Ostatni lot

Sławomir Bączkowski

Ostatni lot

Odprowadziliśmy wzrokiem karetkę, która już po chwili zniknęła za zakrętem na wysokości przedszkola. Wszyscy stali jeszcze przez chwilę przed bramką, jakby nie byli w stanie pojąć faktu, że nieprzytomny starzec musi zostać zabrany do szpitala. Pierwszy ruszył w kierunku domu Zbyszek, za nim poczłapali pozostali. Matka poszła z babcią Binią do jej pokoju, ojciec usiadł z Andrzejem pod śliwką i w ponurym milczeniu wpatrywali się w krzaki dziadkowych pomidorów. Już jakiś czas temu z parapetów poznikały flance w plastikowych pojemnikach. Zdążył jeszcze wsadzić wątłe roślinki do ziemi.
Zaledwie przed kilkoma dniami w swoje imieniny siedział z nami w piżamie przy stole. Matka mówiła mu o odwiedzinach u Andrzeja dyżurującego w szpitalu miejskim. Nie za dobrze słyszał, dopytywał się, czy i Zbyszek był z nami. Potem rozmowa potoczyła się normalnym, biesiadnym torem – ktoś, nie wiadomo dlaczego, wspomniał o zakończeniu produkcji fiata 125, Lodzia zachęcała do oglądania Opola, mówiono o zbliżającej się fali upałów. Ojciec co jakiś czas polewał, unosił kieliszek w jednoznacznym geście zachęty i za każdym razem mówił: „Zdrowie solenizanta!”. Solenizant siedział skulony i nieco oszołomiony. W pewnej chwili zachrypiał:
– Słuchajcie, ja już nie mogę tak pić.
Wybuchliśmy nienaturalnie głośnym śmiechem. Przecież nie wypił ani kropli. Zdawało się nam, że trzeba podtrzymywać iluzję dobrej zabawy, chociaż zdawaliśmy sobie sprawę, że to prawdopodobnie jego ostatnie imieniny. Nagrywałem wszystko na magnetofonie kasetowym i podtykanie mikrofonu pod nos schorowanego starca nie wydawało mi się wtedy niczym niestosownym.
– No, jeszcze coś… – zachęcałem bezlitośnie.
Śmiechy ucichły. Nawet ciotka Lodzia zamilkła, co było nie lada wyrzeczeniem z jej strony.
– Śmieszne to wszystko – powiedział powoli dziadek Piotr.
Jeszcze chwila ciszy, jakby te słowa musiały dotrzeć głębiej i zostać zrozumiane nie jako doraźny komentarz do pustych rechotów, ale refleksja na temat ludzkiego losu.
Staruszek posiedział jeszcze przez chwilę i poprosił, żeby go odprowadzić do jego pokoju. Położył się i stracił przytomność, choć przez dłuższy czas sądziliśmy, że śpi. Jakże przezornie sprowadzono tydzień wcześniej księdza! Ojciec powiózł wartburgiem matkę i babcię Binię na plebanię, bo miały przeczucie, że tak trzeba. Tego typu przeczuć się nie lekceważy.
– Czy ksiądz może wyspowiadać chorego? – zapytała onieśmielona matka.
– Oczywiście! Nie można zwlekać, bo jeszcze mu się odwidzi.
Pojechali. Po drodze młody kapłan próbował nieco rozproszyć ciężką atmosferę, ale jego żart o teściowej nikomu nie przypadł do gustu. Spowiedź odbyła się za zamkniętymi drzwiami, ale potem ksiądz pozwolił wszystkim wejść do pokoju. W irracjonalny sposób bardziej od dziadka ciekawiła mnie jego tajemnicza szafka. Bluźnierczo zastanawiałem się, czy w obecnej sytuacji pozwolą mi poszperać w jego rzeczach. Przecież nic z tego nie będzie mu już potrzebne. Wiedziałem, że była tam wielka busola, lotnicza odznaka-relikwia, dziennik lotów i zdjęcia muskularnego młodzieńca, który potem za sprawą meandrycznych kolei losu stał się moim dziadkiem. Pokazując te skarby, zawsze był tak samo podekscytowany, szperał w szufladach, jakby miał nadzieję, że wyciągnie stamtąd cały samolot RWD 8.
Odwróciłem wzrok od szafki, bo wszyscy z napięciem śledzili ruchy księdza. Delikatnie wziął komunikant w dwa palce i zbliżył do ust starca, który z przejęcia cały się trząsł.
– Ciało Chrystusa.
– Amen.
Wszyscy odetchnęli. Dziadek uśmiechnął się i powiedział:
– No to jestem już święty!
Teraz leżał bez przytomności, ale zdawał się śnić. W owym ostatnim, jak się okazało, śnie nieustannie manipulował rękami w powietrzu, jakby obsługiwał skomplikowany zestaw przełączników w kokpicie samolotu. Może wrócił do Bydgoszczy na praktyczny kurs pilotażu w 1931 roku? A może akurat brawurowo zniżał lot nad Turobinem, chcąc wystraszyć ludzi na targu i tym samym wzbudzić podziw w miłej jego sercu Albinie? Każdy z nas wchodził co jakiś czas do pokoju dziadka i z napięciem obserwował te ruchy rąk. Była w nich jakaś tajemnica, zdawało się, że są już z innego świata, że ustawia współrzędne do ostatniego lotu. Umarł w szpitalu kilka dni później.

Tomasz Daiksler, obraz do spektaklu Czarownice z Salem, fragment obrazu Breugla,5x6m

Spis treści