski strajk. Krwi było tyle co kot napłakał. Następnych kilkanaście minut właściciel skromnej kawalerki o powierzchni 32 metrów kwadratowych próbował uporządkować zredukowany do minimum starczy świat. Wycieńczony zasnął na kanapie w sypialni i salonie w jednym. Przyśnił mu się rodzinny dom w Przytoku koło Zielonej Góry. W wakacje mama budziła go później, po 9.00. Na stole czekała jajecznica z kilkunastu jaj od własnych wiejskich kurek. Smakowała wybornie z boczkiem i szczypiorkiem. Do tego mama podawała chrupiące bułeczki i kakao. Po śniadanku z bratem Bartkiem szli na rower. To były dalekie wyprawy, z których wracali brudni, poobijani i… szczęśliwi. Wiesław nie chciał się zbudzić…

II

Czekał pół godziny, czy telefon zadzwoni. Syn obiecał, córka też deklarowała częsty kontakt. Kręcił się po kuchni. Liczył płytki podłogowe jak w podstawówce. Wspominał babciny obiad, pyszny krupnik z toną marchwi i najlepszą kaszą jęczmienną, dyktando i algebrę – liczenie płytek w kuchni. A może to jego wnuk kiedyś tak liczył, nie on? I nie u babci, tylko u jego córy? Ktoś dzwoni nareszcie.
– Słucham? – powiedział radosnym głosem. – Tomaszku, synku, to ty?
– Dzień dobry. Z tej strony Melania Protasińska. Mamy dla pana wyjątkową ofertę. Nasze panele fotowoltaiczne są najlepsze na rynku. W domu o jakiej powierzchni pan mieszka?
– Nie mieszkam w domu jednorodzinnym, a w bloku – wyjąkał zawiedziony Wiesław.
– Czy myślał o pan o panelach słonecznych na dachu? – kontynuowała Melania Protasińska.
– No raczej nie myślałem. Moim blokiem zarządza wspólnota mieszkaniowa, nie pytała nas o to – odpowiedział zrezygnowany Wiesław.
– Na jaki adres mogę przesłać ofertę? – upierała się pani Melania.
– Dziękuję bardzo za zainteresowanie. Nie skorzystam jednak, bo mieszkam w bloku.
– W razie potrzeby proszę zadzwonić pod… – Wyłączył telefon, pewny, że uciął sobie pogawędkę z automatem.
Usiadł na kuchennym taborecie. Oddychał z trudem. Przymknął oczy. Mgiełka na prawym już prawie przysłaniała rzeczywistość, załzawione lewe oko dyskretnie dawało sygnał, że lepiej się oszczędzać. Zerknął na plastikowy, ścienny zegar. Chyba jest 9.00. Zaraz wyjrzy za drzwi, czy firma cateringowa dostarczyła posiłki. Na śniadanie będzie serek wiejski z ogórkiem i kukurydzą, na drugie śniadanie kluski na parze z dodatkami. Obiad? Pierogi z boczniakami i kaszą gryczaną. Jest i podwieczorek! To pudding chia z pieczonym jabłkiem. I wreszcie najprzyjemniejszy, bo najbardziej zakazany przez dietetyków wieczorny posiłek – kolacja. Tym razem będzie sałatka z farfalle i zielonymi warzywami.
Wiesław był dumny jak paw, jego syn Tomasz, światowej sławy anestezjolog, zarabiał tyle, że mógłby bez problemu stać się udziałowcem niejednego wielkiego polskiego banku. To on sponsorował te wszystkie dietetyczne, urozmaicone posiłki. A córka, Dagmara, prezeska wiodącej na rynku przychodni medycznej z amerykańskim kapitałem z siedzibą na warszawskim Nowym Świecie, też dokładała się do wszelkich frykasów. Mało tego, wspaniałomyślnie opłacała tacie czynsz, telefon, prąd i kablówkę. Kupowała lekarstwa. Z matczyną troską prosiła, aby pod żadnym pozorem nie otwierał nikomu drzwi i z nikim się nie kontaktował.
– Wszystko załatwiłam. Posiłki, medykamenty, chemię gospodarczą, środki higieny osobistej i papier toaletowy znajdziesz pod drzwiami. Zajmie się tym Karol, zaprzyjaźniony kurier. Wyślę ci esemesa z informacją, że przesyłka nadeszła. Musisz uważać, oszustów jest teraz na pęczki. I tu nie chodzi o pieniądze, które z Tomaszem po tobie odziedziczymy. Nie będzie nam ich żal, bo to dla nas marne grosze, ale chodzi nam o ciebie. Harowałeś całe życie, najpierw na dwa pokoje, które sprzedałeś za bezcen, potem na kawalerkę. No i ktoś może cię skrzywdzić – perorowała trzy lata temu z niepokojem w głosie córka. Od tej pory Wiesław jej nie widział, słyszał raz na kwartał.
Syn dzwonił częściej, raz na dwa miesiące, a i bywał dwa razy w roku na święta – Wielkanoc i Boże Narodzenie. Ale z Tomaszem zawsze lepiej się rozumieli, to i nie zostawił taty w potrzebie. Wynajął dobrego kumpla, fryzjera, aby raz na jakiś czas przystrzygł te resztki siwych ojcowskich włosów. Nastoletni syn fryzjera miał od czasu do czasu przytargać zakupy Wiesławowi. Lubił te spotkania z fryzjerem, opowiadał mu wtedy wszystko, co wydarzyło się przez ostatnie tygodnie. O kogucikach alfa rzucających niedbale do kosza i ich niezbyt rozumnych młodych partnerkach, o nieśmiałym, chorowitym gołębiu, który drugi miesiąc regeneruje się psychicznie i fizycznie na blokowym parapecie. Nie mógł nie wspomnieć o niejakiej Melanii Protasińskiej, sympatycznym automacie o metalicznym, piskliwym głosie przekonującym do instalacji nowoczesnej, ekologicznej instalacji fotowoltaicznej. Co prawda pani Melania nie prowadziła dialogu a monolog i troszkę zirytowała Wiesława, ale przyjemnie było kogoś posłuchać i odebrać ten obrażony w ostatnich miesiącach telefon, który z jakiegoś powodu nie dawał głosu. Była też mowa o sugestywnym śnie o mamie i o dietach pudełkowych. Znudzony fryzjer nerwowo zerkał na smartwatcha, słuchając o dobrodziejach fundujących te smakołyki.
– Panie Wiesławie, za dziesięć minut mam następnego klienta. Trochę się zasiedziałem. Dziękuję za malinową herbatkę i herbatniki. Naprawdę muszę już iść. – Fryzjer starał się być taktowny.
– Nie zostanie pan jeszcze na kwadransik? Zagramy w warcaby! Tylko dwie partyjki. Mecz i rewanż – nie dawał za wygraną starszy pan.
– To niestety nie wchodzi w rachubę. Proszę uwierzyć, następny klient nie jest sympatycznym starszym panem, który chce namówić mnie na niezobowiązującą grę w warcaby. To stary, złośliwy dziad i donosiciel przebrzydły. A jego tatuś pracuje w skarbówce i jak się dowie, że chodzę po domach i nie odprowadzam podatków, to tak szybko się z tego nie wytłumaczę – wyjaśnił fryzjer. I pożegnał się z Wiesławem, który po chwili znów przysnął. Zobaczył tatę z grubym, skórzanym pasem. Szukał go godzinę, bo dowiedział się, że mały Wiesiu poszedł z kolegami na szaber do sąsiada i nakradł kilka kilogramów jabłek, gruszek i czereśni. A po wszystkim oddali mocz i kał na grządki warzywne. Tata wywijał tym pasem i trafiał do celu. Tyłek dziesięciolatka był czerwony jak burak. Wiele by teraz dał, żeby zobaczyć ten ojcowski pas.

III

Wiesław w sobotę leniuchował bardziej niż zwykle. Nawet z łóżka się nie podniósł, bo nogi też spuchły mu bardziej niż zwykle. Przez chwilę lustrował je podejrzliwie, przypuszczając, że cierpi na słoniowatość kończyn dolnych. Machnął jednak ręką w swoim stylu i przekręcił się na drugi bok, stękając przy tym niemiłosiernie. Zasnął na dziesięć minut, zerwał się jak oparzony, bo nie mógł złapać powietrza. Zastanawiał się, czy to nie bezdech senny i już miał dzwonić do Henia, starego dziwaka, lekarza od siedmiu boleści, który w wieku 79 lat próbuje pozostać wierny przysiędze Hipokratesa. Nagle przyszedł esemes, ale jakiś taki wyjątkowo długi. Widocznie nadawca krzewił sztukę epistolografii poprzez smartfona. – Dziwactwo! – krzyknął Wiesław. Zapalenie spojówki lekko odpuściło, ale i tak niezbędne były okulary, dlatego sięgnął po nie do rozpadającej się nocnej szafki. Atmosfera końca, dekadencja – skwitował w myślach. Wszystko to wołało o zmianę: brudna tapeta, wytarte podłogi etc., etc. Tylko wspomniana klepsydra z piachem przywoływała nieokiełznane myśli do równowagi.
To esemes od córki. „Tato, ostatnio sporo o tobie myślałam i doszłam do wniosku, że nie jesteś jeszcze zgrzybiałym starcem, a bez przerwy siedzisz w czterech ścianach, jak niewyprowadzony na spacer piesek. Podzieliłam się tą złotą myślą z Tomaszem i jesteśmy w tej kwestii wyjątkowo zgodni – musisz wychodzić z domu. To nasza wina, dmuchamy na ciebie i chuchamy jak na cenną porcelanę, trzymamy pod kloszem, a ty musisz być samodzielny, do setki ci jeszcze przecież sporo brakuje. I właśnie dlatego, żeby zapewnić ci pewną dawkę świeżego powietrza i ruchu i jednocześnie kontakt z ludźmi, postanowiłam, że część niezbędnych produktów do utrzymania jednoosobowego gospodarstwa domowego otrzymasz do osiedlowego paczkomatu, oddalonego od twojego domu o zaledwie pięć, siedem minut. Spokojnie dasz sobie radę, to blisko jest. Nie będziesz musiał nawet wpisywać tych małych literek na wyświetlacz. Wystarczy, że smartfonem przyłożysz do wyświetlacza kod QR. To dziecinnie proste. Karol ci pokaże, w razie czego będzie do twojej dyspozycji, bo wciąż część przesyłek dostarczy tobie do domu, żebyś nie nabawił się poważnej kontuzji. Nie musisz dziękować. Wiem, że to docenisz. Kocham cię. Dagmara”.
Wiesław złapał się za głowę. Paczkomaty widział wielokrotnie, podobały mu się. Uważał za idealne rozwiązanie dla młodych, leniwych i wygodnych. Najpierw, siedząc w gaciach, wyszukują, co chcą w sieci, a potem po parominutowym spacerku wyciągają coś z tej magicznej konsumpcyjnej skrzyni. Ale kod QR? Co to jest? Zdenerwował się nie na żarty, a fryzjer, główny doradca i niańka, miał wyłączony telefon.

IV

Wiesław polubił paczkomaty romantyczną, nieodwzajemnioną miłością Wertera. Gdyby posiadał zdolności nie tyle pisarskie, co rzemieślniczą umiejętność przelewania myśli na papier, z pewnością pokusiłby się o kontynuację dzieła Goethego. Przesyłki przychodziły regularnie, na ogół dwa razy w tygodniu, w poniedziałki i piątki, przed południem lub wczesnym wieczorem. Po otrzymaniu esemesa Wiesław celebrował każde wyjście do paczkomatu. Ubierał się odświętnie, na tę okazję wygrzebał ze staroświeckiej szafy z okleiny granatowy garnitur pogrzebowy, który na ostatnie pożegnanie swojej raczej nieskromnej osoby kupił podczas nocy wyprzedażowych w jednym z większych marketów w mieście. Dołożył krawat w groszki i czarno-białe lakierki. Za każdym razem narcystycznie oceniał swój wygląd przed archaicznym, umierającym lustrem na korytarzu. Opuchnięte nogi upychał w przyciasne nogawki spodni z materiału, odstające starcze uszy przykrywał przed osiedlową gawiedzią kaszkietem. Przez ostatnie dziesięć lat skurczył się o cztery centymetry i już nie mierzył 1,82. Słaby wzrok jednak chronił go przed rozgoryczeniem. Po trzech kwadransach korytarzowego pokazu mody w bojowym nastroju wychodził z domu. On – kandydat na matuzalema roku, w żółwim tempie zmierzał do magicznej konsumpcyjnej szafy z darami od córy. Za każdym razem odbywał się ten sam rytuał. Fryzjer, znajomy syna, nie odbierał telefonu, dlatego niespiesznym krokiem zbliżał się do paczkomatu, rozglądał w prawo i w lewo, potem znów w prawo, jak na przejściu dla pieszych. Trzęsącą się z przejęcia dłonią, z najwyższym trudem wygrzebywał taniego, chińskiego smartfona z rozbitą szybką. Po dosyć sprawnym uruchomieniu odpowiedniej aplikacji odnajdywał kod QR. I kolejne dziesięć minut bezskutecznie starał się otworzyć skrytkę. Bezradnie przejeżdżał smartfonem po powierzchni wyświetlacza. W międzyczasie druga osoba z na ogół czteroosobowej kolejki oferowała pomoc starszemu panu, otwierając w jego imieniu magiczną, konsumpcyjną skrzynię. Wiesław pięknie dziękował i przez następne dziesięć minut opowiadał nieznajomemu lub nieznajomej o kogucikach alfa rzucających niedbale do kosza i ich niezbyt rozumnych młodych partnerkach, o nieśmiałym, chorowitym gołębiu, który drugi miesiąc regeneruje się psychicznie i fizycznie na blokowym parapecie. O Melanii Protasińskiej, sympatycznym automacie, o diecie pudełkowej i szczodrych dzieciach. Szczęśliwy wracał do domu. Pewnego dnia w esemesie zwierzył się Dagmarze: „Córuś, miałaś rację, moje życie towarzyskie kwitnie”.